niedziela, 31 marca 2013

Misteria kalwaryjskie

Jak co roku już od ponad siedmiu lat jeżdżę w okresie Triduum Paschalnego jeżdżę na Kalwarię Zebrzydowską. Tam od wielkiej środy uczestniczę w misteriach Męki i Śmierci Pana Jezusa. Dla mnie jest to ważna część obchodzenia Świąt Wielkanocnych i w jakiś sposób ułatwia ich przeżywanie.
Na Kalwarii Zebrzydowskiej jest klasztor maryjno-pasyjny, którym opiekują się ojcowie bernardyni, co ważne cały zespół klasztorny oraz dróżki (zespół kapliczek wkomponowanych w otoczenie z alejami kasztanowców) został w 1999 roku wpisany na listę światowego dziedzictwa kulturalnego i przyrodniczego UNESCO. Jest tam cudowny obraz Matki Boskiej Kalwaryjskiej, o której bardzo często mówił Jan Paweł II i w 1987 roku przekazał sanktuarium złotą różę.
Misteria odbywają się regularnie od roku 1608 i na przestrzeni lat zmieniały swoją formę, co było trochę związane z rozbiorami. Wszystkie uroczystości jakie się teraz odbywają na Kalwarii swoją ostateczną formę uzyskały w 1947 roku.
Wszystko zaczyna się w Niedziele Palmową uroczystym wjazdem Pana Jezusa do Jerozolimy na osiołku. Na tych uroczystościach jeszcze jakoś nie miałam okazji być, ale pewnie kiedyś się uda.
Ja zazwyczaj przyjeżdżam do klasztoru w środę popołudniu żeby wieczorem około godziny 19 wyjść przed ołtarz polowy, gdzie odśpiewywane są pieśni pielgrzymów do Jerozolimy i oglądamy: ucztę u Szymona oraz zdradę Judasza. W tym roku muszę powiedzieć, że aktor grający Judasza przeszedł samego siebie. Zagrał naprawdę bardzo dobrze i nie przeszkadzała mu minusowa temperatura, bo jak podniósł ręce do góry to pod kostiumem miał gołe ręce (mi zrobiło się jeszcze zimniej!).
W Wielki Czwartek uczestniczymy w ostatniej wieczerzy i idziemy do kolejnych kaplic na Dróżkach Pana Jezusa, gdzie odbywają się kolejne sceny, które znamy z Pisma Świętego. Całość kończy się wielkoczwartkową mszą w Wieczerniku, z którego potem Najświętszy Sakrament jest przenoszony do ciemnicy, która znajduje się pod Pałacem Kajfasza. Zwykle jeszcze chodzimy tam wieczorem na czuwanie jednak w tym roku zmarzliśmy tak, że nie byliśmy się w stanie dogrzebać spod śpiworów. Muszę jeszcze wspomnieć, że jest taka tradycja, że gdy dochodzi się do Cedronu to pielgrzymi przechodzą rzeką, a nie mostem, którym według tradycji szli żołnierze, natomiast Jezus przechodził wodą. Zazwyczaj też tak robię, ale w tym roku jak wiadomo mamy zimę na wiosnę i przeszłam mostem dla samochodów (jest zaraz obok mostu wybudowanego przez Zebrzydowskich). Byli natomiast ludzie, którzy szli wodą i strasznie podziwiam ich poświecenie.
W Wielki Piątek wszystko trwa najdłużej. Całe uroczystości zaczynają się już o 6 rano w kaplicy, gdzie wszystko zakończyło się w Wielki Czwartek i tak po kolei przechodzimy przez wszystkie sceny sprzed drogi krzyżowej. Gdy wracamy od Pałacu Heroda ponownie do Piłata rozpoczyna się droga krzyżowa, którą poprzedza słowo od abp. Stanisława Dziwisza. Na samym początku tych misteriów jest ciasno, bo kolejne kapliczki są dość blisko siebie, a ludzie raczej nie patrzą jeden na drugiego, ale jakoś się co roku udaje przejść bez większych kontuzji ten odcinek. Kolejne stacje są już w większych odległościach od siebie, ale już trzeba się zaczynać drapać pod górkę. Najgorzej było w tym roku wejść pod Golgotę, bo w ciągu nocy dosypało prawie 15 cm śniegu, który udeptany przez tysiące ludzi był niemiłosiernie śliski, dlatego naprawdę podziwiam wszystkich aktorów grających w tym roku. Zwłaszcza braciszka grającego Jezusa, który musiał dźwigać naprawdę ciężki krzyż i nie miał za bardzo jak łapać równowagę, bo ręce zajęte.

Wszystko kończy się obrzędami wielkopiątkowymi na wzgórzu z Kościołem Ukrzyżowania.
Jakoś człowiek inaczej przeżywa potem Wielkanoc, gdy towarzyszy aktorom grającym na tych misteriach. Na pewno warto się wybrać tam i chociażby na chwilę wyciszyć się, na spokojnie wszystko sobie w głowie poukładać. Ja przynajmniej mam wrażenie, że lepiej rozumiem i pełniej przeżywam te najważniejsze dla chrześcijan święta.
W tym roku wszystko odbywało się w nieco ekstremalnych warunkach, ale o dziwo nie zmarzłam tak bardzo. W zeszłym roku wydaje mi się, że było dużo gorzej, bo przez te trzy dni non stop lał deszcz, a braciszkowie nie starali się choć troszkę skrócić swoich rozważań (są przy każdej scenie).

Ja w tym roku nie brałam ze sobą aparatu. Mam nadzieję Martuś, że się nie obrazisz za pożyczenie twoich :)
Jak chcecie się dowiedzieć czegoś więcej i zobaczyć więcej zdjęć to zapraszam na oficjalna stronę Sanktuarium Matki Boskiej Kalwaryjskiej .

A ja wam wszystkim jeszcze życzę wszystkiego dobrego w te Święta Wielkanocne.
Zdrowia, radości i pogody ducha wbrew pogodzie za oknem,
i żeby was zlali w Dyngusa :)





środa, 27 marca 2013

Śmiertelne napięcie

Trochę długo odkładałam przeczytanie tej książki, a z tego głupiego powodu, że Alex Kava pomyliła mi się z Mastertonem, którego twórczość budzi u mnie raczej niechęć. No i nie lubię czytać horrorów, bo moja wyobraźnia w nocy potem szaleje.
"Śmiertelne napięcie" jest przedostatnią książką z cyklu o agentce FBI Maggie O'Dell, ale nieznajomość wcześniejszych części naprawdę nie przeszkadza w odbiorze. Łatwo się zorientować w sytuacji w jakiej znajduje się kobieta i bohaterowie poprzednich części.
W książce tan na dobrą sprawę rozgrywają się dwie równoległe opowieści. Do pierwszej wprowadza nas grupa nastolatków z Nebraski, która postanowiła poeksperymentować z szałwią boską na terenie parku narodowego. Niestety nie kończy się to dla nich najlepiej, a światła rozbłyskujące na niebie nagle zamieniają się w koszmar. Tu właśnie pojawia się Maggie O'Dell, która niedaleko miejsca, imprezy dzieciaków bada przypadki okaleczania bydła. Tak naprawdę miała tylko zobaczyć jak wygląda ta sprawa i wracać do Denver na konferencję, ale siłą rzeczy zostaje wplątana w co raz dziwniej wyglądające śledztwo. Nie spotyka się z miłym przyjęciem i ma też wątpliwości, co do szeryfa, który ewidentnie chce chronić dzieciaki przed posądzeniem o posiadanie narkotyków. Dodatkowo pojawia się facet, który twierdzi, że to co się stało z nastolatkami to sprawka UFO lub rządu.
Druga sprawa jest zupełnie inna. W jednej ze szkół dochodzi do masowego zatrucia dzieci i nie wiadomo do końca, co było tego przyczyną. Dlatego szef CDC (Centrum Zapobiegania i Zwalczanie Chorób) prosi o pomoc płk. Benjamina Platta pracującego w USARMIID (wojskowy odpowiednik CDC) o pomoc. wkrótce dochodzi do kolejnego poważnego zatrucia dużej liczby dzieci w szkole w Waszyngtonie. Tam udaje się już ustalić co było przyczyną zatruć, a prawda o tym jak bakterie dostały się do szkolnych stołówek jest przerażająca.
Co mogę powiedzieć o książce? Czyta się szybko i przyjemnie. Akcja czasem się wlecze, czasem pędzi na złamanie karku i to dosłownie. Bohaterowie są ciekawi, ale czasem wydaje mi się, że autorka nie do końca zrealizowała swoje założenia i tracą wiarygodność. Potrafią być nawet bardzo irytujący w swoich przemyśleniach, które nijak się mają do tego co się dzieje.
Dużym minusem dla mnie jest nagromadzenie sporej ilości wątków, które najpierw wydają się mieć jakiś związek ze obydwoma sprawami, a potem nagle znikają. Niektóre wątki też pojawiają się gwałtownie nie wiadomo skąd i wprowadzają sporo zamieszania, a koniec końców nic z tego nie wynika.
Ogólne wrażenie po przeczytaniu jest dobre, ale nie wiem, czy jest to książka warta jakiegoś większego zapamiętania. Po prostu dobre czytadło na długi mroźny wieczór.


Źródło ilustracji:
www.empik.com

wtorek, 26 marca 2013

Ludzcy aniołowie

Kim są aniołowie? Definicje w różnych religiach są różne. Ta podstawowa mówi, że jest to byt duchowy, który służy i wypełnia boże zamysły. Mogą karać, być posłańcami, opiekunami, ale nie mają wolnej woli, która mają ludzie. Wyobrażani są różnie, bo tak naprawdę nikt nie wie jak wyglądają. Większość z nas pamięta taki sympatyczny obrazek, na którym anioł pilnuje dzieci przechodzących przez rozpadający się most. Mogą także być słupem ognia, świetlistą androgeniczną postacią albo jak pisał, któryś święty mogą przyjmować postać taką jaką jest w stanie znieść człowiek, do którego przychodzą z posłaniem.
Jednak aniołowie nie są tylko dobrzy. Kiedyś dawno temu 1/3 aniołów została strącona z niebios, gdyż sprzeciwili się Bogu. Buntowi temu przewodniczył Lucyfer, który wg. Islamu miał odmówić złożenia hołdu Adamowi.
Czemu zaczęłam o aniołach? Z dwóch powodów. Po pierwsze temat sam w sobie jest mi niezwykle bliski i fascynujący. Pokusiłam się nawet o prezentacje maturalną o tych bytach. Z drugiej strony chciałam napisać coś o anielskiej twórczości Mai Lidii Kossakowskiej, a nie sposób o tym pisać nie mając choć troszkę pojęcia o tym czym są.
Jak wspomniałam wcześniej, moja prezentacja z polskiego opowiadała o aniołach i przygotowując się do niej natknęłam się na książki Kossakowskiej. Ucieszyłam się, bo perspektywa obracania się w samych lekturach szkolnych jak chciała polonistka jakoś mnie nie bawiła. Poleciałam, więc do biblioteki po "Obrońców Królestwa" i to o nich dzisiaj będzie.
"Obrońcy Królestwa" to pierwsza książka Kossakowskiej wydana w 2003 roku nakładem wydawnictwa RUNA. W 2008 Fabryka Słów wydała reedycje zbioru pt. "Żarna niebios" wzbogaconą o dwa opowiadania i ubraną w charakterystyczną dla tego wydawnictwa okładkę, która jest dość mroczna. Według mnie nie oddaje charakteru tej książki tak jak okładka RUNY. No, ale jak zwykle zaczęłam od tyłu. Poniżej jest lista opowiadań, które czasem łączą się ze sobą bohaterami, ale nie tworzą jakiejś spójnej historii (te pogrubione zostały dodane w 2008):
Światło w tunelu
Dopuszczalne straty
Sól na pastwiskach niebieskich
Zobaczyć czerwień
Kosz na śmierci
Smuga krwi
Żarna niebios
Wieża zapałek
Gringo
Beznogi tancerz
Opowiadania przenoszą nas w świat aniołów i demonów, ale nie jest to świat jaki wrósł nam gdzieś w świadomość w dzieciństwie. Aniołowie nie koniecznie okazują się tymi dobrymi, a demony tymi złymi. Łączy je to, że nie są istotami doskonałymi. Borykają się z różnymi problemami i walczą z typowo ludzkimi słabościami, a wszystko dzieje się w Królestwie (Niebo), Otchłani (Piekło) i strefie pomiędzy nimi, czyli Limbo. 
Co ważne w opowiadaniach (i książkach) Kossakowska zachowuje znane nam schematy. Podział Królestwa i Otchłani na siedem kręgów niebieskich i piekielnych odpowiada temu z "Boskiej Komedii" Dantego. Natomiast hierarchia aniołów jest taka sama jak w listach św.Pawła. Jak jest natomiast z hierarchią w Piekle? Ciężko powiedzieć, bo nie pisze o niej w żadnych źródłach, a autorka w swojej twórczości pozwala wysnuć wniosek, że w przeciwieństwie do Królestwa tam można awansować na drabinie społecznej.
Każde opowiadanie przenosi nas w świat problemów bohatera. I tak poznajemy Saturnina, młodego anioła stróża, który dostaje nowego podopiecznego. Nagle zderza się on z rzeczywistością, która go przerasta i sobie nie radzi. Otrzymuje on jednak pomoc od kogoś po kim się tego nie spodziewa (Wieża z zapałek).
Hazaar jest żołnierzem, najemnikiem, który wędrując przez Głębie pomaga małej dziewczynce, ale nie kończy się to dla niego zbyt dobrze. Gdy spotyka ją po latach też nie otrzymuje od niej podziękowania, ale coś co doprowadza go do szału (Smuga krwi).
Czy anioł może się zakochać w kobiecie? Taki problem ma Ariel, wiecznie niepokorny anioł, którego wielokrotnie próbowano utrzymać w ryzach i zmusić do opieki nad człowiekiem  za pomocą różnych kar. W końcu decyduje się na coś strasznego - każe obciąć sobie skrzydła. Czy to jednak wystarczy by ukochana mogła go ujrzeć i odwzajemnić uczucie (Sól na pastwiskach niebieskich)?
Asmodeusz po raz kolejny odnajduje miłość swojego życia, ale w sielance nagle pojawia się jego znienawidzona matka Lilith, która na siłę chce zmusić go do namalowania jej portretu. gdy spotyka się z odmową robi coś potwornego. Dla kaprysu w brutalny sposób zabija jego ukochaną (Zobaczyć czerwień).
Wszystko wydaje się ponure, ale zawsze gdzieś tam w całym tym zamieszaniu zawsze pojawia się jakaś iskierka nadziei. Co prawda czasem odnosi się wrażenie, że te opowiadania są nieco infantylne (chociażby to o dwóch nieco głupkowatych bliźniakach porywających chirurga plastycznego żeby ich zoperował, bo wpakowali się niezłe tarapaty), ale też z drugiej strony potrafią być poważne i poruszać trudne tematy (np. Żarna niebios). Jest w nich mnóstwo nostalgii i piękna. Maja Lidia Kossakowska jak przystało na kogoś kto ukończył liceum plastyczne pisze bardzo obrazowo. W większości opowiadań nie ma zbyt wartkiej akcji, płyną sobie spokojnie, ale sposób narracji i wykreowani bohaterowie nie pozwalają na odłożenie książki.
Jest to jedna z tych książek, które darzę ogromną sympatią i chętnie do nich wracam. Podobnie jest z resztą z "Siewcą wiatru". Trudno nie pokochać aniołów i demonów Kossakowskiej, zwłaszcza, że są zupełnie inni niż ci, których znamy z religii czy chociażby książek dla małolatów.

sobota, 23 marca 2013

Kulinarna podróż dookoła świata

Lubię gotować i chętnie to robię choć rodzina w dużej mierze kręci nosem, bo przecież udziwniam, a oni woleliby zwykłego schabowego. Lubię też patrzeć jak gotują i jedzą w różnych częściach świata, choć bywa to czasem przerażające. Ja w każdym bądź razie nie byłabym w stanie przełknąć jeszcze ruszającej się białej larwy albo innej gadziny, która robi za moje domowe zwierzątko.
To plus oglądany kiedyś tam dawno temu program "Bez rezerwacji" spowodowało, że postanowiłam się zaopatrzyć w książkę Anthonyego Bourdaina "Świat od kuchni. W poszukiwaniu posiłku doskonałego" i poczytać o zupełnie innym aspekcie podróżowania, czyli jedzeniu.
Zaczyna się nieprzyjemnie (nawet bardzo!) od listu do żony, w którym opisuje obskurny hotelowy pokój, w którym są wykafelkowane ściany i rura kanalizacyjna na środku. Potem jest wstęp, który też do przyjemnych nie należy i dodatkowo nie trzyma się ładu i składu. Najpierw lądujemy w środku wietnamskiej dżungli, po czym następny akapit przenosi nas do Nowego Jorku i dziwnych rozmyślań autora. W sumie jestem w stanie te refleksje zrozumieć, bo w jakiś sposób wyjaśniają dlaczego powstała taka, a nie inna książka. Dodatkowo dowiadujemy się, że za Bourdainem będzie stale latać ekipa telewizyjna, więc zapowiada się, że może być nawet śmiesznie. Po wstępie postanowiłam się z góry nie uprzedzać i spokojnie przeczytać całą resztę książki. Dobre jedzenie, ciekawe miejsca i pewnie efektowne wpadki autora, który nienawidzi programów kulinarnych, ale zgadza się być bohaterem jednego z nich (swoją drogą niezła hipokryzja). 
Bourdain, który jest kucharzem z Nowego Jorku wyrusza na wyprawy do różnych krajów żeby poznać i czasem zmierzyć się z lokalną kuchnią i tradycjami. Odwiedza takie kraje jak: Portugalia, Francja, Japonia, Kambodża, Wietnam, Maroko, Wielka Brytania, USA (zachodnie wybrzeże),Rosja i Hiszpania. Odwiedza różnej restauracje. Od renomowanych z trzema gwiazdkami Michelina po spelunki, do których strach wejść. Bierze udział często w makabrycznym przygotowywaniu posiłku, chociażby świniobicie w Portugalii albo ma obowiązek jako honorowy gość ukatrupić indyka na obiad, który je u swojego meksykańskiego asystenta. Często musi się zmierzyć z różnego rodzaju stereotypami i swoimi wyobrażeniami o jakimś miejscu, czy posiłku. Do tego wszystkiego dochodzi czasem ekipa telewizyjna i dziwaczne sytuacje, jak chociażby dokręcanie różnych scen. Najgorszą taką wpadką było chyba dokręcanie scen wchodzenia do restauracji w Rosji, Tony i jego towarzysz byli kompletnie pijani, a mimo to musieli grać ludzi zupełnie trzeźwych. Katastrofa. Z drugiej strony autor wpada niemal w ekstazę pisząc o restauracji French Laundry w Yountville, czy o jedzeniu w Wietnamie.
Pomimo tego, że nie jest to typowa książka kulinarna poczułam się niemal przytłoczona ilością wymienianych często jednym ciągiem potrwa, nazw składników i przypraw. Rozpływaniem się nad talentem lub jego brakiem u różnych znanych kucharzy. W wielu miejscach autora ratowały przypisy, które swoją drogą nie pochodziły od niego, a od wydawcy. 
Nie rozumiem czemu Bourdain pojechał do Kambodży. W rozdziale poświęconym temu krajowi więcej było o konfliktach, dziwkach i barach, gdzie można sobie postrzelać z broni różnego kalibru niż o jedzeniu. O niebezpieczeństwach i znajomościach zawiązanych z lokalnymi bandziorami (niestety nie potrafię inaczej określić tych ludzi, którzy ewidentnie chowali się w tym kraju przed prawem swoich ojczyzn) też było więcej niż o lokalnej kuchni. Nie rozumiem też po co poświecił Wietnamowi aż trzy rozdziały, wolałabym zebrać to w jeden większy i opisać inne kraje. Najeżdżanie na wegetarian (może i się im trochę należało) i wychwalanie pod niebiosa przez ponad pół rozdziału jednego faceta to dla mnie za dużo.
Owszem było kilka fajnych momentów. Podobało mi się jak opisywał swoje kulinarne (i nie tylko) przygody w Japonii. Oprócz tego, że od razu chciałam rzucić wszystko i zrobić porządne sushi dostałam sporą wiedzę na temat tamtejszej tradycji jedzenia różnych posiłków. Nawet wizyta na targu rybnym była bardzo ciekawa. W Meksyku też było ciekawie, ale już nie tak świetnie opisane jak Japonia. Oczywiście nie można pominąć Wietnamu, gdzie naprawdę z zainteresowaniem czytałam o tym jak to płynąc rzeką można załatwić dosłownie wszystko. Od kupienia jeszcze ciepłych bagietek, wypicia kawy do zjedzenia świetnego obiadu. To chyba jedne z niewielu plusów tej książki.
Pomijam już fakt, że "Świat od kuchni" jest raczej zlepkiem anegdot, które czasami się nie trzymają niczego, a do tego autor dokłada swoją jakąś pseudofilozofię. Naprawdę dużo lepiej to wyglądało i realniej wyglądało to w programie telewizyjnym. Również język jakim posługuje się Bourdain pozostawia wiele do życzenia, czasem wydaje mi się, że już amerykańscy wydawcy powycinali wszystkie niecenzuralne kawałki. W żaden sposób nie oddawał magii różnych miejsc, ani tym bardziej nie mogłam chociaż spróbować sobie wyobrazić jak coś smakuje, czy pachnie. Owszem przymiotników używa bardzo dużo, ale nijak się mają do wszystkiego. Bo co mi da, że coś było: wspaniałe, cudowne, okropne, ohydne, niebiańskie itd. No i też to porównywanie większości rzeczy do foie gras. Zupełnie tak jakbym słuchała mojej koleżanki z roku, która na jednym z referatów przyrównywała smak wszystkiego do kurczaka (bo tak pisało w Internecie!). Po za tym miałam ciągle wrażenie, że jest to książka pisana tylko i wyłącznie do kucharzy.
Rozumiem, że to miała być książka subiektywna, bo każdy z nas pewnie szuka swojego idealnego dania, ale bez przesady. To o jedzeniu lepiej pisała Beata Pawlikowska w "Blondynce Tao", czy Tomek Michniewicz w "Samsarze", a nie były to książki poświęcone tylko i wyłącznie jedzeniu.
Jeśli ktoś ma ochotę ją przeczytać to nie zabronię, ale naprawdę polecam ograniczyć się do rozdziałów z Japonią i Wietnamem, bo są najlepiej napisane. Po za tym nie jest to książka, która powala na kolana, ale fundująca raczej solidne rozczarowanie. Zupełnie nie rozumiem czemu ta książka została bestsellerem New York Timesa jak informuje nas wydawnictwo na tylnej okładce.


Źródła ilustracji:
www.merlin.pl

piątek, 22 marca 2013

Jajka :)

Moja praca magisterska utknęła na razie w martwym punkcie tzn. już drugi, a chyba nawet trzeci tydzień czekam na poprawkę rozdziału bez, którego nie mam jak zacząć dalszej pracy. Marzenie o tym, że skończę pisać do końca marca poszło się bujać i chyba wyznaczę sobie deadline na koniec kwietnia, ale nie wiem, czy to też wypali, bo ani opiekunce ani promotorowi się ewidentnie nie spieszy.
Korzystając więc z nadmiaru wolnego czasu i żeby nie sprawdzać skrzynki, co dwie-trzy godziny postanowiłam się zająć robieniem jajek. Tak już teraz!
Koleżanka w zeszłym roku pokazała mi jajeczne prace Aleksandra Wilka i zapałałam miłością wielką, a zarazem ogromną chęcią do zrobienia czegoś podobnego. Przygotowałam sobie nawet wydmuszki, ale na tym się skończyło bo tata odmówił pożyczenia frezarki. Skorupki, więc sobie leżakowały w czarce z kompletu do herbaty aż do teraz. W zasadzie nie przypomniałbym sobie o nich, gdyby jedna nie zrobiła spektakularnego lotu w stronę podłogi. Jak zbierałam smętne resztki próbowałam sobie przypomnieć po do mi te jajka. W końcu mózg sobie ruszył odpowiednie szare komórki i znów zaczęłam tacie wiercić dziurę w brzuchu o pożyczenie frezareczki.
No i zaczęła się zabawa. Najpierw szukanie w googlach wzorów, porad praktycznych potem naniesienie ołówkiem wzorka i frezowanie. Zaczęło się oczywiście najpierw od zgniecenia kilku jajek, bo za mocno ścisnęłam albo użyłam złego frezu do robienia dziurki. Swoją drogą dowiedziałam się, że jajka z Biedronki są najlepsze do tej zabawy bo mają twardą skorupkę i nawet po wybieleniu octem się nie poddały. Kolejną traumą było wiercenie wzorka. Bo jak już się udało na wstępie nie zgnieść jajka, to jak wytrasowałam sobie zbyt ciasno wzór i wyciągając końcówkę frezarki wyskakiwały kawałki skorupki.
Jak na razie bilans wygląda tak: 6 wydmuszek zniszczonych 3 zrobione, choć troszku musiałam je podratować kropelką.
Jak już jajka były powycinane to trzeba było coś zrobić z błoną pergaminową, bo brzydko wyglądały takie strzępy wystające z kwiatków. No to znów Google w ruch i szukamy. Na kilku blogach mówili żeby użyć wybielacza to wytrawienia błony, a że ja ACE nie miałam to wsadziłam jaja do roztworu Domestosa. Śmierdzą niemiłosiernie i wietrzą się na balkonie, ale błonka ślicznie się wytrawiła. Wsunęłam więc do nich wstążeczki, a jak przestaną śmierdzieć to zawisną na gałązkach brzózki i będą ładne ozdóbki na Święta. W najbliższym czasie postaram się dorobić jeszcze kilka. Na razie rodzina protestuje, bo mają dość pyłu ze skorupek i odgłosów rodem z gabinetu dentystycznego.
Po za tym muszę ponarzekać na swój brak asertywności. Poszłam wczoraj do biblioteki oddać tylko kilka książek, które już troszkę zalegały i robiły sztuczny tłok na biurku. No i znów wróciłam z pełną torbą kryminałów do czytania. Najbardziej chyba mnie cieszą "Tańczący trumniarz" Deavera i "Zbieg" Margolina. Muszą jednak troszkę poczekać, bo chwilowo wybrałam się w kulinarną podróż dookoła świata z Anthonym Bourdainem i jak na razie jestem na etapie, że bardziej podobał mi się jego program "Bez rezerwacji" , ale może jeszcze coś mi się spodoba.
No i byłabym zapomniała odebrałam dziś "Idealnie dobranych" McKenzie. Zapowiadają się ciekawie zwłaszcza, że ja na tego typu literaturę reaguję raczej wstrząsem anafilaktycznym, a kilka osób, którym z reguły ufam wybierając książki wystawiło im pochlebną cenzurkę.
Na zdjęciu stosik, który wystaje z za pudła z grą "Hobbit" (swoją drogą moja druga w życiu wygrana, która też czeka na Święta żeby w nią zagrać), tytuły całego są w zakładce "W kolejce do czytania". Tak patrzę sobie na niego i klnę na swój brak książkowej asertywności, ale co zrobić. Jestem molem książkowym i lubię się nimi otaczać.




Źródła ilustracji:
asket.blox.pl

czwartek, 21 marca 2013

Skandynawski kryminał w Belgii?

Skandynawski kryminał rozgrywający się w Belgii? Tak, to jak najbardziej możliwe, czego przykładem jest "Nauczycielka z Villette" napisana przez Ingrid Hedström szwedzką dziennikarkę, która w latach 90-tych była korespondentką Dagens Nyheter w Brukseli. Pewnie dlatego też akcje swojej książki osadziła w fikcyjnym mieście Villet-sur-Meuse w jak najbardziej prawdziwym kraju i w otoczce prawdziwej tragedii rozgrywającej się gdzieś w tle.
Wszystko zaczyna się od prologu, który przenosi nas do roku 1964, ale nie dowiadujemy się niczego konkretnego. Po króciutkim zarysowaniu warunków w jakim mieszka pewna rodzina dostajemy opis jednego wieczoru z życia dwóch braci Nico i Daniela. Nie wiemy nic więcej niż to, że starszy Daniel przeżył coś okropnego, co musiał opowiedzieć młodszemu. 
I tak zostawieni przenosimy się do 1994 roku na ulicę, na której dochodzi do poważnego wypadku samochodowego. Na pasach zostaje śmiertelnie potrącona nauczycielka Jeanne Demaret. Z zeznań świadków wynika, że zrobiono to celowo, ale nikt nie jest w stanie powiedzieć nic konkretnego. Dodatkowo do śledczego prowadzącego sprawę przychodzi kobieta o opinii szalonej twierdząc, że widziała "pomocnika Szatana", który dawał komuś znaki z jej ogrodu. Jednym słowem zapowiada się ciekawie.
Tego samego dnia też przenosimy się na przyjęcie w pałacu sprawiedliwości, gdzie poznajemy Martine Poirot, sędziego śledczego. Na wystawnym przyjęciu z okazji otwarcia nowego gmachu Pałacu Sprawiedliwości musi zmierzyć się poniekąd z własną nieco burzliwą przeszłością w postaci dawnego kochanka. Tam dowiaduje się o tym, że będzie prowadzić dochodzenie w sprawie zabójstwa nauczycielki, która uczyła zarówno jej kancelistkę i szefa kancelarii w Pałacu Sprawiedliwości w Villette Dominica di Bartolo.
Śledztwo od początku staje się poszlakowe, bo dowodów nigdzie nie można znaleźć. Dodatkowo w sprawę zaczynają się wtrącać miejscowi politycy, którzy wyraźnie chcą zmusić sędzinę do zrezygnowania z dociekania prawdy. Później atmosferę dodatkowo podkręca opowieść Dominica i próba jego zabójstwa. Wyznanie szefa kancelarii wciąga w całą tą aferę dodatkowo dwóch sławnych polityków Forgerona i Fontaine z przeciwnych stron politycznej barykady. Sprawa zaczyna się komplikować co raz bardziej i pojawia się też motyw, co prawda mocno przedawnionego masowego morderstwa imigrantów z Rwandy
Jest jeszcze jeden dodatkowy, ale nieco poboczny wątek. Podczas przygotowywania gruntu pod budowę centrum handlowego zostaje odnaleziony masowy grób, którego tajemnice próbuje rozwiązać mąż Martine profesor mediewistyki Thomas Heger.
Co te dwie sprawy mają ze sobą wspólnego? Oprócz motywu w zasadzie nic, ale z drugiej strony znajomość, którą profesor Heger zawarł podczas swoich poszukiwań pomaga poniekąd rozwiązać zagadkę morderstwa nauczycielki i kilku ofiar, które się nawinęły po drodze.
Całość trwa o dziwo tylko siedem dni, ja jednak miałam wrażenie, że śledztwo ciągnie się niemiłosiernie długo. Brak konkretnych dowodów i liczne często fałszywe tropy, poprzetykane osobistymi problemami Martine Poirot powodowały u mnie coś w rodzaju frustracji, chociaż z drugiej strony miało to swoje plusy. Czasem miałam nawet ochotę wyrzucić książkę przez okno. Często irytowała mnie sama główna bohaterka, która nie zawsze potrafiła poradzić sobie sama ze sobą i swoją silną potrzebą konkurowania z bratem oraz udowadnianiem całemu światu, że jest naprawdę dobra w tym co robi. Trochę też irytowało mnie to, że nie do końca potrafiłam się połapać w strukturach belgijskich organów ścigania. Nie odmawiam autorce tego, że doskonale sama się w tym orientowała, ale ja miałam z tym całkiem spore problemy. Nie oczekuję, że ktoś mi coś wyłoży czarno na białym, ale wydaje mi się, że Ingrid Hedström w niektórych momentach po prostu brakło konsekwencji. Pojawiło się też kilka wątków, które nie zostały rozwiązane, a ja się cały czas zastanawiam, co to za ona potrąciła Dominica di Bartolo.
Z drugiej strony miałam wrażenie, że całość jest mocno przegadana. Jakby autorka na siłę chciała nam zaprezentować Belgię i jej sytuację polityczną (m.in. uwikłanie w konflikt w Rwandzie).
Za to bardzo podobało mi się prowadzone śledztwo. Było piekielnie skomplikowane i oparte na przypuszczeniach, które trudno udowodnić, co Martine i jej współpracownikom się udało. Co ważne sprawa miała podwójne dno, a z czymś takim miałam po raz pierwszy do czynienia. Zazwyczaj sprawca jest jeden, a tu było zupełnie inaczej.
Po za tym jest to typowy skandynawski kryminał, w którym możemy dostrzec nie tylko zagadkę kryminalną i mierzące się z nią umysły, ale mamy bogate tło społeczno-kulturalne. I tak jak w innych tego typu kryminałach główny bohater ma problem z sobą samym, rodziną i jej historią.
Nie jest to może najlepsza z książek wydanych pod szyldem Czarnej serii, ale warto zwrócić uwagę na nietypową sprawę i miejsce, w którym się rozgrywa. Jak będę mieć okazję to pewnie siegnę po inne książki z Martine Poirot (chociażby z sympatii dla jej nazwiska) i będę mieć nadzieję, że im dalej będzie się ta seria ciągnęła tym lepsze będą kolejne części.


Źródło ilustracji:
www.matras.pl 

środa, 20 marca 2013

Stan jak najbardziej niepoważny

Tym razem z moich ukochanych gór zrobiłam sobie książkowy przeskok na drugi koniec Polski, a to za sprawą "Zapisków stanu poważnego" Moniki Szwai. 
To była już moja druga przygoda z książką tej autorki, z którą nota bene zapoznał mnie Piotr Morawski. Pisał w swoich listach, że czytał "Jestem nudziarą" jak podchodził na Pik Pobiedy, wiec moje górskie serce postanowiło poszukać. Niestety :Nudziara" okazała się dość rozchwytywana w mojej bibliotece i na razie nie dane było jeszcze tej książki przeczytać, ale dorwałam za to "Powtórkę z morderstwa". Skądinąd bardzo fajny kryminał z romansem w tle lub odwrotnie, zależnie jak na to spojrzeć.
Gdy zobaczyłam na półeczce z właśnie oddanymi książkami "Zapiski stanu poważnego" nie zastanawiałam się zbyt długo i dołożyłam ją do stosiku, który czekał już na mnie przygotowany. W domu też musiała odczekać swoje, bo kończyłam "Nauczycielkę z Villette", która się troszkę ciągnęła, ale jak już w końcu zasiadłam to tę 349 stronicową książeczkę dość szybko przeczytałam.
"Zapiski stanu poważnego" to coś w rodzaju dziennika, może nie jest to "Dziennik Bridget Jones", ale jest blisko. Są to takie obrazki z wybranych dni naszej bohaterki reporterki telewizyjnej Wiktorii Sokołowskiej, której życie jak do tej pory koncentrowało się głównie na pracy i karierze. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie jeden drobny szczegół, a mianowicie zaraz na samym początku Wika dowiaduje się, że jest w ciąży. Wiąże się z tym szereg mocno stresujących dla niej, a dla nas zabawnie opisanych wydarzeń, chociażby poszukiwanie tatusia, czy wpakowanie się w sam środek afery szprotkowej i finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Oczywiście jak przystało na porządną dziennikarkę Wiktoria nie ma ochoty na spowolnienie lub zrezygnowania z części obowiązków, co zaczyna odbijać się na jej zdrowiu. Nie ma humorów, zachcianek (chyba, że jako zachcianki potraktować coraz trudniejsze zadania do realizacji oraz lekceważenie uwag lekarki) i uparcie nie zgadza się z ojcem, który chce pisać ogłoszenia matrymonialne tylko po to żeby wnuk miał tatę, a jego córka jak przystało na nota bene trzydziestokilkuletnią panienkę z dobrego domu męża, bo tak wypada. Dodatkowo na horyzoncie pojawia się przystojny facet, który chce pannę z dzieckiem, ale on ma sam pewien malusieńki problemik, którym jest nierozwiedziona z nim żona.
Całość jest napisana lekko, a w niektórych momentach wyciska łzy ze śmiechu i dodatkowo bardzo łatwo zapałać sympatią do postrzelonej Wiki i jej przyjaciół. Chociaż z drugiej strony cały czas miałam ochotę porządnie trzepnąć tą kobietą, której lista przewinień popełnianych w czasie ciąży jest dłuuugaśna. Na sam początek wystarczy zbyt intensywny tryb życia (który swoją drogą dwukrotnie i skutecznie spowolnił szpital) i picie alkoholu.
Jeżeli ktoś się spodziewa czegoś poważnego to się rozczaruje. Książka jest tak samo niepoważna jak jej bohaterka i dobrze, bo nie często mam okazje przeczytać leciutką komedię. Polecam każdej, bo śmiech to zdrowie, a Monika Szwaja do spółki z Wiktorią Sokołowską dają go naprawdę spore ilości.



Źródło ilustracji:
www.matras.pl

poniedziałek, 18 marca 2013

Tatrzańskie przygody

Jak sobie patrzę sobie tak z perspektywy czasu to za większością książek, które mnie urzekły stoi jakaś mniejsza lub większa historia. Ktoś coś powiedział, ktoś pokazał, ja coś zobaczyłam, czy przypadkiem trafiłam lub szukałam z mniejszym lub większym uporem godnym maniaka.
O "Spiskach" Wojciecha Kuczoka po raz pierwszy usłyszałam, a gdzieżby indziej jak nie w Tatrach. Miałam tę przyjemność być kilka razy na wolontariacie w TPN i tam na Wancie (jak ktoś nieobeznany z asfaltówą na Morskie Oko to wyjaśniam, że mniej więcej w połowie drogi jest leśniczówka Wanta) poznałam Jagnę. Jako, że dziewczyna siedzi w tematyce książek górskich dość mocno to rzuciła kilkoma tytułami, zachęciła i w ogóle fajnie się na ten temat pogadało przy okazji robienia dla kolegi z wantowej obsady listy książek i filmów, które warto znać. To najbardziej zaintrygowała mnie mówiąc, że jest książka, w której opisana jest kradzież krzyża z Giewontu.
No to zastrzygłam mocniej uszami, bo dla przeciętnego Kowalskiego oprócz Doliny KOŚCIELISKIEJ (nie Kościeliska jak namiętnie mówią "turysty"), Morskiego Oka to Giewont i zdjęcie pod krzyżem to święty obowiązek, a tu ktoś nagle pisze o jego kradzieży. No to trzeba poszperać, dodatkowo Kuczoka lubi koleżanka z roku, a kolega lubił opowiadać jak to z jego ogólniaka go wydalili. Z resztą lubił tez opowiadać jak po sukcesie Wojciecha Kuczoka pluli sobie w brodę, że nie jest absolwentem L.O. im Batorego, a Słowackiego. Dodatkowo strasznie podobał mi się film "Senność", scenariusza którego jest autorem.

Po powrocie z gór wybrałam się wiec na małe polowanie i nabyłam "Spiski. Przygody tatrzańskie". Musiałam za nimi przekopać pół Empiku, ale dorwałam i od razu w autobusie zaczęłam czytać. Aktualnie mam dwa egzemplarze. Ten wykopany i drugi, który dostałam od przyjaciół na urodziny. Pierwsza czeka spokojnie na nowego właściciela, ale jakoś się jeszcze nie złożyło żebyśmy się spotkały, ale prędzej czy później trafi w dobre ręce fanki twórczości Kuczoka.
Wracając do samych "Spisków". Z tego, co się orientuje ta wydana w 2010 książka jest jak na razie ostatnią w dorobku autora. W tym samym roku została uznana Książką Jesieni 2010 i nominowana do „Szczytów kultury" portalu G-punkt.pl.
Książka składa się z pięciu części, które odpowiadają o wakacjach jakie było dane spędzić głównemu bohaterami wraz z rodzicami w tatrzańskiej wiosce. Każda poświęcona jest jakimś mniej lub bardziej znaczącym wydarzeniom w życiu bohatera, który jest jednocześnie narratorem. W pierwszej przenosimy się do 1982 roku, gdzie ogarnięty mundialowym szaleństwem chłopak uczy, a przynajmniej próbuje uczyć małych górali jak się gra w nogę. Cztery lata później jesteśmy w tym samym miejscu, u tych samych gospodarzy i po ulewnie gazda zabiera chłopaka na grzyby. Na grzybach się jednak nie kończy, a nasz bohater poznaje czym jest miłość fizyczna. Znów mijają kolejne cztery lata i tym razem znajdujemy się pomiędzy Felą i Józkiem, piękną góralską parą pomiędzy, którymi krąży nasz bohater jako posłaniec. Z ukrytym zamiarem zbliżenia się do pożądanej Feli, nasz bohater przenosi liściki miłosne pomiędzy zakochanymi, którzy mają się żenić. Do tego wplątuje się misiołak i afera na całą wieś. Koniec końców ku uldze wszystkich, a rozpaczy narratora Fela wychodzi za Józia i nastaje spokój. Znów mijają cztery lata i nasz bohater, którego rodzice się rozwiedli (co doprowadziło ojca do dziwacznego stanu, który przypomina marniejącego fikusa) znów wraca w tatry na stare śmiecie, ponownie pcha się w kolejną aferę. Bo tym razem górale za bardzo wdarli się z wycinką i porastają mchem. Będący speleologiem narrator zapuszcza się w głąb TPNu i pomaga ratować nieszczęsnych górali. Ostatni rozdział obejmuje już okres od 1999-2000 roku. Tam się pojawiła wyczekiwana przeze mnie próba kradzieży krzyża z Giewontu, ale ona okrasza tylko historie z Józkiem, Felą i śliczną szwedką.
"Spiski. Opowieści tatrzańskie" są pisane językiem zrozumiałym, co czytelnikowi pomaga w orientowaniu się w topografii i nazewnictwie tatrzańskim, które potrafi spędzić niejednemu sen z powiek. Dodatkowym plusem przynajmniej dla mnie zobaczyć znane miejsca w innych nieco dziwacznych okolicznościach. Bohaterowie tej powieści są przerysowani i w zabawny sposób przedstawiają zarówno górali jak i ceprów. Jednak nie jest to tylko komedyjka. Kuczok wplata w te książkę sporo elementów autobiograficznych i w niektórych momentach naprawdę zmusza do refleksji.
Polecam wszystkim, którzy choć troszkę znają Tatry i orientują się w tamtejszej kulturze, bo choć przerysowana to pozwoli poznać tamtejszy koloryt. Tym, którzy kochają te góry też polecam, można się naprawdę uśmiać i powkurzać na bohatera, który mi czasem zalazł za skórę jawnym brakiem szacunku dla parkowego regulaminu. A co z tymi, co gór nie znają? Zachęcam do przeczytania, bo może to będzie bodziec do wybrania się właśnie w te góry.

piątek, 15 marca 2013

Lalki w ogniu

Lubię książki podróżnicze, można się na chwilkę bez wychodzenia z domu przenieść w jakiś inny świat. Większość jest pełna cudownych zdjęć, mniej lub bardziej zaskakujących przygód i tego czegoś nieuchwytnego, co w jakiś sposób każe zazdrościć tym ludziom odwagi, ale wcale nie umniejsza do nich sympatii. Czasem jednak mam wrażenie, że opis danego miejsca jest trochę wygładzony, a to co nieciekawe, co mogłoby zrazić jest przemycane ukradkiem.
Gdy pani w bibliotece polecała mi "Lalki w ogniu" Pauliny Wilk pomyślałam sobie, że kolejna książka o barwnych, nieco mistycznych Indiach, pełnych różnych cudów i dobrego jedzenia. No, ale jak to ja przetrawiłam to, poczekałam aż ją kupią do biblioteki, co oczywiście się nie stało bo przegrała z jakimiś romansidłami. Na jakiś czas o niej zapomniałam, ale książka dała o sobie znać, gdy kupowałam "Gorączkę" Michniewicza. Jakoś tak ten dzieciaczek z niesamowitymi oczami uśmiechał się do mnie z okładki. Pomyślałam sobie "Co tam, najwyżej zaniosę do biblioteki." i poczłapałam z nadmiarową książką do kasy.
Już po kilku stronach wiedziałam, że nie będzie to typowa książka podróżnicza jakiej się spodziewałam. Jest to raczej nasycony wyrazistymi obrazami reportaż, który pozwala poznać prawdziwe oblicze Indii. Nie to wygładzone na potrzeby marketingu, ale to prawdziwe nieokiełznane i pełne zastraszających kontrastów.
Już w pierwszym rozdziale trafiamy w zupełnie inny świat. Jak ten noworodek, którego babcia niesie do cyrulika żeby rytualnie ogolić mu głowę, lądujemy na gwarnej ulicy. Jest tam wszystko od widowni przyglądającej się rytuałowi, przez psy czekające na resztki z polowych kuchni po zmęczonego kulisa i znudzonego kierowcę taksówki. Już po tak króciutkim opisie można by dostać potężnej agorafobii, bo ludzi jest tak dużo i tak różnych. Ludzie dosłownie wchodzą na siebie nawzajem, bo jest tak ciasno.Podobnie jak ten maluch rozpoczynamy wędrówkę przez życie tego drugiego pod względem liczby ludności kraju na świecie.
Z każdym kolejnym rozdziałem poznajemy inny obraz tego kraju. Paulina Wilk opisuje wszystko, co możemy spotkać, a o czym nie przeczytamy w przewodnikach. Bo tam nikt nie wspomni o tym jak ludzie załatwiają swoje potrzeby fizjologiczne często na rogu ulicy i w jak skrajnej potrafią żyć biedzie - zasypiają tam gdzie siądą. Nie dowiemy się o różnych niuansach kulturowych, które potrafią piekielnie utrudnić hindusom wyjście na kolację z przyjaciółmi, bo albo utrudnia to podział kastowy albo religia. A nawet przygotowanie obiadu może się okazać wielkim logistycznym wyzwaniem.
O tym jest właśnie ta książka. Autorka w każdym rozdziale pokazuje najróżniejsze aspekty życia w Indiach. Czasem może przerażać tak bardzo, że nie dostrzeże się nic więcej niż biedę i korowody żebrzących kalek. Tak właśnie miał mój kolega, któremu pożyczyłam "Lalki". Stwierdził, że autorce w tym kraju nic się nie podoba i nie rozumie po co tam jeździła tyle czasu. Jednak jak się wczytamy to spod tego brudu wychodzi coś jeszcze. Patrzymy na barwne stroje kobiet, których sari nie musi być tak krzykliwe jak w bollywoodzkim filmie. Podziwiamy ludzi, którzy potrafią przenosić i przewozić rzeczy w taki sposób, że staje się niemal akrobatyką, podczas gdy przeciętny europejczyk stanąłby nad towarem nie wiedząc co ze sobą zrobić. Trafiamy w miejsca tak dziwne jak olbrzymia pralnia, w której nie giną i nie mieszają się rzeczy należące do tysięcy ludzi albo na cmentarzysko książek, gdzie obok Harrego Pottera stoi "Mein Kampf".
Jeszcze inną kwestią jest religia, która w Indich zdaje się być zlepkiem wszystkich innych. Obok wesołego Ganeshy Hindus potrafi postawić obrazek z Jezusem, bo przecież jeden bóg więcej w domowym ołtarzyku nie robi różnicy, a poprosić o wsparcie i pomyślność więcej niż jednego boga nie zawadzi. Autorka obala mit o tym jak wdowy dobrowolnie poddawały się sati, a jednocześnie też opisuje jak w przyszłość ruszyło wydawanie za mąż swoich dzieci.
Z barwnych ulic współczesnych Indii, autorka zabiera nas w podróż w przeszłość tego kraju wyjaśniając dlaczego wyglądają dzisiaj tak, a nie inaczej. Poznajemy historię o Gandhim, czy o Indirze Gandhi, jaki wpływ miało na ludzi panowanie Imperium Brytyjskiego.
Książka jest tak ułożona, że mamy wrażenie iż spędzamy w tym kraju jeden dzień. Towarzysząc tym ludziom w każdym aspekcie ich życia. Dodatkowo całość podkreślają piękne zdjęcia i czasem żałuję, że jest ich w tej książce tak niewiele. Jednak z drugiej strony język jakim posługuje się Paulina Wilk jest bardzo plastyczny i przemawiający do wyobraźni w taki sposób, że można niemal poczuć zapach przypraw wymieszany z ulicznym pyłem.
Książkę ciężko jest jednoznacznie ocenić, podobnie jak same Indie. Sama spotkałam się z dwiema skrajnymi opiniami. Tą negatywną, o której pisałam wcześniej i pełną zachwytu opinię siostry koleżanki z roku. Moja jest chyba czymś pomiędzy, choć po pewnym czasie jaki upłynął od przeczytania tej książki chyba będę się bardziej skłaniać ku tej pochlebnej, ale z gorzkim posmakiem w tle i pewnie dlatego sięgnę po "Lalki w ogniu" jeszcze raz.

środa, 13 marca 2013

Nie samą książką żyje człowiek

Tym razem nie o książkach i nie o filmie. Nie wiem nawet, czy klasyfikuje się to pod nocne rozważania skoro nie jem po godzinie 19, ale czasem coś dobrego jest do czytania wskazane. No, a że piekarnik to moja ulubiona zabawka, więc tym razem z mojego kolejnego ukochanego poletka.
Jak z większością rzeczy i z tym wiąże się jakaś mała historia, bo pierwszy raz robiłam to ciasto czekoladowe jak kolega po oddawaniu krwi wciskał nam gorzką czekoladę. Pierwsza myśl, co z tym zrobić skoro ja nie jem gorzkiej czekolady. No to google poszło w ruch i tak znalazł się ten chyba najczęściej wykorzystywany w domu przepis.
W pierwszej wersji to ciasto miało być muffinami, ale jakoś tak wyszło, że częściej z tego przepisu robię murzynka. A wszystko zaczęło się od zwykłego lenia. Moich ukochanych sylikonowych foremek jeszcze nie miałam, nie chciało mi się smarować i wysypywać kokosem starych metalowych foremek, a papilotki "wyszły". Poszłam więc na łatwiznę. Wlałam ciasto do małej keksówki i tak już zostało.

 
Ciasto czekoladowe

1 1/2 szklanki mąki
3/4 szklanki cukru
1 łyżeczka sody oczyszczonej
1 łyżeczka proszku do pieczenia
100g czekolady (lub 2 tabliczki, ale wtedy ciasto robi się cięższe)
1 szklanka mleka
2 jajka
1/2 szklanki oleju


Czekoladę rozpuszczamy w kąpieli wodnej i stopniowo dodajemy ciepłe mleko (czekolada się nie ścina), wbijamy do niej jajka i roztrzepujemy, a na końcu wlewamy olej i mieszamy. Taką masę wlewamy do suchych składników i dokładnie mieszamy. Jak komuś się chce jeszcze bawić to można nie rozpuszczać całej czekolady i do ciasta wrzucić kilka pokruszonych kostek. Wychodzi dość lejące ciasto, które przelewamy do foremki lub foremek jeśli chcemy jednak muffinki (wychodzi ich więcej niż 12). 
No i tu zaczyna się zabawa, bo w zależności od foremki czas pieczenia jest różny, niezmienną jest tylko temperatura ok. 200°C. Dobrze jest więc zaopatrzyć się w cierpliwość i jakiś długi patyczek .Ciasto wyrasta dość wysoko i ładnie pęka.
Można je posypać tylko cukrem pudrem, ale ja jako czekoladowy nałogowiec smaruje je jeszcze kuwerturą i sypie kokosem.
Czasem też wylewam ciasto na dużą formę i robię masę kokosową z białą czekoladą, ale to od wielkiego dzwonu.