Pokazywanie postów oznaczonych etykietą thriller. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą thriller. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 22 czerwca 2014

Jedno uderzenie serca

Dawno nie czytałam dobrego thrillera medycznego. Oj, bardzo dawno. Robin Cook oszalał i pisał jakieś cuda na kiju włącznie z teoriami o ossuarium, w którym były kości Maryi, a jej potomkowie dalej gdzieś żyją i uzdrawiają okraszone młodym fanatycznym bratem, który postanowił wysadzić się w powietrze razem z naukowcem badającym kości. Polskie próby były raczej kryminałem, a to co pomiędzy też wypadło dość blado. No może za wyjątkiem Simona Becketta, ale generalnie z dobrym thrillerem medycznym było krucho.
Teraz jednak pojawiło się światełko nadziei i choć może ono było na początku "Jednego uderzenia serca" bardzo nieśmiałe to pod koniec rozbłysło całkiem porządnie.
Organizacja terrorystyczna odpowiedzialna za kilka ataków na różne miejsca w Stanach Zjednoczonych dokonuje śmiałego i wręcz niewyobrażalnego czynu. Podczas inauguracji drugiej kadencji prezydenta Jamesa Allaire'a rozpyla w różnych miejscach Izby Reprezentantów w Kapitolu śmiercionośny wirus, który jak na ironię powstawał na zlecenie rządu i miał pomóc w walce z terroryzmem. Organizacja nie stawia żadnych żądań, a prezydent staje nie tylko przed paniką jaką powoduje atak, ale i przed stryczkiem, który tak naprawdę sam na siebie ukręcił finansując tego typu badania. Postanawia więc rozpocząć grę półprawd i kłamstw przed światem oraz zarażonymi, a w międzyczasie znaleźć kogoś kto będzie w stanie ich uratować. Problem jednak w tym, że wybitny wirusolog, który mógłby to zrobić został skazany przez  prezydenta i jego świtę go bez sądu na więzienie za terroryzm i próbę wykradzenia śmiercionośnego wirusa, a kobieta, która stworzyła WRX3883 zniknęła bez śladu. Mimo wzajemnej wrogości Allaire i Griffin Rhodes zawierają coś w rodzaju paktu - wirusolog zrobi wszystko, co w jego mocy by uratować ofiary ataku Genesis, a prezydent bez względu na wyniki go uniewinni. Nad tym wszystkim natomiast ma czuwać niezależna dziennikarka, którą z Rhodsem kiedyś łączyły głębsze uczucia. Rozpoczyna się, więc wyścig z czasem, w którym zarówno wirus jak i terroryści mają znaczną przewagę nad całą resztą.
Na początku dłużyło mi się to wszystko niemiłosiernie, mimo iż było kilka mocniejszych akcentów zwiastujących całkiem wartką akcję, ale do mniej więcej 1/4 było raczej nudno. Rozważania bohaterów i ich dylematy, które czasem były zupełnie oderwane od rzeczywistości. Rhodes przeżywał swoją martyrologię, Allaire gonił własny ogon zastanawiając się, co komu powiedzieć, jego główna przeciwniczka w sposób skrajnie stereotypowy zastanawiała się jakby tu usunąć sobie z drogi prezydenta i wiceprezydenta, by samej wskoczyć na stołek oraz dziennikarka, która pakuje się w aferę nie tylko żeby zdobyć materiał, ale odzyskać utraconą miłość. Postacie zarysowane bardzo klasycznie, żeby nie powiedzieć stereotypowo, co zwłaszcza w przypadku głównych bohaterek doprowadzało mnie do nerwicy. No bo dlaczego jedna ma być lebiodą, która wzdycha skrycie do dzielnego wirusologa, a druga suką zdolną do zabicia człowieka żeby osiągnąć swój cel?
Jednak przestało mi to zupełnie przeszkadzać w momencie, w którym Rhodes, Angie i asystent wirusologa weszli w końcu do laboratorium. Akcja z miejsca przyspieszyła, nareszcie objawili się terroryści i zaczęli mieszać. Nawet rozdzielenie się akcji na dwie równoległe nie przeszkadzało jak to często bywa, ale nadało wszystkiemu tempa. Zupełnie tak jakby bohaterowie w jakiś sposób zaczęli się swoimi działaniami wzajemnie motywować.
Sam finisz był też bardzo mocnym akcentem. Autor piekielnie namieszał i naprawdę trudno było się domyślić kto za tym wszystkim stoi oraz czy uda się wygrać ten śmiertelny wyścig. Tytuł jest naprawdę adekwatny do końcówki, bo ma się wrażenie, że wszystko dzieje się za jednym uderzeniem serca. Jedyne, co autor mógł już sobie darować to epilog. Takie zakończenie pasuje tylko i wyłącznie do filmów o Bondzie, a w całej reszcie wydaje się strasznie sztuczne i stereotypowe.
"Jedno uderzenie serca" ma kilka minusów w postaci rozwlekłego początku, stereotypowych postaci, czy przesadnie podniosłych momentów, które znamy z amerykańskiego kina akcji, ale w ostatecznym rozrachunku wychodzi bardzo dobrze i ratuje thrillery medyczne, które miałam wrażenie ostatnio staczają sie po równi pochyłej.


Książka bierze udział w Wyzwaniu Bibliotecznym u MK

niedziela, 11 maja 2014

Z huraganem w tle

Znudzona wczorajszą Eurowizją (choć Duńczycy mieli momenty) postanowiłam się w końcu zebrać w sobie i zrobić notatkę o "Kolekcjonerze" Alex Kavy, który też miał momenty, ale w ogólnym rozrachunku był nudny. Podobnie jak mój pierwszy kontakt z twórczością tej pani.
Streszczenie na plecach książki zapowiadało rzecz spektakularną i trzymającą w napięciu. Zbliżający się huragan oraz wyłowiona z oceanu lodówka wypakowana fragmentami ludzkich zwłok, a w to wszystko wrzucona kobieta nie mająca pojęcia o huraganach, ale świetna profilerka od seryjnych morderców, która nie bardzo lubi się ze swoim szefem, czyli Maggie O'Dell. Prawda, że brzmi ciekawie? Niestety rzeczywistość jest zupełnie inna.
Maggie O'Dell właśnie skończyła jedna sprawę, która skończyła się dość drastycznie. Morderca, którego tropiła wbrew oczekiwaniom jej szefa jednak był w swojej kryjówce i skończyło się to tym, że agentka została zbryzgana resztkami jego mózgu. Wściekły Kunze postanawia się więc przynajmniej na chwilę pozbyć podwładnej i wypożycza ją na Florydę, gdzie straż przybrzeżna wyłowiła lodówkę wypakowaną fragmentami ludzkich zwłok. Jeszcze bardziej dziwi fakt, że poszczególne części należą o różnych osób,a tors należy do mężczyzny, który zaginął gdzieś na drugim końcu Stanów.
W tym samym czasie w bazie wojskowej w Pensacoli umierają młodzi żołnierze, którym w wyniku obrażeń trzeba było amputować kończyny lub je operacyjnie scalać. O pomoc poproszono Benjamina Platta, który właśnie wrócił z Bliskiego Wschodu. Jego diagnoza jest jednak zupełnie nieprawdopodobna i dopiero, gdy dowództwo bazy dłużej przetrawi sprawę przyznaje mu rację ponownie prosząc o pomoc.
Kiedy zaczynamy się wczytywać w kolejne rozdziały nagle okazuje się, że nie jest tak emocjonująco jak miało być na początku. Niemal na samym wstępie dostajemy gotową odpowiedź na pytanie kto zabijał i dlaczego, gdy pojawia się wątek mężczyzny przedstawiającego się jako Joey Black (oryginalnie prawda?). Łatwo jest się więc domyślić, że facet jeździ szlakiem klęsk żywiołowych i zbiera trupy lub zabija żeby pozyskać coś świeższego, a potem sprzedaje fragmenty ofiar na konferencje lekarzy.
Pod tym względem nie ma żadnego zaskoczenia i tylko to czekanie kiedy w końcu ktoś raczy się domyślić o co chodzi dłuży się niemiłosiernie.
Niemiłosiernie kuleje także atmosfera. Spodziewałam się większej nerwowości i siania paniki przed huraganem, który mógł zmieść wybrzeże Florydy tak jak Katrina Nowy Orlean. Niestety po za tym, że nie ma niczego w sklepach, nigdzie nie można dostać agregatów, czy benzyny oraz opustoszałej plaży nic nie wskazuje na to, że coś ma się stać. Atmosfera jest jak na niedzielnym obiadku, z tym że jest podlana kiepską próbą analizowania osobowości Maggie, dziwnym sposobem na podryw Platta oraz problemami jakie ma jedyna kobieta ratownik w swoim oddziale. Wieje nudą i to z taką siłą jak opisywany huragan, który miał być tłem wszystkich wydarzeń dodatkowo wprowadzając napięcie.
Po za tym mam jedno pytanie do wydawcy. Kto wymyślił tytuł tak bardzo niepasujący do fabuły? Był jakiś konkurs na najbardziej bezsensowny tytuł dla tej pozycji? Nie ma tam żadnego kolekcjonera, ani nawet seryjnego moredercy tylko handlowca o morderczych zapędach. Dla mnie tytuł to jedno wielkie nieporozumienie, bo chyba spodziewałam się czegoś bardziej w klimacie "Kolekcjonera kości" Deavera, ale porównywanie tych dwóch thrillerów byłoby nieporozumieniem.
To moje drugie spotkanie z książkami tej autorki i z przykrością muszę stwierdzić, że ta książka jest gorsza od "Śmiertelnego napięcia", ale przynajmniej wstrzeliłam się w kolejność tomów o O'Dell. "Kolekcjoner" jest nudny i rozwleczony, bez cienia jakiegokolwiek napięcia. Ot czytadło na jeden wieczór, ale w moim przypadku kolejne strony ciągnęły się i ciągnęły.
Zastanawiam się, czy mam ja po prostu nie mam pecha do jej słabszych książek, bo ciągle spotykam kogoś kto widząc nazwisko na okładce reaguje bardzo entuzjastycznie i zachwala autorkę. No nic. jak to mówią: do trzech razy sztuka. Czekają jeszcze na mnie "Płomienie śmierci", ale cudów nie oczekuję.

Książka bierze udział w Wyzwaniu Bibliotecznym u MK.


Źródło ilustracji:
http://i.datapremiery.pl/4/000/00/219/alex-kava-kolekcjoner-the-collector-cover-okladka.jpg

sobota, 1 marca 2014

Formacja trójkąta

Po lekturze "Wyroku" postawiłam Mariuszowi Zielce poprzeczkę bardzo wysoko. Oczekiwałam, że będzie jak u Stiega Larssona od szaleńczych zwrotów akcji do intryg, których nie powstydziłby się żaden dwór królewski. Muszę przyznać, że autor doskoczył do tej poprzeczki, ale tym razem nie był to czysty skok, taki po którym nie ma się wątpliwości, czy go zaliczyć czy nie. Wypadałoby zacząć jednak od początku.
Tak jak w przypadku "Wyroku" bohaterem jest dziennikarz znanego już nam "Expressu Finansowego".
Bartek Milik jest młody, sfrustrowany i zmęczony tym, że pisze mało znaczące teksty, w telewizji, radiu i gazetach wszystkie informacje są sterowane, a dodatkowo nie układa mu się z dziewczyną, ale to mu jest zaskakująco obojętne, chociaż coś tam czasem ukłuje. Kiedy jego materiał o aferze mięsnej zostaje porzucony na korzyść artykułu napisanego, a w zasadzie podyktowanego jemu redakcyjnemu koledze jest wściekły. Tym bardziej, że artykuł o giełdzie zbiegł się ze śmiercią jej prezesa.
Początkowo Bartek nie ma zamiaru zagłębiać się w temat, ale gdy podziwiany przez niego dziennikarz podsuwa mu kilka tropów, każąc pogrzebać. Zaczyna się domyślać, że ogłoszenie że śmierć prezesa GWP była samobójstwem jest bardzo wygodnym wyjaśnieniem dla wszystkich. Nikt nie zwraca uwagi na szereg nieprawidłowości, bo najłatwiej powiedzieć, że ktoś popełnił samobójstwo, a nie brać się za śledztwo, które może odkryć różne i często niebezpieczne tajemnice. W tym momencie na drodze dziennikarza stają jego najlepszy przyjaciel, który jest policjantem i wie, że sprawa śmierci Witolda Sworowskiego śmierdzi oraz Martę - niepokorną agentkę ABW, która znała ofiarę i chce wyjaśnić morderstwo, a jednocześnie uchronić przyjaciółkę od podejrzeń, bo Anka by nie mogła zabić ukochanego.
Całe to trio pakuje się w wyjątkowo zawiłą intrygę, w której trup ściele się gęsto, a gangsterzy, politycy i szpiedzy najchętniej sprzątnęliby ciekawskich grzebiących w sprawach, które mogą im zaszkodzić. Zaczyna się niebezpieczna gra o władzę, pieniądze i tajemnice, które mogłyby rozpętać kilka konfliktów. Do tego pojawiają się skandale, utracone miłości i nie jeden miłosny trójkąt.
Wydawca napisał na przedniej okładce, że Zielke "powraca z wybuchowym ładunkiem rozgrywek politycznych, szokujących afer i pokaźną dawką erotyki" i przynajmniej jeśli chodzi o pierwsze dwie nie są to obietnice bez pokrycia.
Zielke napisał świetną książkę. Bohaterowie prowadzący swoje prywatne śledztwo w sprawie morderstwa Sworowskiego zaczynają się dokopywać coraz większych afer, a nawet skandali z politykami w tle. Wątki i możliwe rozmnażania mnożą się z każdą kartką i każdym stawianym przez Bartka i Martę pytaniem. Do tego dochodzą różne wewnętrzne układy, które krępują bohaterów w przypadku Milika przed ujawnianiem pewnych zdarzeń, faktów, bo ktoś inny ma lepszy tekst (bo podyktowany przez WSI) albo redaktorzy dochodzą do wniosku, że to się nie sprzeda (lub uderzy finansowo w firmę), a w przypadku Marty dyscyplina służbowa i układy w firmie utrudniają dotarcie do prawdy.
Do tego wszystko to jest okraszone szaleńczą akcją rodem z filmów o Jamesie Bondzie. Szpiedzy, strzelaniny płatni mordercy, którzy chcą dopaść wścibskiego dziennikarza i zbuntowaną agentkę. Do tego wszystkiego dochodzi policjant z przeszłością, który staje się trzecim wierzchołkiem układu pomiędzy Martą, a Bartkiem.
Kolejnym argumentem za tym żeby sięgnąć po książkę jest fakt, że "Formacja trójkąta" podobnie jak "Wyrok" jest przemyślana i bardzo mocno osadzona na tym co się dzieje w Polsce. Kto ogląda od czasu do czasu jakieś wiadomości to powinien bez trudu wyłapywać różne aluzje do polityków, afer politycznych i innych spraw, które często dość głośno odbijały się w mediach. Przynajmniej w moim wypadku dość często wywoływało to drobny nieco i nieco ironiczny uśmiech.
Pisząc o książce Zielke trudno nie wspomnieć o bohaterach. Z głównych bohaterów najbardziej polubiłam Milika, chociaż czasem do szału doprowadzała mnie jego bierna postawa wobec niektórych spraw np. jego związku z Ewą. Greg był niemalże stereotypowym przykładem gliniarza o dużych umiejętnościach, ale z potrzaskanym życiem prywatnym, złamaną z tego powodu psychiką i stopniowo popadającego w alkoholizm. Najmniej polubiłam Martę. Rozumiem, że agentka ABW nie może być zwiewną dziewczynką, ale cały czas odnosiłam wrażenie, że jej postać jest mocno przerysowana. Taki Bond w spódnicy, brakowało tylko żeby w barze zamawiała wódkę martini, wstrząśnięta, nie zmieszaną.
Fajnie tez było czytać jak autor radzi sobie z opisem i tworzeniem postaci skrajnego psychopaty. I muszę przyznać, że wyszło mu to całkiem nieźle.
Niestety jak wspomniałam na początku "Formacja trójkąta" nie jest czystym skokiem nad poprzeczką. Moje "ale" jest do tej trzeciej obietnicy wydawcy, czyli pokaźnej dawki erotyki, której w moim odczuciu tam po prostu nie było (no może za wyjątkiem jednego momentu). Przedmiotowe traktowanie kobiet i mnóstwo chamskich pozbawionych jakiegokolwiek smaku aluzji. Nie to zdecydowanie nie dla mnie, bo ja najzwyczajniej w świecie nie mam ochoty czytać o tym, co jakiś bohater chciałby zrobić jakiejś lasce albo co ewentualnie ze sobą robią. Gdyby to jeszcze było napisane jakoś mniej topornie i chamsko, ale niestety… To jest moim zdaniem najsłabszy element książki, a w świetle jej finału mógł być naprawdę dobrym dodatkiem do afer politycznych i szaleńczych pościgów. Niestety nie jest to film o Bondzie, a Marta nie jest Halle Berry w "Śmierć nadejdzie jutro".
Podsumowując. Zielke podołał zadaniu i "Formacja trójkąta" dorównuje, a w niektórych miejscach nawet przegania nieco "Wyrok", chociaż w moim odczuciu ma jeden spory minus. Polecam wszystkim miłośnikom kryminałów i tym, co zakochali się w książkach Stiega Larssona. Bo Zielke pisze książki na takim samym poziomie, które zapadają w pamięć i zmuszają czytelnika do myślenia częstymi i niespodziewanymi zwrotami akcji oraz masą tropów, które mogą wprowadzać w błąd.
Nie pozostaje nic innego jak życzyć sobie więcej takich książek w wykonaniu polskich autorów.


Książka bierze udział w: Wyzwaniu bibliotecznym u MK


Źródło ilustracji:
http://www.czarnaowca.pl/files/elibri/150282380.jpg

niedziela, 15 grudnia 2013

Ostatni, który umrze

Tess Gerritsen należy do tych autorów, których książki mogę brać w ciemno i wiem, że w 90% przypadków będę zadowolona z tego, co przeczytam. Nie inaczej było w przypadku książki "Ostatni, który umrze".
Po ostatnich romantyczno-kryminalnych przygodach jakie ta autorka zafundowała troszkę musiałam od niej odpocząć. Tamten nadmiar słodyczy i romantycznych westchnień był nieco przytłaczający (przy czym nie było to źle napisane, ale jakoś tego typu literatura raczej do mnie nie trafia). Tym razem jednak nie było tego całego romantycznego lukru tylko porządny kawałek thrillera z duetem Rizzoli i Isles, za którym przyznam się szczerze zatęskniłam.
Kolejny raz Bostonem wstrząsa brutalna zbrodnia. Nieznany sprawca wymordował w nocy prawie całą rodzinę. Przeżył tylko chłopak, którego rodzina Ackermanów wzięła pod opiekę. Wszystko zaczyna się robić co raz bardziej dziwne, gdy okazuje się, że Teddy Clock już drugi raz przeżył podobną tragedię. Do tego okazuje się jeszcze, że nie jest on jedynym dzieckiem, które przeżyło coś podobnego. W szkole Evensong, którą prowadzą członkowie Klubu Mefista jest jeszcze dwoje dzieci, które przeżyły podobną tragedię.  Widać, że ktoś ewidentnie zaczyna polować na te dzieci i jest w stanie zrobić wszystko by się ich pozbyć.
Detektyw Rizzoli czuje, że sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana niż wydaje się to prowadzącemu dochodzenie w sprawie zabójstwa Ackermanów detektywowi Crowowi, który już osądził i skazał człowieka pasującego do jego teorii. Jane stara się podążać za przeczuciem, które jej podpowiada, że nie był to napad rabunkowy tylko musi chodzić, o coś zupełnie innego. W tym wszystkim wspiera ją dr Maura Isles, która pojechała odwiedzić Juliana (chłopak, z którym walczyła o życie w "Dolinie Śmierci").
Kiedy wszystkie fragmenty układanki zaczynają wskakiwać na miejsce nagle zaczyna się robić coraz bardziej niebezpiecznie, a szkoła, która miała dać dzieciom schronienie zamienia się w pułapkę odciętą od świata.
Tess Gerritsen spisała się. "Ostatni, który umrze" jest książką ciekawą i przykuwająca uwagę (na tyle, że zagapiłam się i wysiadłam przystanek dalej niż zwykle). Ciekawa intryga, w której nic nie jest takie jak się wydaje na początku. Wydarzenia są pokazywane z bardzo różnych perspektyw, co nie utrudnia odbioru książki, ale pomaga w jakiś sposób poukładać niektóre fragmenty układanki samemu. Muszę się jednak przyznać, że parę razy wywiodło mnie to w pole, przez co finał okazał się o wiele bardziej zaskakujący.
Pisarka prowadzi fabułę w sposób bardzo przemyślany. Akcja stopniowo przyspiesza, by na końcu szaleć i powodować szybsze bicie serca, a nawet chęć szybszego przewracania kartek, bo człowiek chce wiedzieć jak ta cała awantura się skończy teraz, zaraz. 
Do tego bohaterowie. Sprawdzony duet składający się z upartej Jane Rizzoli i powściągliwej Maury Isles, który mierzy się z trudną do rozwiązania zagadką świetnie radzi sobie z zawiłą sprawą. Reszta bohaterów jest równie ciekawa, zwłaszcza mała Claire Ward intryguje i zachęca do tego by poznać ją bliżej. 
Z tą książką jest jednak jeden malutki problem. Trzeba znać wcześniejsze części, by zorientować się, w niektórych sytuacjach. Zwłaszcza tych dotyczących relacji Maury z Julianem i Anthonym Sansonem. Nie jest to duży problem, ale czasami może być irytujący.
Podsumowując. "Ostatni, który umrze" jest świetną książką, w której pełno niespodziewanych zwrotów akcji i zmyłek dla czytelnika. Świetni bohaterowie, którzy postawieni przed nietypowym problemem potrafią sobie z nim poradzić, ale nie są nieomylni. Gerritsen w przeciwieństwie do Cooka trzyma poziom i mam nadzieję, że napisze jeszcze kilka tak ciekawych książek.


Źródło ilustracji:
www.empik.com

czwartek, 21 listopada 2013

Krzyż Romanowów

No i nie bardzo wiem jak mam zacząć. Gdyby mi ktoś coś takiego powiedział to pewnie odparowałabym, że najlepiej jest zacząć od początku, ale jak wiadomo najtrudniej jest stosować się do własnych rad. A książka Roberta Masello tego nie ułatwia.
Od samego początku z "Krzyżem Romanowów" miałam problemy. Najpierw techniczne, bo książka ma dziwaczny format (23,5x16,5 cm), który nie wchodził w taką sprytną kieszeń w torebce, bo była zwyczajnie za wielka! Zaskoczyło mnie to, bo w tej mojej kangurzej torbie upychałam już różne grube tomiszcza, a ta książka powiedziała nie. Drugim problemem okazywała się pusta strona po każdym zakończonym rozdziale. Niby nic wielkiego, ale dostawałam białej gorączki patrząc jak się marnuje około 60 stron.
Kolejnym problemem okazała się piekielnie wysoko zawieszona poprzeczka. Nie tylko przeze mnie, ale i przez wydawcę, który obiecał: opowieść grozy, thriller medyczny i powieść historyczną trzymającą w napięciu od pierwszych stron w jednym. Ja do tego dołożyłam sobie fascynującą i przerażającą jednocześnie grypę hiszpankę, zaginioną Anastazję Nikołajewne Romanowową oraz okrytego złą sławą i aurą tajemniczości Grigorija Rasputina, które każde z osobna są materiałami na powieści sensacyjne, a złożone w jedną całość powinny być idealną książką. Niestety Masello wziął na siebie zbyt wiele. Mogę się nawet pokusić o stwierdzenie, że porwał się z motyką na słońce.
"Krzyż Romanowów" zaczyna się krótkim prologiem, w którym obserwujemy dwoje młodych ludzi, którzy próbują łódeczką dostać się na wyspę. Chłopak umiera zostawiając dziewczynę samą, a ta ostatkiem sił dociera do brzegu, ale nie spotyka tam ratunku tylko watahę wilków. Potem akcja przenosi się gdzieś do Afganistanu, gdzie poznajemy naszego głównego bohatera Franka Slatera, który chcąc ratować małą dziewczynkę łamie wszelkie możliwe regulaminy i koniec końców trafia przed sąd wojskowy. Kiedy wydaje się, że wszystko jest przegrane i trafi do więzienia, nagle zjawia się jego przełożona z Instytutu Patologii Sił Zbrojnych USA, która powierza mu misję na Alasce. Na pytanie dlaczego właśnie Alaska i dlaczego sprawa jest "na wczoraj" uzyskuje przerażającą odpowiedź. W wyniku globalnego ocieplenia na pewnej wyspie osunęła się ziemia z cmentarzem, na którym chowano ofiary hiszpanki i istnieje prawdopodobieństwo, że wirus mógł tam przetrwać, a teraz znów otwarły mu się drzwi do ataku. Slater kompletuje zespół i rozpoczyna misję sprawdzenia, czy ryzyko jest realne. Wszystko wydaje się być proste i nawet miejscowa burmistrz nie przeszkadza ekspedycji mimo iż się do niej dołącza. Sprawę natomiast komplikuje grupka mężczyzn, którzy skuszeni jednym znaleziskiem chcą ograbić inne groby z dawnej rosyjskiej kolonii. Nagle okazuje się, że całe przedsięwzięcie może przynieść więcej szkody niż pożytku.
Jednocześnie śledzimy historię najmłodszej córki cara Mikołaja II. Opowieść o niej zaczyna się w Carskim Siole skąd razem z rodziną zostali siłą wyrwani przez rewolucjonistów i przewiezieni do Jekaterynburga, gdzie zostają rozstrzelani. Jednak Ansatazji udaje się wyjść cało z rzezi dzięki gorsetowi, w który powszywane były klejnoty i młodemu chłopakowi Siergiejowi. Para ucieka na kolonię założoną przez Rasputina i niestety miejsce, które dla Any miało stać się azylem, zostało koszmarem z powodu przywiezionej przez nią grypy. W konsekwencji wielka księżna zostaje sama i błąka się po wyspie...
Jak wspomniałam wcześniej Masello porwał się z motyką na słońce.Wszystkiego wydaje się stanowczo za dużo. Autor wprowadza do powieści zarówno elementy powieści historycznej, thrillera medycznego, low fantasy, a nawet taniego romansu. Przez to wszystko książka jest nużąca i przegadana. Jeśli coś zaczyna się robić ciekawe to nagle ginie w natłoku rozważań bohaterów lub setki innych mniej lub bardziej interesujących wątków. 
Niestety nie bronią się też tutaj bohaterowie. Mamy wyraźny podział na tych dobrych, czyli Slater (który swoją drogą bardzo mnie irytował) z ekipą ratującą świat i tych złych, czyli bracia Vane chcący dorobić się na okradaniu grobów oraz oczywiście rząd USA ze swoją armią. Przy czym Ci ostatni tak na dobrą sprawę są trudni do określenia w kategorii dobrych lub złych, są to raczej zamiatacze sprawy pod dywan. Bo tak na dobrą sprawę kończy się cała awantura z grypą hiszpanką - pozamiataniem, a w zasadzie zalaniem betonem. Jedynym wyjątkiem wśród bohaterów jest profesor Kozak, który jako jedyny z ekipy zrobił na mnie pozytywne wrażenie i wydawał się jedynym człowiekiem z krwi i kości.
Nie mogę jednak powiedzieć, że książka mi się zupełnie nie podobała. Robert Masello porządnie przygotował się do jej pisania. Odrobił lekcje z biologii. Nie zarzucał pseudonaukowymi teoriami na temat epidemiologii i immunologii, a to co opisywał wskazuje na dużą wiedzę zarówno praktyczną jak i teoretyczną. Podobnie jest z historią, chociaż tutaj pozwolił sobie na nutkę dowolności i fantazji. Zwłaszcza, że historia Romanowów do dzisiaj obrasta licznymi legendami.
Tak jak pisałam na początku. Miałam wobec "Krzyża Romanowów" spore oczekiwania i niestety książka ich nie spełniła. Była przegadana, a momentami wręcz nudna. Co więcej muszę powiedzieć, że jak na razie każdy thriller medyczny rozbija się o legendę Cooka, a Masello rozbił się z wielkim hukiem. Jednym słowem jestem mocno rozczarowana.

niedziela, 27 października 2013

Dorwać Młodego, czyli Zygmunt Miłoszewski i jego "Bezcenny"

Czy można zakochać się w książce od pierwszych stron? Wiedzieć, że będzie się ją długo pamiętać mimo, że nie doczytało się jej nawet do połowy? Tak, są takie książki, które pokochałam dosłownie od pierwszych słów i do których wracam z uporem godnym maniaka. Podobnie mam z filmami, jest kilka takich, w których już po kilku pierwszych ujęciach wiedziałam, że będę do nich często wracać. Takich filmów i książek, które mnie dosłownie powaliły na kolana jest bardzo mało i dawno nic mnie tak nie oczarowało. Zmieniło się to jednak, gdy wzięłam do ręki "Bezcennego" Zygmunta Miłoszewskiego, który porwał mnie dosłownie od pierwszej strony.
Historia rodem z filmów o Indianie Jonesie. Jeden z najcenniejszych polskich zabytków, który zaginął w czasie II Wojny Światowej ma szansę zostać odnaleziony i dosłownie wykradziony z rąk pewnego prominentnego amerykańskiego biznesmena. W tym celu premier powołuje do życia pewną nieco dziwaczną grupę, która ma to zrobić, a w przypadku gdyby im się to nie udało to państwo polskie się do nich nie przyzna. W skład tej grupy wchodzą dr Zofia Lorentz, która poświęciła swoje życie na odzyskiwanie zrabowanych Polsce dzieł sztuki i jest kobietą raczej trudną we współpracy. Lisa Tolgfors legendarna złodziejka, która aktualnie odbywa karę w polskim więzieniu za kradzież polskiego Moneta. Karol Boznański młody, ale dość cyniczny marszand, który prowadzi gospodarstwo ekologiczne i jeździ nietypowym ferrari combi. Do tego dochodzi emerytowany oficer służb specjalnych major Anatol Gmitruk, który kilka dni wcześniej popisał się wręcz brawurową akcją ratowania turystów uwiezionych w kolejce na Kasprowy, którą chciał wysadzić pewien terrorysta.
Towarzystwo jest bardzo nietypowe i średnio za sobą przepada. Lisa z założenia nie cierpi Gmitruka, Zofia dostaje szału na widok Lisy i nie bardzo wie jak ma zachowywać się wobec Karola, z którym kiedyś była, ale rozstała się z głośnym hukiem. Natomiast Anatol traktuje ich wszystkich jak bandę amatorów, których amerykanie zamkną w więzieniu jeszcze zanim uda im się w ogóle wejść do domu, w którym przechowywany jest obraz Rafaela. Kiedy w końcu udaje im się jakoś ogarnąć i mają cel na wyciągnięcie ręki nagle coś się zmienia. Obraz, który miał być prawdziwy okazuje się zwykłym oleodrukiem i pułapką, której udaje się uniknąć tylko dlatego, że jakiś anioł stróż postanowił ostrzec majora. Grupa niedoszłych złodziei ucieka ze Stanów z niczym. Postanawiają się dowiedzieć, co tak naprawdę stało się z "Młodym", dlaczego komuś zależało żeby ich złapać i przy okazji zabić dr Lorentz, tym samym zniechęcając polaków do dalszych poszukiwań obrazu Rafaela. Rozpoczynają więc śledztwo i pakują się w coraz większą awanturę, w której nie tyle chodzi o portret młodzieńca pędzla Rafaela, co o pewną tajemnicę. Tajemnicę, której ujawnienie może postawić do góry nogami całą najnowszą historię świata. Jak sobie poradzą z tym dr historii sztuki, złodziejka, cyniczny marszand i emerytowany żołnierz?
Od czego tu zacząć? Powiedzenie, że "Bezcenny" to książka genialna, pełna szalonych zwrotów akcji, zmyłek i niespodziewanych odpowiedzi na mnożące się pytania to mało.
Świetny pomysł rodem z książek awanturniczo-przygodowych, które czytałam będąc dzieckiem tym bardziej, że Boznański jeździł ferrari kombi. Skojarzenie z książkami o Panu Samochodziku murowane! Zaginiony skarb, który trzeba odzyskać w nie do końca legalny sposób, a potem jak się okazuje jednak odnaleźć, bo nic nie było takie oczywiste jak się wydawało. Kolejne skojarzenie z Indianą Jonesem i jego nie do końca legalnymi działaniami. Brawurowe ratowanie pasażerów uwięzionych w wagoniku kolejki na Kasprowy i kolejne skojarzenie tym razem z Brucem Willisem, albo innym filmowym twardzielem, który w pojedynkę ratuje świat. Próba kradzieży obrazu z posiadłości obwarowanej niczym Fort Knox? Wypisz wymaluj Catherina Zeta-Jones w "Osaczonych". Takich nawiązań do filmów, książek, ale i najświeższej historii można wyszukiwać setki. Jedne bardziej oczywiste, drugie mniej. Jedne bardziej brawurowe, a inne znów powodujące, że człowiek uśmiecha się pod nosem.
Mnożące się zagadki i co raz bardziej skomplikowane odpowiedzi na pytania. Konieczność szukania prawdy w rodzinnych historiach, które do tej pory były uważane za nieszkodliwe wariactwa człowieka, który przeżył obóz w Auschwitz. A najlepsze w tym wszystkim było to, że każda historia okazywała się mieć drugie dno i jak już wydawało mi się, że wiem jak cała ta awantura się skończy to nagle rozwiązanie było zupełnie gdzieś indziej. Do tego wszystko okraszone odpowiednią dawką tajemnicy, która nurtuje ludzi już od ponad siedemdziesięciu lat i wspaniałymi dziełami sztuki, z których każde kryje jakąś mniejszą lub większą tajemnicę.
Miłoszewski genialnie prowadzi akcję. Raz uspokaja ją żeby na spokojnie poznać historię obrazów, głównych bohaterów, po czym sprawia, że nabiera tempa i uderza z prędkością huraganu mocno podnosząc adrenalinę. Do tego wszystkiego pojawiają się ciekawe przerywniki, w postaci ludzi, którzy nie biorą bezpośrednio udziału w całym tym zamieszaniu, ale są świadkami małych jej fragmentów nie zdając sobie z tego do końca sprawy. Naprawdę w paru momentach uśmiałam się wyobrażając sobie miny tych ludzi, gdy np. przejeżdża im przed nosem monstrum z przodem ferrai, a tyłem zwyczajnego rodzinnego kombi po zamarzniętym Bałtyku.
No i oczywiście nie byłabym sobą gdybym o tym nie wspomniała. Książka zaczyna i kończy się w moich ukochanych Tatrach. Pewnie też dlatego tak bardzo mocno trafiła mi do serca. Bo choć są one tam tylko tłem i nawet niezbyt długo to jednak są i skrywają tajemnicę, która wywróci świat do góry nogami.
Zygmunt Miłoszewski napisał coś czego mi osobiście brakuje w polskich kryminałach i thrillerach. Napisał książkę, która trzyma w napięciu od początku do końca i jest od początku do końca napisana, a nie na zasadzie: "mam świetny pomysł, ale nie wiem jak z niego wybrnąć", co niestety polskim autorom zdarza się nagminnie.
Polecam książkę wszystkim. Każdy znajdzie tam coś dla siebie. Od wielkich tajemnic, przez szpiegów i płatnych morderców działających na zlecenie mocarstw po odrobinkę romansu. Czyta się świetnie, szybko i z dużą przyjemnością. Chętnie sięgnę po inne książki tego autora i mam nadzieję, że będę je pochłaniać z podobnym zainteresowaniem. A "Bezcenny" dołącza do moich książek, do których będę wracać z uporem maniaka i chyba muszę w końcu go dorwać, gdzieś w jakiejś księgarni.

P.S.
Film na podstawie tej książki może być genialny o ile nakręci go reżyser, który zna się na rzeczy. Przepraszam też za te pieśń pochwalną, ale odkąd rano skończyłam czytać to jeszcze nie ochłonęłam i podejrzewam, ze długo nie ochłonę z takich wrażeń.

Źródło ilustracji:
www.culture.pl

niedziela, 20 października 2013

Nano

Wygląda na to, że dopadła mnie jesienna chandra, chociaż tak między Bogiem, a prawdą nie za bardzo wiem dlaczego. Zamieszanie na uczelni jest takie jakie było zawsze, czyli ogromne i jak zwykle nikt nic nie wie. Przejście "na ciemną stronę mocy" wcale nie okazało się takie straszne i chyba nawet całkiem dobrze czuję się po drugiej stronie biurka. Nawet z moimi pająkami coś tam ruszyło do przodu i pogoda jest bardzo ładna... Generalnie powinnam być zadowolona, ale jakoś mi to wszystko się rozmywa. Nawet czytanie nie idzie tak jak powinno. Chyba te nieszczęsne "Erynie" Krajewskiego dały mi mocno popalić i dalej odbijają się czytelniczą czkawką. 
Miałam małą nadzieję na odczarowanie tego "uroku" sięgając po Cooka, który przyzwyczaił mnie do genialnych, trzymających w napięciu książek. Niestety tym razem nie zostało nic z klimatu rodem z filmów Hitchcocka i było bardziej nudne niż przyprawiające o gęsią skórkę. Z ciekawego tematu i powiązanych z nim problemami natury etycznej zrobiła się nudnawa papka z piekielnie irytującą główną bohaterką.
Pię Grazdani mieliśmy okazję poznać w "Polisie śmierci", gdzie ta mocno nietypowa, piekielnie inteligentna i piękna dziewczyna robiła wszystko by rozwiązać sprawę tajemniczego zgonu swojego promotora i jego asystenta. W tedy wpakowała w porządne tarapaty nie tylko siebie, ale i beznadziejnie w niej zakochanego kolegę, a rykoszetem oberwał porządnie ich kolega ze studiów, który zamiast Pii otrzymał strzał w głowę.
Tym razem wydaje się, że panna Grazdani nie wpakuje się w jakies śmiertelne niebezpieczeństwo, a jej jedynym przewinieniem jest zostawienie przyjaciela bez słowa i wyjazd to Boulder do pracy w firmie nanotechnologiczej, czyli tytułowego "Nano". 
Na początku wszystko wydaje się być w jak najlepszym porządku. Dziewczyna jest zafascynowana nową pracą i poświęca się jej bez reszty. Dodatkowo ze względu na swoją urodę musi się trochę oganiać od szefa Nano, który ewidentnie chce ją zaciągnąć do łóżka choćby nie wiadomo za jak wielką cenę, ale jest to dla niej drobna uciążliwość. Pia daje z siebie wszystko i uważa, ze to co robi jest bardzo dobre. Tak dobre, że gdy jej przyjaciel zwraca uwagę na możliwości nadużyć ze strony firmy, której w zasadzie nikt nie kontroluje obraża się na niego.
Wszystko się jednak zmienia, gdy podczas joggingu znajduje nieprzytomnego chińczyka w stroju firmy, który jest w zasadzie w stanie śmierci sercowej. Dziewczyna jako lekarz podejmuje próbę reanimacji i wzywa karetkę. Jeszcze bardziej ja dziwi, gdy mężczyzna po chwili się wybudza i nie wykazuje żadnych objawów mogących wskazywać na to, że jeszcze przed kilkoma sekundami był w zasadzie martwy. Jeszcze bardziej dziwi ją jak gdy po przywiezieniu mężczyzny do szpitala do akcji wkracza wręcz zbrojna grupa ochroniarzy z Nano i wydzierają pacjenta, zabierając przy okazji próbki krwi. W tym momencie Pia zaczyna podejrzewać firmę o jakieś nielegalne działania, zwłaszcza, że wszyscy dookoła dają jej do zrozumienia, że ma przestać węszyć.
Wywiera to oczywiście skutek odwrotny do zamierzonego i dziewczyna rozpoczyna własne śledztwo, które prowadzi ją do przerażających odkryć i pakuje się w takie tarapaty, z których może się już nie pozbierać nawet z pomocą tych nielicznych przyjaciół, których ma.
W skrócie brzmi fascynująco i naprawdę ciekawie. Nowoczesne technologie i częste nadużycia na tym polu to naprawdę ciekawe tematy, wokół, których można budować wiele ciekawych intryg. Tym razem jednak Cookowi nie wyszło.
Przez większość czasu musiałam się użerać z zarozumiałą i paranoiczną Pią. Rozumiem, że dziewczynie która po trudnym dzieciństwie ciepri na zespół zaburzenia więzi nie jest łatwo nawiązywać kontakty z ludźmi, ale w mojej ocenie nie powinno jej to zwalniać ze starania o to by jakoś to przezwyciężyć. Niestety ta młoda kobieta będąca aspirującym naukowcem nie widzi dalej niż czubek własnego nosa. Georga, który pomógł jej przeżyć w "Polisie śmierci" uparcie ignoruje i wystawia do wiatru nie mówiąc mu ani słowem, że nie ma zamiaru lecieć z nim na staż do Los Angeles. Robi to z premedytacją wiedząc od kilku miesięcy, że będzie pracować w Nano. Nowego przyjaciela Paula także stawia w niezręcznych sytuacjach, a nawet parę razy wyżyła się na nim za to, że coś w czasie jej śledztwa nie poszło tak jak sobie myślała. Naprawdę jestem dużo w stanie zrozumieć, ale Pia Grazdani grała mi na nerwach bardziej niż w pierwszej ksiażce z jej udziałem.
Po za tym akcja wlecze się niemiłosiernie i jest piekielnie rozmyta. Wszystko opiera się bardziej na domysłach dziewczyny niż na tym, co faktycznie się dzieje. Jeśli już coś zaczynało się ciekawie i miało szansę się rozkręcić to po kilku stronach było torpedowane i akcja znów wracała do swojego ślimaczego, paranoicznego tempa. Gdyby nie te kilka wzmianek o tym, co się bada w firmie i skąd te tajemnice, to podejrzewałabym raczej Pię o poważną paranoję, a nie coś w rodzaju intuicji.
Na niekorzyść książki przemawia też fakt, że zdarzało mi się omijać spore partie tekstu bez szkody dla jej rozumienia. Nawet spore przyspieszenie akcji pod koniec nie uratowało "Nano" i nie sprawiło, że przestałam myśleć o tym, że Cook jako pisarz chyba się wypalił. Bo to w ciągu czterech ostatnich lat jest trzecia kiepska książka w jego wydaniu. "Polisa śmierci" i "Nano" jako dwie części i "Interwencja" z cyklu o Laurie Montgomery i Jacku Stapletonie są zdecydowanie poniżej umiejętności autora, który przyzwyczaił do naprawdę świetny thrillerów medycznych. Bo o ile "Polisę śmierci" można podciągnąć pod thriller medyczny to dwie pozostałe są raczej zwykłymi średniej klasy przegadanymi thrillerami.
"Nano" nie jest książką ani ciekawą ani trzymającą w napięciu. Jest przegadana i zbyt rozciągnięta, a główna bohaterka jest ze strony na stronę bardziej irytująca. Osobiście nie polecam, radzę sięgać po zdecydowanie starsze książki tego autora i mam tu na myśli nie tylko owianą już legendą "Comę".

niedziela, 22 września 2013

Jak przeżyć pięć strasznych dni?

No, na szczęście w moim przypadku pięciu strasznych dni nie było. Były to raptem dwa dni, a i nie wiem, czy było w nich coś strasznego, ale na pewno coś absurdalnego. Tym absurdem, goniącym absurd była "Przepowiednia" Deana Koontza.
Książka opowiada o losach Jimmy'ego Tock'a, któremu w chwili swojej śmierci (a chwili narodzin chłopaka) dziadek przewidział pięć strasznych dni. Podał dokładne daty tych wydarzeń, wagę i długość chłopaka oraz, że będzie cierpiał na syndaktylię, do tego jeszcze kilka rzeczy, które potem też okazały się prawdziwe. Koszmar Jimmy'ego zaczął się jednak już na porodówce, gdzie szalony klaun "Wielki" Konrad Beezo zabił lekarza i pielęgniarkę twierdząc, że zabili jego żonę na zlecenie jej ojca wielkiego akrobaty, który nie mógł znieść, że dziewczyna poślubiła klauna. Szaleniec ucieka ze swoim dzieckiem na rękach, a ojciec Jimmy'ego z ulgą dowiaduje się, że jego żona i synek przeżyli. Od tego czasu wiodą szczęśliwe, choć nieco nietypowe życie dostosowane do pracy piekarzy i czekają na te pięć strasznych dni przepowiedzianych przez dziadka.
Zapowiadał się genialny dreszczowiec, a dostałam coś co ciężko nazwać parodią. Była to raczej mówiąc językiem gimnazjalisty "totalnie odjechana" historia, w której Jimmy'ego prześladuje szalony klaun i jego syn. Po przeczytaniu tego, co działo się w pierwszym dniu zwątpiłam w resztę. Może to i było straszne dla bohatera, ale opowieść, co chwilę przeplatana nazwami różnych deserów wydawała się bardziej komiczna niż przerażająca. Do tego jeszcze skrajnie przerysowane postacie, które również budziły więcej śmiechu niż grozy, całości dopełniały dziwaczne dialogi.
Muszę jednak przyznać, że tym razem polubiłam narratora, którym był oczywiście główny bohater "Przepowiednia" i jego nieco nietypową rodzinę, w której najbardziej intrygującą osobą była babcia Rowena. Wracając jednak do narracji, to Jimmy w przeciwieństwie do żony okazał się być całkiem dobrym narratorem. Prowadził swoją opowieść ciekawie, bez zbytniego zadęcia i prób wciskania wszystkich i wszystkiego w swoje sztywne ramki. mam wobec niego jedynie dwa zarzuty. Pierwszym jest zbyt duża liczba deserów i cukierniczych porównań, a drugim dziwaczne i niepotrzebne wtrącenia o tym, że specjalnie napisał coś tak, a nie inaczej.
Fajne było też to, że Koontz narzucił sobie pewne ramy czasowe i opisując te pięć strasznych dni nie zapomniał, o całej reszcie życia Jimmy'ego i jego rodziny. Akcja była żywa i pełna niespodziewanych zwrotów akcji, do których niestety dopchana była ogromna dawka absurdu np. Virgilo Vivacemente około siedemdziesięcioletni akrobata, a w zasadzie plastikowa lalka stworzona przez chirurgów plastycznych chcący kupić syna Jimmy'ego i Lorrie.
Generalnie książkę czytało się bardzo szybko i bez większego zastanowienia. Niestety. Tematy, które Koontz poruszył w "Przepowiedni" były ciekawe, gdyby pisarz uderzył w odpowiednie struny na pewno było by nad czym pomyśleć. A tym sposobem niestety zawiłość ludzkiego życia, wiara w przeznaczenie, czy radzenie sobie z przeciwnościami utonęły w morzu szalonego Konrada Beezo, jego syna Punchinello, szalonego akrobaty i tysiącu nazw deserów, ciast, ciasteczek, kremów... W całej książce był jeden jedyny mądry fragment, który zauważyłam nie tylko ja, ale i inni czytający te powieść (a to naprawdę malutko jak na 414 stron). Ktoś nawet pokusił się o podkreślenie go.

"Śmiejąc się nie zużywasz zapasów śmiechu, lecz je powiększasz. Im bardziej kochasz, tym więcej zaznasz miłości. Im więcej dajesz, tym więcej otrzymasz."

Tym razem Koontz też mnie rozczarował, ale w nieco inny sposób niż było to przy książce "Mąż". Nie wiem, czy miało to być parodia książek Kinga, czy jakiegoś innego autora lub w ogóle tego typu powieści grozy, ale na pewno to się autorowi nie udało. Generalnie wobec tej książki mam mieszane uczucia. Bo z jednej strony mógł to być naprawdę świetny thriller lub nawet horror, a z drugiej niezbyt dobra parodia tego typu książek.
Tak na marginesie i po za konkursem. Chyba powinnam unikać książek, których okładki są utrzymane w tej kolorystyce, bo "Buick 8" Kinga też okazał się katastrofą tyle, że śmierdzącą gnijącą kapustą.

Książka bierze udział w wyzwaniu: Czytam polecane książki, które MK ogłosiła na swoim blogu: mkczytuje.blogspot.com. "Przepowiednie" poleciła mi Xsavi.


Źródło ilustracji:
www.empik.com

poniedziałek, 2 września 2013

Nie łatwo jest wydać "Wyrok"

Ekonomia, wielkie pieniądze, machlojki finansowe... To zdecydowanie nie mój świat, ale kiedy wzięłam do ręki "Wyrok" poczułam się tak jak w tedy, gdy czytałam pierwsze strony "Millenium: Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet". Książka pochłonęła mnie bez reszty i na te kilka dni zdominowała mój świat.
Jednym z głównych bohaterów wyroku jest troszkę nieogarnięty życiowo, ale za to niezwykle sprawny dziennikarz Jakub Zimny, który pracuje dla "Expressu" - dziennika, który zajmuje się sprawami finansowymi. Kiedy dostaje temat o przekrętach przy wkraczaniu na warszawską giełdę firmy Consulting Partners ma wrażenie, że dostał temat życia i dość szybko bez zbyt głębokiego researchu pisze artykuł. Nie podejrzewa jednak, że nie wszystko wygląda tak jak przedstawiło mu to źródło, które uważał ze pewne i wiarygodne. Wydaje mu się, więc że ma czyste sumienie i wraca do swojego nieco hulaszczego trybu życia. Wszystko zaczyna się komplikować, gdy w ogrodzie zastaje finansistę Andreasa Holdnera, którego firmę dosłownie obsmarował, nie pozostawiając szans na obronę.
W tedy wszystko zaczyna się mocno komplikować. Jakub drąży sprawę i nagle okazuje się, że to co powinno jego pismo napiętnować na pierwszej stronie nagle staje się niewygodnym tematem, a on i redaktor naczelny zostają zwolnieni. Choć nie jest to wyrzucenie na bruk i Zimny dostaje odszkodowanie to cała ta afera nie daje mu spokoju. Razem z finansistą, a potem jego wspólnikami zaczyna dokopywać się do co raz większych przekrętów. Naraża się wielu ludziom do tego stopnia, że ktoś wynajmuje płatnego zabójce, żeby sprzątnął po cichu wścibskiego dziennikarza. Do tego dochodzi jeszcze morderstwo księgowej, która wykradła poufne dane z firmy maklerskiej, w której papierach i historii grzebie Zimny... Robi się co raz ciekawiej i co raz bardziej niebezpiecznie.
Pierwsze skojarzenia jakie mam po przeczytaniu "Wyroku" Mariusza Zielke to Stieg Larsson i jego trylogia, ale mimo iż książki poruszają się w podobnych kręgach to są to dwie różne pozycje. Samo Millenium też doczekało się w tej książce kilku wzmianek, a jej bohater chyba nawet troszkę utożsamiał się z Michaelem Blomkvistem, który borykał się z podobnymi problemami. Napiętnowanie przez środowisko dziennikarskie i brak wiary w rzetelność zdobytych materiałów. Z tym, że Blomkvist za swoje odkrycia odsiedział trochę czasu w więzieniu, po czym wpakował się w kolejną awanturę z dużymi pieniędzmi i morderstwami w tle. Natomiast Zimny stał się ofiarą cenzury ekonomicznej i po tym jak go wylali z "Expressu" nie potrafił znaleźć chętnych do publikacji kolejnych artykułów. Łączą ich jeszcze dwie rzeczy. Pierwsza z nich to to, że obaj mieli swoje własne wydawnictwa z tym, że u Larssona tytułowe "Milleniun" nie upadło, a "Insider" Zimnego w końcu umarł śmiercią naturalną, bo po opisywanej aferze mieli raczej problem ze znalezieniem chętnych do reklamowania się, a i Unia bała się napastliwego dziennikarza. No i ostatnie choć bardzo odległe podobieństwo to postacie wspierające tych dziennikarzy. Lisbeth Salander i Andreas Holdner chociaż różni to mimo wszystko w jakimś stopniu podobni. Koniec końców obydwaj dziennikarze nie pociągnęliby daleko bez nich. Tyle porównań "Wyroku" i trylogii "Millenium".
Książka Mariusza Zielke jest napisana z dużym rozmachem, ale nie brakuje jej realizmu. Co bardziej spostrzegawczy zauważą wiele odnośników do afer jakie faktycznie miały miejsce w Polsce, ale umarły śmiercią naturalną bez jakichkolwiek wyjaśnień. Po za tym można doszukać się też co najmniej jednej afery, która ośmieszyła Polskę na arenie międzynarodowej.
Obserwując jak Kuba Zimny oraz bohaterowie tacy jak Ewelina Talar, Olgierd Stańczyk, czy twórcy Consulting Partners walczą z systemem czytelnik poznaje skomplikowane mechanizmy rządzące światem finansowym i działaniem GWP oraz urzędów, które mają je kontrolować. Mimo, że nie są to dla przeciętnego człowieka łatwo przyswajalne mechanizmy i pojawia się sporo odniesień, czy wtrąceń z języka branżowego to czyta się to w miarę łatwo. Co bardziej skomplikowane przekręty finansiści z CP tłumaczą je w miarę przejrzyście dziennikarzowi, a ten czasem w jeszcze prostszy sposób tłumaczy to innym bohaterom np. prokurator Ewelinie Talar. Na plus autora można zaliczyć również fakt, że wtrącił do książki nawet schemat działania jednego z opisywanych przekrętów, co znacznie ułatwiło jego zrozumienie takiemu laikowi jak ja.
"Wyrok" to nie jest też książka, która dotyczy tylko i wyłącznie przekrętów finansowych, czy walki z systemem jako takim. Jest to kryminał, a nawet thriller z prawdziwego zdarzenia. Z wartką, pełną emocji akcją, która trzyma czytelnika w napięciu do ostatniej kartki i misternie skonstruowaną intrygą, w której nie wszystko jest takie jakie wydaje się na pierwszy rzut oka. W zasadzie pod koniec czytelnik dostaje dwie porządne dawki adrenaliny. Jedna, gdy wszystkie przekręty KDI i faktyczny morderca księgowej wychodzą na jaw, a druga już pod koniec, gdy człowiek w ogóle się tego nie spodziewa.
Zielke stworzył szereg niezwykle barwnych postaci, które dodatkowo przyciągają do lektury i które zmieniają się w trakcie rozwijania się akcji książki.
Jakub Zimny, którego poznajemy na początku sprawia wrażenie zblazowanego dziennikarza, goniącego za sensacją, spódniczkami i tym, żeby coś wypić na koniec dnia. Jednak jego podejście do zawodu dziennikarza, sprawy, przez którą wyleciał z roboty oraz jako takiego poglądu na życie w czasie trwania książki ewoluują. Zmienia się w niezależnego dziennikarza śledczego, którego nie można tak łatwo uciszyć i który jest w stanie coś zmienić, choć nie zawsze w taki sposób jakby chciał.
Andreas Holdner przez całą książkę pozostaje zagadką i nawet w epilogu nie odkrywa do końca wszystkich kart jakimi dysponuje. Mimo to sprawia wrażenie człowieka, po którego stronie można spokojnie stanąć i nie bać się, że naciągnie lub oszuka. Choć czasem też nie gra do końca czysto.
Prezesi KDI, którzy używając sieci swoich kontaktów i zależności próbują manipulować wszystkim, co się da też są ciekawymi postaciami. Dwóch partnerów w interesach, którym wydaje się, że wiedzą o sobie wszystko, a tak naprawdę nie wiedzą nic. Zbyt pewni siebie w pewnym momencie zaczynają popełniać błędy i miotać się pod naciskiem trochę niepokornego inspektora policji.
Warto też troszkę wspomnieć o budowie samej książki. Składa się ona z 6 części, które tworzą spójną całość, chociaż na początku prolog może wydawać się mocno oderwany od rzeczywistości. Każda z części jest opatrzona tytułem, który sugeruje w jaką stronę podąży fabuła i cytatem, który odpowiednio to co się tam będzie działo komentuje. Podział książki na takie fragmenty był bardzo dobrym pomysłem i pomógł w uporządkowaniu wszystkich wydarzeń oraz wątków.
Mariusz Zielke stworzył barwną, wielowątkową powieść na naprawdę wysokim poziomie. "Wyrok" może śmiało może konkurować z najlepszymi w swojej klasie, chociażby ze wspomnianym "Millenium". Książka jest interesująca i mimo trudnego tematu czyta się ją z dużą przyjemnością i mocno przyspieszonym tętnem. Autor ma lekkie interesujące pióro, a elementy autobiografii i doświadczenia bardzo podobne do tych, w które zaplątał się Zimny sprawiają, że książka staje się jeszcze bardziej realna.
Nawiązując jeszcze trochę do tytułu tej notki. Autor naprawdę miał problemy z wydaniem książki i początkowo wydał ją własnym kosztem ponieważ większość wydawnictw bała się to zrobić. Prawdopodobnie z obawy przed tym, że ktoś mógłby się poczuć urażony dopatrując się w "Wyroku" swojej osoby. Podziwiam, więc autora za determinację i samo zaparcie.
Ja jestem pod naprawdę wielkim wrażeniem i bez wyrzutów sumienia przyznaję się, że wszystko inne poszło w odstawkę, gdy czytałam te książkę. Warto po nią sięgnąć i dać pochłonąć bez reszty światu (nie do końca) białych kołnierzyków.

Książka bierze udział w wyzwaniu: Czytam polecane książki, które MK ogłosiła na swoim blogu: mkczytuje.blogspot.com. "Wyrok" poleciła mi pani w zaprzyjaźnionej bibliotece

środa, 21 sierpnia 2013

The chemistry of death

Gdy siostra przeczytała pierwszy rozdział książki Simona Becketta stwierdziła, że to obrzydliwe i nie wie jak mogę takie rzeczy czytać. No cóż... Chyba się już troszkę uodporniłam na opisy rozkładających się zwłok. W każdym bądź razie początek "Chemii Śmierci" dla osób wrażliwych może być mało przyjemny i jeśli ma ktoś bujną wyobraźnie to może dorobić się jakiegoś koszmaru wieczorem. Jednak książka ta nie składa się tylko z makabrycznych opisów.
Doktor David Hunter po tragedii jaka go spotkała postanowił uciec od dawnego życia. W tym celu odpowiada na ogłoszenie i zostaje lekarzem w małej, położonej na odludziu miejscowości Manham. Brzmi znajomo? Mi od razu na myśl przyszła postać Jacka Stapletona z thrillerów Cooka. Bohaterów dotknęła podobna tragedia i w niektórych aspektach bardzo podobnie sobie z nią poradzili, a raczej od niej uciekli.
Gdy tą małą miejscowością wstrząsa odkrycie przez małych chłopców zwłok kobiety w daleko posuniętym stadium rozkładu Davida Huntera dopada jego przeszłość. Policja dowiaduje się kim był i stara się go wciągnąć do pomocy przy identyfikacji ofiary, mimo iż lekarz zapiera się rękami i nogami. Kiedy w końcu zgodził się pomóc i wykorzystać zdobyte doświadczenie antropologa sądowego dochodzi do kolejnego zaginięcia kobiety. Rozpoczyna się rozpaczliwa walka z czasem, która z góry skazana jest na porażkę. Porywacz-morderca utrudnia śledztwo oraz poszukiwania porwanej kobiety zastawiając sidła i pułapki. Do ciężko znaleźć jakiekolwiek dowody. Mieszkańcy stają się co raz bardziej podejrzliwi, a do wymierzania sprawiedliwości na własną rękę podburza ich jeszcze pastor miejscowego kościoła. Atmosfera robi się jeszcze cięższa, gdy odnajdują się zwłoki porwanej i znika następna kobieta. Kobieta, z którą Davida Huntera zaczęło łączyć coś więcej. W tym momencie dla lekarza, który ledwo pogodził się z jedną stratą świat zaczyna się walić. Jednocześnie z pełną świadomością, że czasu jest co raz mniej zaczyna działać trochę na własną rękę.
Autor serwuje makabryczne i szokujące opisy rozkładających się ciał martwych zwierząt oraz ofiar szalonego mordercy, który sterroryzował wręcz małą angielską miejscowość. Dodatkowo wykazuje się bardzo dużą wiedzą z zakresu antropologii sądowej, dlatego tym bardziej zaskoczył mnie fakt, że jest on dziennikarzem, a nie antropologiem. Wszystko jest bardzo realne i prawdopodobne, a sama postać Davida Huntera choć bywa nieco irytująca to na pewno jest o wiele bardziej prawdziwa niż dr Brennan z serialu "Bones".
Kolejnym atutem pisarza jest sposób w jaki buduje atmosferę całego miejsca. Bardzo skupia się na emocjach jakie towarzyszą głównym bohaterom oraz zmianie nastrojów w miasteczku. Przyznam się jednak, że nie atmosfera nie pasowała do pory roku albo inaczej. Atmosfera powodowała, że w mojej wyobraźni cały czas pojawiał się obraz małej szarej miejscowości skąpanej w jesiennym deszczu i mgle, natomiast w Manham panowało upalne lato. Także nie byłam w stanie trochę tego przeskoczyć, ale nie przeszkadzało to jakoś specjalnie w odbiorze książki. Sposób narracji też w genialny sposób budował klimat. O dziwo, nie przeszkadzał mi pierwszoosobowy narrator. David Hunter okazał się dobrym opowiadaczem i mimo paru irytujących wstawek nie doprowadzał mnie do szału. Przedstawiał w miarę możliwości różne punkty widzenia i świetnie opowiadał o tym co się działo w mieście, jak reagowali różni mieszkańcy, a komentarze okazywały się bardzo trafne.
Beckett stworzył świetny trzymający w napięciu thriller, który trochę przypomina filmy Hitchcocka. Narastające stopniowo napięcie i przyspieszenie akcji książki powodują, że nie mogłam się od niej wręcz oderwać, gdy wszystko zbliżało się już ku końcowi. Do tego jeszcze otwarte zakończenie, które zaprasza do sięgnięcia po następną książkę o losach Davida Huntera i jego trupów.
Jest jednak mały minus. Niestety fabuła okazała się dość przewidywalna, dlatego już na samym początku miałam przeczucie, co do tego kto był mordercą, a drugie zwłoki utwierdziły mnie w tym przekonaniu już na 100% i okazało się, że się nie pomyliłam. Dzięki temu, że wszystkie pozostałe aspekty  poruszone w książce (antropologia sądowa, trudności z akceptacja obcych, obsesje) były bardzo ciekawie opisane i mocno absorbujące to w gruncie rzeczy prosta i trochę oklepana zagadka kryminalna aż tak bardzo nie kuła w oczy.
"Chemia Śmierci" to świetnie napisany, mocno trzymający w napięciu thriller dla ludzi, którzy są w stanie znieść dość makabryczne opisy. Beckett nie pisze lekko, ale za to bardzo ciekawie i obrazowo. Także umiejętnie prowadzi narrację pierwszoosobową za co ma u mnie dużego plusa, bo nie każdy pisarz to potrafi. Chętnie więc sięgnę po "Wołanie grobu" i "Szepty zmarłych", bo "Zapisane w kościach" już dane mi było przeczytać.


Źródło ilustracji:
www.lubimyczytac.pl

wtorek, 18 czerwca 2013

Cotton Malone na tropie, czyli Steve Berry i "Grobowiec cesarza"

Kiedy czytałam pierwszy rozdział książki Steva Berry pierwsze, co mi przyszło na myśl to Indiana Jones. Szaleńczy pościg za głównymi bohaterami i absurdalnie oklepana, niebezpieczna scena przechodzenia przez rozpadający się drewniany most linowy. Brakowało tylko bicza i kapelusza. Nie żeby było to coś złego, wręcz przeciwnie! To właśnie stanowi cały urok książek awanturniczo-przygodowych. Bo po przeczytaniu wspomnianego rozdziału i opisu z okładki właśnie do tego gatunku zaklasyfikowałam "Grobowiec cesarza". Jednak im dalej w las tym więcej drzew, a książka okazała się być o wiele poważniejsza niż wydawało się na początku.
Na samym początku mamy krótką retrospekcję, która kończy się tragicznie. Towarzysząca Malonowi kobieta spada w przepaść ze wspomnianego mostu linowego i wpada do rwącego górskiego strumienia. Pojawia się pytanie jak nasz bohater wpakował się w taką aferę, że ścigał go wojskowy helikopter? Na to pytanie odpowiadają nam kolejne rozdziały, w których razem z głównymi bohaterami wpadamy w spisek za spiskiem i do samego końca nie jesteśmy pewni kto tak naprawdę stoi po tej właściwej stronie.
Cassiopea Vitt w całą tę aferę wplątała się, gdy chciała pomóc rosyjskiemu geologowi Lwowi Sokołowowi, który mieszka w Chinach odnaleźć porwanego syna. Szukała ona lampy w kształcie nietypowego smoka, która miała być kluczem do rozwiązania pewnej zagadki i przy okazji umożliwić odzyskanie zrozpaczonym rodzicom dziecka, ale wszystko się komplikuje. Kobieta chowa lampę i po tym jak ją złapano wciąga w to swojego przyjaciela, który nie wie o co może chodzić. Cotton Malone były agent służb specjalnych, który jest obecnie na emeryturze i prowadzi w Kopenhadze księgarnię stara się pomóc kobiecie. Stara się dowiedzieć o co może chodzić i tym sposobem tak jakby wraca z emerytury, ponieważ do akcji wkraczają wywiady amerykański i rosyjski. Obu służbom zależy na odnalezieniu lub zabiu (niepotrzebne skreślić) naukowca, który bada zjawisko mogące się okazać niebezpieczne, a przy okazji wpłynąć trochę na sytuację polityczną w Chinach.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze najemnik Victor Tomas, który teoretycznie współpracuje z Chińczykami, a dokładniej z Karlem Tangiem (wiceprzewodniczący) oraz Rosjanami. Malone nie jest zadowolony z takiej współpracy z kilku powodów: nie ufa temu człowiekowi, nie potrafi do końca powiedzieć po czyjej on stoi stronie, bo często wpadają przez niego w kłopoty oraz podświadomie wie, że czują to samo do panny Vitt.
Kolejną odsłoną jest sytuacja polityczna w Chinach i gra jaką prowadzą między sobą Karl Tang i jego oponent Ni Yong. Obaj mężczyźni są potencjalnymi następcami obecnego prezydenta, który coraz bardziej podupada na zdrowi. Każdy z nich ma też inną wizję prowadzenia państwa. Pierwszy w duchu całkowitego legalizmu (rządy twardej ręki) i dąży do celu nie zważając na nic i nikogo. Drugi skłania się bardziej w stronę filozofii konfucjańskiej i elementom demokracji, ale nie jest też do końca świadom co zamierza jego przeciwnik. Do tej rozgrywki wtrąca się też co chwilę tajemnicze bractwo Ba, którego korzenie sięgają jeszcze czasów pierwszego cesarza. Przywódca tego bractwa eunuchów Pau Wen też wydaje się być kimś w rodzaju podwójnego agenta i nigdy nie wiadomo po czyjej stronie stanie. Odpowiednio do sytuacji pomaga jednemu albo drugiemu z potencjalnych następców prezydenta, a Malona i Vitt traktuje jak pionki, które umożliwiają mu zrealizowanie celu.
Wszystko to jest mocno osadzone i wzbogacone historią Chin od samych początków istnienia państwa, aż
do masakry na placu Tiananmen w 1989 roku. Mamy dokładną charakterystykę stanu państwa i obraz rewolucji, którą przeprowadził Mao oraz tego co było po niej. Natomiast głównym wątkiem z historii starożytnej jaki przeplata się przez całą książkę od samego początku jest cesarz Qin Shi i jego grobowiec otoczony armią z terakoty uznawany za jeden z cudów świata.
Książka jest pełna niespodziewanych zwrotów akcji, zdrad i wyznań. Trzyma w napięciu do ostatniej strony, nie da się jej odłożyć i spokojnie zająć czymś innym. Steve Berry serwuje nam dużą dawkę wiedzy historycznej, ale w taki sposób, że pozwala ona na zrozumienie tego, co się aktualnie dzieje i nie wyhamowuje zbytnio akcji. Czasem zdarza się, że porządna garść faktów historycznych powoduje jeszcze jej przyspieszenie. Także klimat miejsc, w których znajdują się bohaterowie jest świetnie odtworzony.
Sami bohaterowie są bardzo ciekawi. Bo choć Malone, Vitt i spółka są dość schematyczni, to już cała reszta jest nietypowa i dodatkowo z zupełnie innego kręgu kulturowego, co też podniosło autorowi poprzeczkę. Ni Yong, Pau Wen i Karl Tang to świetnie zbudowane postacie pod niemal każdym względem, co sprawia, że nie sposób przejść obok nich obojętnie, a często rozgryźć ich zamiary.
Od strony historycznej nie mam nic do zarzucenie i podziwiam nawet wyobraźnie autora, który pokusił się na stworzenie obrazu wnętrza cesarskiego grobowca oraz wszystkich możliwych artefaktów w nim złożonych. Przez to jeszcze bardziej chciałabym go zobaczyć i zastanawiam się, czy kiedykolwiek będzie możliwe otwarcie tego grobowca. Moje obawy się nie spełniły!
Pisarz wysnuł też jeszcze jedną ciekawą teorię, z którą wywołuje sporo dyskusji. Jest to ropa abiotyczna, czyli taka która nie powstaje ze szczątków organicznych i jest odnawialna. Wyniki badań i teorię na ten temat opublikowano nawet w Science, więc jest coś na rzecz.
Książka też porusza kilka ważnych społecznych tematów. Jednym z nich jest fakt, że w wyniku regulacji jakie narzuca państwo na chińskich obywateli (tylko jedno dziecko) kwitnie handel dziećmi, a konkretniej chłopcami. Dzieci są porywane i sprzedawane, a państwo zamiata ten problem pod dywan i udaje, że go nie ma. Temat trudny i warto zwrócić na niego uwagę.
Książkę mimo sporych gabarytów czyta się bardzo szybko. Mimo nagromadzenia różnych wątków, zdrad, forteli i kłopotów nie gubiłam się. Z wielką chęcią sięgnę po inne książki tego autora i mam nadzieję, że będą równie dobre jak "Grobowiec cesarza", który bardzo polecam, choć z Indianą Jonsem nie ma on za wiele wspólnego. Jest to naprawdę świetny thriller historyczny, w którym autor wybrnął z trudnego tematu.


Źródła ilustracji:
zdjęcia pochodzą z moich prywatnych zbiorów z wystawy Armii Terakotowej w 2007 w CH Silesia

czwartek, 13 czerwca 2013

Z chirurgiczną precyzją

Kiedy brałam do ręki książkę Błażeja Przygodzkiego nastawiałam się na dobry thriller medyczny w polskim wykonaniu, co z resztą zapowiadał na okładce wydawca. Niestety nie dostałam tego, czego oczekiwałam, co nie znaczy, że książka mi się nie podobała. Z thrillerem medycznym ma jedynie to wspólne, że jest coś podejrzanego w śmierci pacjentów jednego z lekarzy. Po za tym to bardzo dobry wielowątkowy kryminał, przy którym nie można się nudzić, ale jakiegoś przyprawiającego o szybsze bicie serca napięcia nie ma, no chyba że wziąć pod uwagę tylko kilka ostatnich rozdziałów.
Książka zaczyna się od opisu brutalnej napaści na tle rabunkowym na wrocławskiego biznesmena Adama Druckiego i na tym w zasadzie się kończą się wydarzenia z 12 maja. Następnie poznajemy jednego z głównych bohaterów Huberta Kłosowskiego - kardiologa ze Szpitala Miejskiego we Wrocławiu, który okazuje się być postacią nietuzinkową nie tylko ze względu na jego ukochany środek lokomocji, ale też na fakt, że bywa szczery do bólu przez, co czasem wpada w tarapaty. Podglądamy trochę jego pracę od różnych stron. Leczenie przewlekle chorego pacjenta wymagającego podjęcia się niebezpiecznej operacji i stresowej sytuacji, w której ratuje życie więźniowi. Potem przychodzi czas na kolejnych bohaterów. Tym razem są to policjanci. No i tu już trup zaczyna siać się trochę gęściej. Komisarz Niedźwiedzki, który też typowym policjantem nie jest (taki sympatyczny rudy brodacz, przemieszczający się na skuterze) prowadzi sprawę dwóch morderstw. W pierwszej chce wyjaśnić dziwną przyczynę niby naturalnego zgonu zdrowego mężczyzny na basenie, a w drugiej morderstwo narkomana i drobnego dilera, który był policyjnym informatorem. Obie sprawy nadzoruje jeszcze dziwniejszy prokurator, który większość czasu spędza w damskim towarzystwie i na siłowni. Do tego wszystkiego dochodzą inspektor Dulemba rządny awansu, ale tak żeby za bardzo się nie na robić i komisarz Białach - narkoman, który uwielbia manipulować ludźmi i chce za wszelką cenę zatuszować to, że zabił informatora. Śledztwa toczą się powoli i przeplatają się z życiem prowadzonym przez naszego lekarza, który nie jest do końca świadomy, co go czeka.
W czasie kiedy on ratuje życie pacjentów i stara się poukładać swoje życie prywatne (spotyka się z nauczycielką Anną) wszystkie dowody zaczynają wskazywać na to, że może on celowo zabijać swoich zdrowych pacjentów żeby pozyskać ich narządy do przeszczepu. Jeszcze bardziej pogrąża go fakt, że to właśnie brutalnie pobity Adam Drucki był jego pacjentem i gdy nie przyszedł na kontrolne badania pojechał do innego szpitala zobaczyć, co się z tym człowiekiem stało. Dodatkowo wszystko komplikuje fakt, że policja zastała go w mieszkaniu jego dziewczyny, która zniknęła.
Nagle cały świat lekarza zaczyna się walić, trafia do aresztu, przyjaciele się od niego odwracają, ukochana okłamywała go, a jej chory ojciec nagle okazał się mężem. Trochę pomocy w areszcie dostaje z nieoczekiwanej strony. Okazuje się, że więzień, któremu uratował życie siedzi w tej samej celi co on. Policyjne śledztwo w sprawie lekarza trwa nadal i prowadzi do zaskakujących wniosków. Mimo iż gazety i inspektor Dulemba już dawno orzekli o jego winie. Dodatkowo zaczynają się dziać dziwne rzeczy w sprawie morderstwa narkomana. Komisarz Białach, zaczyna co raz bardziej się bać, że znienawidzony Niedźwiecki rozwiąże sprawę, przez to popełnia błędy.
Książka jest napisana ciekawie i mimo wielowątkowości wciąga. Czyta się ją szybko, bez przerw na przypominanie sobie, co czego dotyczyło. Nietuzinkowe, czasem nawet dziwaczne postacie przyciągają chyba więcej uwagi niż same morderstwa. Tak jak już wspomniałam nie jest to thriller medyczny na miarę Cooka, czy Palmera, bo mimo, że jednym z głównych bohaterów jest lekarz, który zostaje nieświadomie wplątany w aferę z handlem narządami to nie za bardzo miesza się w śledztwo, ale jest jego biernym przedmiotem. Rzeczy się po prostu dookoła Kłosowskiego dzieją. Jest to bardziej kryminał, w którym śledztwo prowadzi policja, a służba zdrowia staje się tłem dla kolejnych wydarzeń.
Autor poruszył w książce kilka dość ważnych społecznie treści. Problem z dofinansowaniem służby zdrowia, oczekiwaniami na przeszczep i desperacji rodzin chorych oraz problemów jakie mogą pojawić się w policji, czego przykładem jest uzależniony Białach i jego co raz bardziej nerwowe zachowanie.
Z reguły nie czepiam się okładek, ale ta, w którą ubrano "Z chirurgiczną precyzją" jest okropna i w nieudolny sposób próbuje naśladować nowe wydania książek wspomnianych Cooka i Palmera.
Podsumowując. Jeśli ktoś chce dostać thriller medyczny to się rozczaruje, ale autor jest na dobrej drodze żeby napisać tego typu książkę. Dostajemy za to porządny kryminał, w którym nic nie jest takie jak wydaje się na pierwszy rzut oka, choć napięcie pojawia się dopiero pod koniec.

środa, 5 czerwca 2013

Zostały tylko trzy sekundy

Pamiętacie pewnie jak przy okazji recenzji "Krzyku pod wodą" wspominałam, że do pisarskich tandemów mocno zrazili mnie Anders Roslund i Börge Hellström. Po przeczytaniu "Odkupienia" i "Dziewczyny, która postanowiła się zemścić" obiecałam sobie, że już nie sięgnę po żadną ich książkę.
Obie książki poruszały dość trudne, ale i ciekawe tematy, bo kary śmierci i handlu ludźmi. Niestety na tym się skończyło. W pierwszej nie przekonała mnie historia, która była zbyt naciągana. W drugiej podejście policjanta prowadzącego śledztwo i fakt, że zniszczył mocny dowód rzeczowy tylko dlatego żeby nie zszargać dobrego imienia swojego zmarłego współpracownika. Po za tym sposób pisania, który na mój gust był bardzo niespójny, jakby panowie czasem nie potrafili się dogadać i doszli do wniosku, że nic już z tym więcej nie zrobią.
Na szczęście, czy może nieszczęście w stosiku, który dała mi pani w bibliotece była piąta w ich dorobku książka: "Trzy sekundy". Panowie znów poruszyli bardzo niewygodny i trudny temat jakim jest rozpracowywanie mafii narkotykowych z wykorzystaniem tzw. wtyczek. Jak wypadli tym razem?
Po raz kolejny spotykamy Ewerta Grensa, którego nie lubię chyba jeszcze bardziej niż Van Veeterena z "Punktu Borkmanna" Nessera. Zarozumiały, arogancki, trudny we współpracy opryskliwy dziwak, który potrafi nękać swoich współpracowników telefonami w środku nocy, bo akurat ubzdurało mu się uzyskać odpowiedź na jakieś trudne pytanie. Śpi w swoim gabinecie na komendzie, a mieszkanie traktuje jak coś w rodzaju sanktuarium które rzadko kiedy odwiedza. Potrafi też w kółko puszczać piosenki Siv Malmkvist i generalnie wszystkim uprzykrzać życie. Nawet szef ma z nim problem, więc starają się sobie nie wchodzić wzajemnie w drogę. Po za tym jest oczywiście świetnym śledczym. Nie wiem, czy jego wizerunek miało ocieplać przywiązanie do żony, która w wyniku poważnego wypadku stała się rośliną. Mogłabym to podziwiać, cieszyć się, że istnieje taka miłość, której nic nie przekreśli, ale niestety ogólna niechęć jaką wzbudził we mnie komisarz Grens na to nie pozwoliła.
Wszystko zaczyna się od morderstwa, którego przebieg dokładnie poznajemy. W pewnym sztokholmskim mieszkaniu ma się odbyć transakcja narkotykowa. Szwedzki kontakt i dwóch polaków odbierają amfetaminę z żołądków kurierów, którą miał kupić pewien gangster. Niestety wszystko się skomplikowało, gdy kupiec okazał się policyjną wtyczką, a szwed, który również był wtyczką nie był w stanie powstrzymać jednego z polaków przed zastrzeleniem intruza. Gdyby próbował robić coś więcej to pewnie i jego by zabili.
Śledztwo w tej sprawie ma prowadzić Ewert Grens, nie wie on jednak, że jego przełożeni z góry ustalili, iż nigdy tej sprawy nie rozwiąże. Bo priorytetem jest nie złapanie mordercy, a rozbicie polskiej mafii narkotykowej.
W czasie trwającego śledztwa policyjna wtyczka o pseudonimie Paula ma zostać umieszczona w zakładzie karnym, gdzie na zlecenie mafii ma przejąć handel narkotykami. Żeby to się udało jego oficer prowadzący "udoskonala" kartotekę Pieta Hoffmanna  i tworzy z niego nieobliczalnego groźnego przestępce, mimo iż wcześniej był tylko drobnym złodziejem, który kradł żeby mieć kasę na prochy. Bardzo wiarygodnie odgrywa on swoją rolę brutalnego przestępcy i w końcu trafia do więzienia, gdzie powoli zaczyna zdobywać szacunek oraz stopniowo przejmować kontrolę nad handlem narkotykami.
Wszystko byłoby w porządku i może Pietowi udałoby się dociągnąć zadanie do końca, gdyby nie dociekliwy Grens i fakt, że przełożeni utajnili wszystko zamiast wprowadzić śledczego w sprawę. Niestety uznali oni, że łatwiej jest wsypać wtyczkę i się jej pozbyć żeby nie wyszło na jaw nadużycie władzy.
W tym momencie akcja książki zaczyna pędzić na złamanie karku. Piet rozpoczyna szaleńczą walkę o życie. Zaczyna wykorzystywać swój plan awaryjny i reputacje groźnego socjopaty. Tymczasem Grens chce uwolnić zakładników i robi wszystko żeby to było możliwe łącznie z próbą ściągnięcia wojskowego strzelca wyborowego mimo iż jest to niezgodne ze szwedzkim prawem. Czas upływa co raz szybciej i komisarz jest zmuszony podjąć decyzję, której unikał całą swoją służbę. Po tym wydarzeniu ciągle czuje niepokój, a co raz bardziej doskwierające mu poczucie winy zmusza go do zadawania kolejnych pytań, na które uzyskuje niespodziewane odpowiedzi.
Mówi się, że ciekawość zabiła kota, ale nie tym razem. Dociekliwemu komisarzowi udaje się rozwiązać kilka trudnych i niesamowicie frustrujących spraw, a mi udało się dobrnąć do końca tej pokaźnej książki bez ochoty wyrzucenia jej za okno. Tym razem udało się temu duetowi stworzyć ciekawą i trzymającą w napięciu wielowątkową historię. Książka ta ma swoje plusy i minusy, ale tym razem jest troszkę więcej pozytywów niż w dwóch wcześniejszych.
Śledzimy losy i wewnętrzną walkę policyjnej wtyczki, która mimo zapewnień policji może być w każdej chwili wystawiona. Także to jak taki człowiek stara się prowadzić w miarę normalne życie, ale prowadzona działalność i tak w końcu je niszczy. Autorzy próbują także dokonać moralnej oceny takiego postępowania i ceny jaką za to ponosi informator, jego rodzina oraz wykorzystująca go policja. Panowie oprócz faktów dotyczących pracy takiej osoby przyłożyli się do tego od strony psychologicznej dzięki czemu Piet Hoffman i jego rozterki są bardzo realne.
Roslund i Hellström także pokazali jak bardzo ludzie mający władze są jej w stanie nadużywać i naginać przepisy do własnych potrzeb. Zmusza to do zastanowienia się kto w tym momencie jest większym przestępcą. Ten, kto działa na zlecenie policji rozpracowując jakąś organizację, czy ci którzy coś takiego zlecili i wszystkie niewygodne fakty oraz przekroczenia zamiatają pod dywan.
Zaskoczyła mnie też bardzo postać Ewerta Grensa. Nie stało się tak, że od razu go polubiłam, ale zaszła w nim pewna zmiana. W "Trzech sekundach" spotykamy go w jakiś czas po śmierci żony z czym nie bardzo potrafi sobie z tym poradzić. Dopiero lekarka z domu opieki uświadamia go, że nie może żyć żałobą, a musi ją przeżyć, bo to czego się najbardziej obawiał już się stało. Całą książkę trawi on te słowa i zaczyna się powoli zmieniać. Potrafi nawet zacząć współpracę ze znienawidzonym dotąd młodym prokuratorem. W końcu też przełamuje się i idzie odwiedzić na cmentarzu żonę.
Jest to chyba najlepsza z książek tego tandemu jaką czytałam i myślę, że warto po nią sięgnąć, mimo iż finał całej historii wydaje się mocno nieprawdopodobny. Historia jest świetnie zbudowana i mocno dopracowana, co ją bardzo uwiarygodnia. Czasem wydaje się ciągnąć i odnosi się wrażenie, że panowie się nie dogadali, ale na szczęście dzieje się tak tylko czasami. Jeśli więc ktoś chce zacząć przygodę z książkami Andersa Roslunda i Börge Hellströma to niech sięgnie po "Trzy sekundy".


Źródło ilustracji:
www.merlin.pl