czwartek, 30 stycznia 2014

"Przyjaciele po grób", potrafią zadawać "Głębokie rany"

No i skończyłam! Po spektakularnym rozpoczęciu roku książką "Śnieżka musi umrzeć" nie zastanawiałam się długo w bibliotece nad zgarnięciem pozostałych dwóch pozycji Nelle Neuhaus, mimo że miałam wziąć tylko "Diunę". Nie żałuję, bo mimo, że troszkę ich czytanie trwało (żaliłam się o to ostatnio), to w miarę możliwości wchłonęłam je jednym tchem.
 Tym razem serię zaczęłam od początku. "Przyjaciele po grób" to książka troszkę tak jakby z mojego podwórka choć w nieco innej odsłonie. W ogrodzie zoologicznym w Kronbergu jeden z pracowników znalazł ludzką rękę i tak się rozpoczyna śledztwo prowadzone przez komisarza Oliviera von Bodensteina i inspektor Pię Kirchhoff. 
Poszukiwanie ewentualnych kawałków ciała na terenie zoo kończy znalezieniem zwłok porzuconych na łące przed ogrodem, z której pracownicy regularnie kosili trawę do zwierząt. Atmosferę dodatkowo zaczyna podgrzewać fakt, że denat okazuje być lokalnym szalonym ekologiem, który wdał się w konflikt nie tylko z dyrektorem zoo, ale również dużo większymi i bardziej zaciekłymi przeciwnikami. 
Śledztwo zaczyna zataczać coraz większe kręgi, ponieważ ekologiczny guru młodzieży był ani święty i oprócz działalności ekologicznej zalazł za skórę każdej możliwej osobie. Od byłej żony, przez obecną partnerkę na lokalnych politykach i dyrektorach dużych spółek skończywszy. W sprawie pojawia się mnóstwo wątków, które często prowadzą śledczych na manowce. To co na pierwszy rzut oka wydaje się ważne nagle przestaje mieć znaczenie, a to co wydawało się nieważne w jakiś sposób nagle staje się istotne. Wszystko ma jakieś drugie lub nawet trzecie ukryte dno, trochę tak jak mała kryminalna matrioszka.
Jednak skomplikowana sprawa kryminalna nie jest wątkiem dominującym. Dochodzą do tego też osobiste odczucia bohaterów i ich sytuacja życiowa.
Olivier martwi się problemami z żoną, która ni z tego nie z owego potrafi wpaść w furię, a za moment zachowywać się tak jak gdyby nic się nie stało. Pia choć nie chce się przed sobą do tego przyznać przeżywa rozstanie z mężem, mimo że to ona podjęła taką decyzję. Zaczyna też wbrew swoim zasadom o nie angażowanie się emocjonalne i głębsze relacje ze świadkami (ewentualnymi podejrzanymi) zarzucać haczyk na przystojnego dyrektora zoo. Jednocześnie zaczynając coś w rodzaju przyjaźni z pewnym młodym mężczyzną.
"Głębokie rany" poruszają znów zupełnie inny temat. Ktoś morduje w brutalny sposób troje starszych ludzi. Z każdym pojawiającym się w sprawie dowodem zaczynają się mnożyć pytania, na które odpowiedzi są zupełnie nieprawdopodobne. Nikt nie jest tym za kogo się podaje, a więź która łączyła ofiary staje się ich przysłowiowym gwoździem do trumny.
Wszystko czego Bodenstain i Pia dowiadują się o ofiarach jest rewelacją, która jest w stanie zaszkodzić wielu ludziom. Podejrzenie o bycie w SS byłego doradcy Regana i czołowego działacza na rzecz pamięci o Holokauście albo jedynej ocalałej z masakry dziedziczki rodu Zeydlitz-Lauenburg, która z mężem doprowadziła do świetnego rozwoju firmy i dodatkowo mocno udziela się charytatywnie mogłoby poprzewracać nie tylko w lokalnych układach, ale i historii.
Trup w książce ściele się gęsto, a policja cierpi na nadmiar dowodów, które umiejętnie preparuje rodzina chcąca uniknąć jakichkolwiek podejrzeń, ale przez to co Pia i spółka zaczynają coraz bardziej grzebać w ich przeszłości. Na końcu akcja mocno przyspiesza i kiedy już wydaje się, że rozwiązanie mamy na wyciągnięcie ręki dochodzi do kolejnego gwałtownego zwrotu akcji.
Czytałam "Głębokie rany" z wypiekami na twarzy, zwłaszcza pod koniec. Dodatkowo urzekło mnie to, że cała ta historia nie jest tak do końca niemożliwa....
Książki są do siebie troszkę podobne. W obu oglądamy sprawę z wielu różnych punktów widzenia i obserwujemy pracę normalnych policjantów, a nie herosów rodem z amerykańskiego kina akcji. Zespół K11 ma swoje wzloty i upadki, ale działa bardzo sprawnie. Dodatkowo nie są opętanymi pracą pracoholikami, którzy nie śpią i nie jedzą dopóki nie rozwiążą sprawy.
Podobnie jak w przypadku "Śnieżki" mamy świetne wykreowane postacie z bogatym portretem psychologicznym. No i już sam fakt, że w tle majaczą góry...
Cóż, książki są jak gorzka czekolada z chili. Nie można obok nich przejść obojętnie i są genialnie skomponowane. Chętnie przeczytam coś jeszcze Nelle Neuhaus, bo polubiłam jej bohaterów i świetne łamigłówki (kilka razy udało się jej wywieźć mnie w pole). Polecam każdemu miłośnikowi kryminałów.

Książki biorą udział w: Wyzwaniu bibliotecznym u MK



Źródła ilustracji:
mediarodzina.pl

środa, 29 stycznia 2014

Pielgrzymki, negocjacje i ból głowy

Koniec semestru to raczej okres bardzo gorący, a ja w tym roku mam wątpliwą przyjemność oglądania go z drugiej strony biurka. I niestety z dnia na dzień jestem co raz bardziej zdenerwowana, sfrustrowana i zaskoczona tym, co od niektórych słyszę. Do tego po setnym powtórzeniu i próbie umówienia się na cokolwiek wracam do domu z potwornym bólem głowy.
Cała moja przygoda zaczęła się już w zeszłym tygodniu od tego, że musiałam pooddawać oceny z tak zwanych przedmiotów blokowych. Na moje szczęście robiłam sobie notatki na bieżąco w Excelu i wystarczyło to wydrukować, po uprzednim usunięciu różnych studenckich kwiatków, które sobie zapisywałam w komentarzach. 
Było to nawet całkiem zabawne np. podczas jednego z przedmiotów studenci mieli przeczytać i zaprezentować prace z artykułu na dany temat. Wiadomo, że nie jest łatwo opracować angielski artykuł z marszu, ale na swoje usprawiedliwienie miałam to, że udostępniłam komputer z wujkiem Google i można było sprawdzać to czego się nie było pewnym. I tak od jednej grupy dowiedziałam się, że środki zawierające chlor mają działanie oczyszczające na wody powierzchniowe, a ryby mają gile (ang. gills - skrzela). Z tymi "gilami" było o tyle zabawnie, że studenci uparcie w nie brnęli mimo, że zwróciłam uwagę na błąd.
Inny numer wywinął profesor, który koordynował blok zajęć prowadzonych przez moją katedrę. Namieszał do tego stopnia, że studenci zamiast podzielić się w grupie na osoby robiące prace z fizjologii i mikrobiologii, to zrobili prezentacje tylko mikrobiologiczne. Samo to w sobie nie byłoby problemem, gdyby nie to, że Pan profesor uznał, że prezentacja to ma być 1/2 oceny z naszego bloku! Przez tydzień zastanawialiśmy się jak ten problem rozwiązać, po czym profesor wpadł do nas jak gdyby nigdy nic z dziennikami i gotowymi ocenami.
Teraz niestety coś mniej przyjemnego i przyprawiającego mnie o tępy ból głowy. Przez cały semestr prowadziłam z koleżanką przedmiot o nazwie fizjologia zwierząt. Nie jest to łatwy przedmiot, bo leci się przez wszystkie układy narządów we wszystkich możliwych kontekstach. Od anatomii, przez funkcjonowanie w różnych grupach zwierząt i ewentualne zaburzenia. Cały semestr trułam grupie o tym, że trzeba się uczyć na bieżąco i łapać przynajmniej po jednym punkcie za rozmowę na ćwiczeniach. Niestety było to trochę jak rzucanie grochem o ścianę, bo nasze robaczki uznały, że przedmiot jest łatwy i mogą go olać. Nieciekawie się zrobiło, gdy ich podliczyłam i okazało się, że tylko jedna osoba na 12 będzie w stanie bez problemu dostać tróję.
To spowodowało niekończące się pielgrzymki i negocjacje o to by wyżebrać chociażby minimalną ilość punktów. Same te pielgrzymowanie i to, że nagle moja grupa sobie przypomniała jaki jest mój adres mailowy nie byłoby złe, ale... No właśnie.
Od poniedziałku część mojej grupy łazi za mną umawia się na konkretne rzeczy i albo nie przychodzą albo przyjdą, ale twierdzą, że umawiali się na coś zupełnie innego. Na dodatek wszystko chcą już na teraz zaraz...
Koszmar!
Naprawę teraz rozumiem jak czuje się nauczyciel, który wystawia oceny i jeszcze bardziej rozumiem sens chińskiego przekleństwa: "Obyś cudze dzieci uczył".
Uh.... Przepraszam za jęczenie, ale musiałam się gdzieś wygadać. Mam nadzieję, że muszę po prostu nabrać wprawy i przestać się tym wszystkim tak bardzo przejmować.
Na szczęście mam jedno miejsce gdzie się mogę schować przed tym dzikim wiecznie czegoś chcącym
tłumem (nie żeby wszystko szło załatwić po dobroci jeszcze jak semestr trwał). Jest to lab, gdzie trzymam swoje ukochane zyzusie i wiem, że niewiele studentek ma tam odwagę wejść, bo pająki są be, straszne i fu :) 
A maluszki rosną i jedzą jak oszalałe, nawet ta grupa, która w ramach eksperymentu jest karmiona muszkami pasionymi na pożywce z kadmem (choć te szkraby rosną nieco wolniej).
Z książkowych planów na dniach powinnam skończyć drugą z książek Nelle Neuhaus i powinna pojawić się recenzja obu pozycji. Na razie jestem pod dużym wrażeniem i trzymają poziom ze "Śnieżki".

P.S.
Mam nadzieję, że nikt się na mnie za te żale nie obrazi


Źródło ilustracji:
http://demotywatory.pl/uploads/201101/1296062189_by_ZnVr_600.jpg

niedziela, 26 stycznia 2014

Hobbit: pustkowie Smauga

Nareszcie! W sobotę byłam w kinie na drugiej części "Hobbita". Ci co mnie znają pewnie zastanawiają się dlaczego wybierałam się na niego ponad miesiąc. No cóż... Gdyby nie to, że nie lubię chodzić do kina sama, bo po filmie muszę kogoś zagadać na śmierć to pewnie byłabym już w dniu polskiej premiery, ale albo nikt nie miał czasu albo nagle coś wypadało i plany się sypały. W końcu udało mi się zmotywować mojego szanownego rodziciela, ale niestety pod jednym warunkiem. Tata powiedział, że pójdzie ze mną pod warunkiem, że nie będzie napisów. Musiałam więc obejrzeć film z polskim dubbingiem, ale o tym za chwilę.
Kto czytał oryginalnego "Hobbita" ten wie czego się spodziewać i chyba nie muszę streszczać historii o tym jak to Bilbo Baggins dołącza do szalonej wyprawy trzynastu krasnoludów. W książce dzieje się dużo, nawet bardzo dużo jak na książeczkę, która ma raptem 200 stron. Mój pierwszy foch o filmową adaptację "Hobbita" był taki, że rozbito ją na trzy części i w zasadzie do wczoraj zastanawiałam się, co też ten Peter Jackson nawymyślał, żeby przygody Bilba, Gandalfa i spółki rozdmuchać na 9 godzin filmu, podczas, gdy mi wchłoniecie oryginału zajmuje raptem trzy. No i już wiem.
Historia rozpoczyna się niewielką retrospekcją, w której Gandalf i Thorin Dębowa Tarcza spotykają się w Bree w karczmie "Pod rozbrykanym kucykiem" (gdzieżby indziej mogli się przecież spotkać?). Dodatkowo kto był uważny zaraz na samym początku mógł zobaczyć szanownego reżysera w filmie.
Kiedy już dowiadujemy się jakie motywy kierują wspomnianymi panami nagle przenosimy się w dalszy ciąg historii, w której Bilbo jak to na złodzieja przystało został wystawiony na czujkę i potem leci z górki. Wizyta w domu Beorna, tarapaty w Mrocznej Puszczy, brawurowa ucieczka w beczkach, kłopoty w Mieście na Jeziorze i w końcu randka ze Smaugiem Straszliwym.
No i tu się zaczyna radosna twórczość własna reżysera i scenarzystów, bo film z książkowym oryginałem ma całkiem sporo wspólnego, ale też masę rzeczy, o których Tolkien słówkiem nie wspomniał.
Tak więc pojawiają się orkowie, którzy prześladują Thorina i jego kompanię, pojawia się Nekromanta, który koniec końców okazuje się jednym z dziewięciu (Ci co znają Władcę Pierścieni wiedzą o kogo chodzi). Ucieczka w beczkach jest o wiele bardziej brawurowa niż w książce. Do tego wszystkiego pojawia się jeszcze Legolas i dziwaczny wątek miłosny, który przyprawiał mnie o parskanie śmiechem w kinie (co chyba nie bardzo spodobało się pani, która siedziała obok mnie). No i jeszcze ta szalona walka ze Smaugiem pod Górą. szaleństwo w czystej postaci, ale to sprawiło, że końcówka była mocna, choć nie do końca taka jak się spodziewałam.
O ile pierwsza część była dość mocno osadzona na książce Tolkiena, to "Pustkowie Smauga" jest radosną wariacją na jej temat, w której Peter Jackson upycha nawiązania do "Władcy Pierścieni". W niektórych przypadkach bywa to piekielnie irytujące, bo wiem, że nie powinny się tam znaleźć.
Oprócz tego była w całym filmie jeszcze jedna irytująca rzecz. Niektóre sceny wydawały mi się zbyt długie, niepotrzebnie rozwleczone, co powodowało, że przez pierwszą połowę filmu brakowało nieco dynamiki.
Warto też wspomnieć o polskim dubbingu. Spodziewałam się jawnego koszmaru, zwłaszcza, że Smaug w wykonaniu Benedicta Cumberbatcha jest niesamowity, po za tym aktorzy mają genialne akcenty i bałam się, że cała przyjemność słuchania dialogów mi gdzieś umknie. Na szczęście moje obawy okazały się trochę na wyrost i choć Gandalf nie mówił genialnym głosem McKellena, a Wiktora Zborowskiego byłam to w stanie przełknąć. Aktorzy podkładający głosy postarali się, choć dalej zamiast Jacka Mikołajczyka wolałabym słyszeć Cumberbatcha w roli Smauga.
Mimo, że jestem freakiem na punkcie twórczości Tolkiena i czasem bym za te wszystkie pomysły najchętniej zamknęła reżysera w jakimś lochu to muszę przyznać, że film bardzo mi się podobał. Smok był idealny! Znów miałam przyjemność z Gandalfem i Bilbem oraz tą całą wesołą gromadką, choć w wydaniu, które nie było wierne literackiemu ideałowi książki dla dzieci.


Źródła ilustracji:
1.fwcdn.pl/po/98/67/469867/7552619.3.jpg
www.filmweb.pl/film/Hobbit%3A+Pustkowie+Smauga-2013-469867#picture-1
static3.wikia.nocookie.net/__cb20121225145947/lotr/images/d/dd/Smaug_eye.jpg


wtorek, 21 stycznia 2014

Nic ciekaweeegooo...

Pamięta ktoś jeden ze skeczy kabaretu Ani Mru Mru, w którym parodiowali randkę w ciemno i w którym Michał Wójcik śpiewa: "Nic ciekaweeegooo"? No to właśnie to mam ochotę zaśpiewać, po przeczytaniu "Kobiety ze znamieniem" Hakana Nessera.
Jest to czwarta książka z serii z komisarzem Van Veeterenem, w której komisarz i jego współpracownicy muszą się zmierzyć ze sprawą, w której jedynym powiązaniem pomiędzy ofiarami wydaje się tylko to, że kiedyś razem byli w wojsku. jednak ofiary łączy znacznie więcej niż widać na pierwszy rzut oka. Ktoś najpierw nęka je dziwnymi telefonami, w których nie pada ani jedno słowo, ale leci stara piosenka przywołujące wspomnienie tego o czym woleli by zapomnieć. 
Śledztwo w sprawie pierwszego morderstwa utyka w miejscu, gdy dochodzi do kolejnego nieco rusza, ale wszystko wskazuje, że nie jest ostatnie i będą kolejne ofiary. Tymczasem policja tak na dobrą sprawę nie ma żadnych sensownych pomysłów i tropów. Nawarstwiają się pomysły i ilość zadań do zrobienia żeby wyłowić chociażby najmniejszy związek pomiędzy ofiarami.
No właśnie... Powinno być ciekawie. Minimalna ilość punktów zaczepienia, mnóstwo teorii i zespół, który do tej pory świetnie radził sobie z różnymi dziwnymi sprawami. Dodatkowo Nesser pozwolił zajrzeć jak sprawa wygląda z perspektywy mordercy i ofiary.
Niestety na nic się to zdało, bo cała opowieść jest najzwyczajniej w świecie nijaka. Śledztwo się ciągnie w
nieskończoność, policjantom się nie chce i mam wrażenie, że gdyby morderca wykończył nawet całą trzydziestoosobową grupę ze szkoły oficerskiej to za bardzo by się nie przejęli. Morderca też raczej za ciekawy nie jest i motywy jego działania są podane na tacy w ostatnim rozdziale, a wolałabym sama do tego dochodzić i główkować. Ofiary jak to ofiary, jedna wpada w panikę, druga też wpada w panikę, ale ogarnia się i chce jakoś temu zapobiec. Generalnie nic ciekawego.
Książce brakuje dynamiki, charakterystycznej dla kryminału skandynawskiego analizy kondycji społeczeństwa oraz zagłębienia się w portretach psychologicznych postaci. 
Wszyscy bohaterowie, którzy przewijają się przez strony "Kobiety ze znamieniem" są bardzo stereotypowi i w swoich klasach wręcz identyczni. Policjanci są zmęczeni ogólnie życiem i pracą, co powoduje, że im się nic nie chce. Morderca jest klasycznym przypadkiem, który się mści za krzywdy swoje lub cudze. Żony zajmujące się domem to klasyczne idiotki, które gdyby mogły zapomniałyby jak się nazywają, ale wiedzą, że nowy środek do czyszczenia piecyka jest lepszy niż ten stary. Natomiast kobieta, która rozwiodła się ze swoim znienawidzonym mężem jest silną i zaradną kobietą, która na wieść o śmierci byłego męża jednak potrafi wykrzesać jakieś resztki uczuć. Cała reszta jest natomiast idealnie bezbarwna, podobnie jak tło, w którym rozgrywa się całe to przedstawienie.
Podstawowym zarzutem, który za każdym razem wraca w przypadku serii z Van Veeterenem jest taki, że tak naprawdę nie wiadomo, gdzie to się wszystko dzieje. Mnogość zapożyczeń z różnych nadbałtyckich języków jest tak duża, że trudno gdzieś zlokalizować Maardam. To samo w sobie nie byłoby problemem, gdyby nie to, że autor często wspomina o konkretnych miejscach np. syn pierwszej ofiary studiował w Niemczech, a ostatnia z ofiar prowadziła firmę importową, która sprowadzała towary ze Skandynawii. Dostawałam w takich momentach kręćka, bo mój mózg chciał miejsce akcji upchać w jakimś konkretnym miejscu na mapie. Wydaje mi się, że lepiej byłoby po prostu wymyślić jakieś miejsce gdzieś w Skandynawii lub innym z krajów nadbałtyckich. 
Kolejnym minusem są dialogi albo ich brak. Były papierowe, nijakie i gdyby pozbyć się wszystkich myślników, to spokojnie mogłyby być częścią litego tekstu. Nic nie wnosiły i powtarzały tylko to, co już dawno się wiedziało. 
Co ciekawe tym razem sam Van Veeteren nie doprowadzał mnie do szału, bo nie było go w cale tak bardzo dużo. Pojawiał się czasem i coś tam pobuczał pod nosem, porozdzielał zadania, a potem wynosił się do siebie słuchać muzyki.
Jedynym powodem dlaczego doczytałam te idealnie nijaką lekturę było to, że chciałam się w końcu dowiedzieć, czy moje domysły z pierwszych dwóch rozdziałów były prawidłowe.
Naprawdę im więcej książek z tej serii czytam tym bardziej się zastanawiam, czemu wszyscy je zachwalają i każą szukać drugiego dna, którego za nic nie potrafię dostrzec. Nie wiem też za co dostają one nagrody, bo według angielskiej wikipedii "Kobieta ze znamieniem" została w 1996 roku nagrodzona tytułem Najlepszej Szwedzkiej Powieści Kryminalnej.
Podsumowując. "Kobieta ze znamieniem" jest na mój gust książką przeciętną, nudną i nie wartą większej uwagi, chyba, że ktoś podejmuje się trudu zmierzenia z serią o Van Veeterenie. Ja niestety chyba nie dam rady przebrnąć przez kolejne części.

Książka bierze udział w: Wyzwaniu Bibliotecznym u MK


Źródła ilustracji:
http://pu.i.wp.pl/k,Mzc0MDM0NzIsMzU0MzIx,f,kabaret.ani.mru.mru_5_.jpg
http://lubimyczytac.pl/ksiazka/184014/kobieta-ze-znamieniem

wtorek, 14 stycznia 2014

Wyszło jak zwykle

No i znów zrobiłam to, co zawsze. Poszłam do biblioteki tylko odnieść książki... No, ale skończyło się jak zwykle, czyli przytarganiem kolejnych czterech pozycji w miejsce tych odniesionych. Pewnie skończyłoby się tylko na "Dzieciach Diuny", ponieważ za biurkiem tym razem siedziała nowa pani, ale wychodząc natknęłam się na Panią Basie i znów dostałam malutki pakiecik kryminałów. Zdecydowanie nie można mnie samej do biblioteki puszczać, tym bardziej, że powinnam na chwilę książki odstawić na rzecz artykułów o immunologii.
No, ale skoro już przytargałam te kilka pozycji do domu to warto by się pochwalić, co to jest. Oprócz wspomnianej dalszej części sagi Diuny przyniosłam jeszcze trzy kryminały. Dwa Nelle Neuhaus "Przyjaciele po grób" i "Głębokie rany" oraz "Kobietę, która spadła z nieba" Simona Mawera. Wszystkie trzy zapowiadają się ciekawie. Natomiast "Dzieci Diuny" trochę się boję, bo trochę smutnych wspomnień się z nimi wiąże, po za tym będzie to moje drugie podejście do tematu. No cóż zobaczymy.
Muszę jeszcze troszkę powiedzieć o książce Palmera "Piąta fiolka". Powinnam napisać recenzję, ale jakoś nie bardzo mi się chce, no chyba, że ktoś bardzo chce przeczytać takową. Niestety moje zniechęcenie jest wprost proporcjonalne do przeciętności książki.
Pomysł i styl pisania Palmera są bardzo poprawne. Są nawet momenty, w których robi się ciekawie, ale gdzieś się gubią. Przez większość czasu nic się nie dzieje, do tego trzech osobnych głównych bohaterów w trzech osobnych wątkach, które się w końcu splatają, ale bez jakiegoś większego zaskoczenia. W pewnym momencie łatwo domyślić się jak cała ta awantura z handlem narządami, dużą korporacją medyczną się skończy. Nie ratuje tego nawet charyzmatyczna główna bohaterka, a jej upór kończy sie przeważnie na bezsensownym biciu piany i walką z otoczeniem.
Jest to wszystko mocno przewidywalne i poprawne, ale mam wrażenie, że bez cienia emocji, które powinny towarzyszyć thrillerowi medycznemu. Miało być dobrze, a wyszło jak zwykle.
Mam wrażenie, wrażenie że najlepsze tego typu książki powstawały w latach 90-tych, a teraz to jakieś próby wskrzeszenia czegoś, co dawno zgasło. Michael Palmer już zawsze będzie mi się kojarzył z genialną "Krytyczną terapią" i nie wiem, czy inne książki będą w stanie ją dogonić.
Pomarudziłam sobie dzisiaj troszkę, ale no cóż... Znów dopadła mnie chandra, podczas małego wypadu ze znajomymi piwo mi uciekło z kufla i stałam prawie półgodziny dłużej na deszczu bo autobus sobie zamarzył nie przyjeżdżać. Nawet mandarynki i kakao nie pomogły mi poprawić humoru. No, ale ja już tak mam, a jeszcze zamiast zapuścić sobie jakąś pozytywną muzykę to katuje całe otoczenie Tarją i buczę, że nie śpiewa już w Nightwish'u (niestety w przeciwieństwie do Kamelotu panowie słono zapłacili za zmianę wokalistki).
Podsumowując mój dzisiejszy dzień, wyszło jak zwykle czyli nijak.
W następnym poście obiecuję nie wylewać swoich żali, bo przecież nie o to w tym wszystkim chodzi.

niedziela, 12 stycznia 2014

Ocean na końcu drogi

Ostatni tydzień przypominał trochę przejażdżkę na kolejce górskiej, bo musiałam organizacyjnie ogarnąć dwie rzeczy na Noc Biologów, ale koniec końców udało się i z efektów jestem bardzo zadowolona. Na szczęście w całej tej kotłowaninie udało się wyrwać parę chwil dla siebie i żeby nie zwariować do reszty martwieniem się, czy będę mieć cały potrzebny sprzęt do sekcji i czy nie pogubią się klocki z "Roju" zabrałam się za "Ocean na końcu drogi".
Kto czytał "Koralinę" ten może troszkę wiedzieć czego się spodziewać po tym maleństwie, bo Gaiman po raz kolejny postanowił uczynić bohaterem swojej książki dziecko, a w zasadzie dorosłego mężczyznę, który wraca w rodzinne strony szukając pocieszenia. Szukając miejsc z dzieciństwa trafia na farmę rodziny Hempstock, a tam za pozwoleniem Starszej Pani Hempstock siada nad stawem, który jego koleżanka z dzieciństwa nazywała oceanem. Siedząc sobie tak na zielonej ławce zaczyna sobie przypominać pewne wydarzenia, które zdarzyły się gdy miał siedem lat. A wszystko to by się nie zaczęło, gdyby lokator wynajmujący pokój w domu naszego bohatera nie postanowił popełnić samobójstwa, które spowodowało, że do naszego świata zapragnęła dostać się pewna istota. Istota ta miała zostać przegnana przez Lettie Hempstock, ale coś poszło nie tak i zrobiła sobie z naszego bohatera drogę. Od tego momentu już nic nie jest takie samo. Silna istota, która wykorzystała go by dostać się do prawdziwego świata zaczęła ingerować w życie jego i jego rodziny, próbując ułożyć wszystko według siebie. Jednak oprócz tego zaczynają do chłopaka docierać też inne problemy, takie bardziej realne.
Jak to u Gaimana bywa nie ma rozgraniczenia między rzeczywistościami, w których znajdują się nasi bohaterowie. Światy zdają się płynnie przenikać, czego przykładem może być chociażby to złudzenie dwóch księżyców, które zarejestrował nasz dorosły bohater. Ciężko jest oddzielić to, co być może jest prawdą, a co być może jest wytworem dziecięcej wyobraźni, która próbuje obronić bohatera przed zbyt mocnym zderzeniem ze światem dorosłych.
W książce nie mamy zbyt wielu bohaterów, ale przedstawiają oni bardzo różne charaktery. Zdecydowanie dominuje narrator, którego poznajemy zarówno jako dorosłego mężczyznę po przejściach i siedmiolatka, który przeszedł przyspieszony kurs dorastania po tym jak w samochodzie jego rodziców pewien człowiek popełnił samobójstwo. Kolejnymi najważniejszymi bohaterami są kobiety. Wszystkie panie Hempstock, które nie wiadomo kim są, ani czy są do końca prawdziwe, ale mimo to nasz bohater czuje się przy nich bezpiecznie, czego nie może powiedzieć o własnej rodzinie. Bo w zasadzie od momentu, gdy w domu pojawiła się Ursula Monkton jego życie rodzinne staje na głowie. Tajemnicza kobieta opanowuje wszystkich. Siostra jest w nią ślepo zapatrzona, matka zdaje się nie widzieć, że kobieta uwiodła jej męża i znęca się nad synem. Jeśli odrzeć to wszystko z magii (a nie zawsze się da) mamy opowieść o tym jak dziecko zostaje postawione w naprawdę trudnej sytuacji i musi sobie radzić z tym wszystkim samo. 
Ktoś w recenzji jaką czytałam zanim wzięłam książkę do ręki napisał, że to mroczna baśń, w której zakończenie jest jednocześnie dobre i nie dobre. Nie trudno mi się z tym zgodzić. "Ocean na końcu drogi" to opowieść pełna ciepła i nostalgii, ale jednocześnie makabryczna i mroczna. Jest to bajka, ale może nie koniecznie dla dzieci, choć bohaterem jest siedmiolatek, ale dzieci pewnie też się nie obrażą, gdy zacznie się im ją czytać. Bo opowieść w klimacie ma w sobie coś z "Koraliny" i "Gwiezdnego pyłu", a te choć też nie do końca są dla dzieci to dzieciom się podobają.
Za to właśnie lubię powieści Gaimana. Za to ciepło, niezbyt oczywistą magię, której też nie sposób z książki wyrzucić, ale i mniejszy lub większy posmak horroru. "Ocean na końcu drogi" to maleństwo, które warto przeczytać, a czyta się szybko i z przyjemnością, czasem doprowadzając czytelnika o szybsze bicie serca.


Źródło ilustracji:
http://lubimyczytac.pl/ksiazka/163238/ocean-na-koncu-drogi

środa, 8 stycznia 2014

Lotos musi kwitnąć... Lotos musi spłonąć!

Steampunk kojarzy mi się raczej z dziewiętnastowieczną Europą, rewolucją techniczną i tym, co w swoich książkach pokazywał Verne, ale nieco bardziej podkręcone. Nurt o bardzo ciekawej stylistyce, która nadaje strojom wiktoriańskim całkiem spory pazurek i jest to bardzo miłe dla oka. Na dodatek pojawia się tam oprócz dziwacznych wynalazków odrobina magii. Czyli na pierwszy rzut oka powinno to być coś, co tygryski lubią najbardziej. Mi jednak nie było raczej po drodze ze steampunkiem, aż do teraz.
Jak pisałam ostatnio w ramach książkowego rewanżu kuzynka pożyczyła mi "Tancerzy burzy", czym tak na dobrą sprawę od razu rzuciła mnie na głęboką wodę, bo nie dość, że to opowieść utrzymana w steampunkowym klimacie to na dodatek dzieje się w Japonii lub gdzieś w podobnym miejscu.
Świat wysp Shima jest skażony i stale zatruwany przez czerwony lotos, który paradoksalnie pozwala działać wszystkim maszynom jakie w tamtym świecie funkcjonują. Lotos jest materiałem na chi - paliwo, które Gildia tworząca technikę w świecie Shimy wykorzystuje do zasilania wszystkich swoich wynalazków, jest też narkotykiem, w którym ludzie szukają ucieczki od otaczającej ich rzeczywistości. A ta w cale nie jest taka piękna. Lotos wyjaławia ziemię, spaliny chi zatruwają powietrze do tego stopnia, że trzeba nosić ochronne gogle i maski (jeżeli kogoś oczywiście stać), śmiertelnie trujący pył spowija miasta gęstym smogiem, który powoduje, że ludzie masowo umierają na raka zwanego czarnopłucem. Nie ma świeżego powietrza, wody, czystego nieba, a ziemia zniszczona przez lotos tylko pod wpływem silnego nawozu jest coś w stanie urodzić, ale i też niezbyt długo.Do tego wszystkiego dochodzi system kastowy, którym niepodzielną władzę sprawuje szalony shogun, który głową państwa został w wieku trzynastu lat i już w tedy był okrutny do tego stopnia, że bez mrugnięcia okiem kazał zabijać kobiety, dzieci, a nawet całe rodziny dla kaprysu lub za coś co wydawało mu się zniewagą. Ludzie są jednak zaślepieni i ze strachu  nie mają siły na zadawanie niewygodnych pytań. 
Szale goryczy pewnej młodej dziewczyny przechyla rozkaz shoguna, w którym każe schwytać mityczną bestię, która dawno wyginęła. Yukiko i jej ojciec, który jest cesarskim łowczym nie wierzą, że tygrys gromu istnieje. Misja wydaje się nie mieć sensu i, że jej końcem będzie śmierć w cesarskich lochach, gdy nagle mityczne zwierzę się pojawia. Łowczym udaje się złapać arashitorę, ale gdy już są prawie u celu statek, którym lecą rozbija się.
Kapitan z ojcem dziewczyny ratują za wszelką cenę ludzi zostawiając złapane zwierzę na pastwę losy. Yukiko się to nie podoba i ratuje mityczne stworzenie, które zaraz potem rewanżuje się i ratuje jej życie. tak się rozpoczyna przyjaźń między młodą dziewczyną, która dostrzega więcej niż inni i mityczną bestią, którą chciał zniewolić szalony shogun. Dziewczyna razem ze swoim gryfim przyjacielem uruchamiają zmiany, które wstrząsną światem.
Pierwsze słowo jakie mi się nasunęło po przeczytaniu tej książki to: wow!. Jay Kristoff napisał coś co tematycznie i nieco fabularnie wpisuje się w klimat "Diuny". Mamy systematycznie niszczone i ciemiężone społeczeństwo, jest mityczna postać, która ma uratować świat albo przynajmniej uruchomić pewien ciąg wypadków i mocno ekologiczne przesłanie. Powiedziałabym, że nawet bardzo łopatoligicznie i brutalnie pokazuje jak człowiek może dać się omamić technice, która najpierw jest dla niego, a potem przejmuje nad nim kontrolę, czego ewidentnym przykładem są połacie martwiej ziemi po uprawie lotosu i członkowie Gildii, którzy całkowicie poddali się swoim wynalazkom.
Jest to powieść o miłości, zdradzie, poświęceniu, przyjaźni, rozumieniu honoru i zaślepieniu strachem bądź głupotą, które niszczy świat. Napisana niesamowicie emocjonalnie, przez co jeszcze bardziej oddziałuje na wyobraźnię. 
Świat oglądany jest oczami młodej wchodzącej w dorosłe życie dziewczyny, która musi na co dzień zmagać się z nałogiem ojca i tym, że jest w stanie przepalić wszystkie pieniądze. Brakuje jej matki, która bardzo szybko zniknęła z jej życia i tęskni za czasami kiedy była małym dzieckiem żyjącym w nieskażonym miejscu należącym do klanu Lisa. Yukiko musiała bardzo szybko dorosnąć, ale dalej pozostaje wrażliwa na krzywdę ludzi i zwierząt, co widać chociażby w momencie kiedy pyskuje szalonemu szogunowi, który chciał zabić szczeniaka należącego do siostry tylko dlatego, że ten ugryzł ją w palec. Chce widzieć świat czarnym albo białym i nie zawsze rozumie dlaczego ojciec nie sprzeciwi się swojemu zwierzchnikowi, przez co też miedzy nimi dochodzi do kłótni.
Mamy możliwość obserwowania jak dziewczyna dorasta do pewnych rzeczy i jak bardzo się zmienia pod wpływem tygrysa gromu, który także zmienia się pod wpływem Yukiko. Patrzymy jak rodzi się niesamowita więź, która dla ludzi staje się mitem już w czasie jej trwania.
Pozostałe postacie też są bardzo ciekawe np. szalony szogun, czy do tego stopnia ślepy, zapatrzony w swego zwierzchnika i źle rozumiany honor samuraj pan Hiro, który zdradza kochającą go dziewczynę i wydaje ją na śmierć.
Czy jest coś co mi przeszkadzało? Jest parę takich rzeczy, ale raczej niewiele. Irytowały mnie łańcuchowe katany i brak przypisów tylko słowniczek. Zrobiłam się troszkę leniwa, ale tez nie chciałam przerywać czytania z dosłownie wypiekami na twarzy żeby sprawdzić np. co to jest hadanashi, czy gaijin.
Co z tym całym steampunkowo-japońskim klimatem? Trochę rzeczy mnie irytowało, ale po za tymi paroma zgrzytami czułam się tak jakby to, co opisywał Kristoff była najzupełniej w świecie normalne. Zgrabnie wpasował ten mechaniczny świat rodem z XIX wiecznej Europy w japońskie ramki. Wyszło bardzo naturalnie, bez sztuczności i zadęcia. Zgrabnie opisywane przedmioty, ludzie, ich mentalność i dziejąca się katastrofa ekologiczna. Jednym słowem: wow!
Jestem pod ogromnym wrażeniem i chcę jeszcze! Z niecierpliwością będę czekać na kolejne tomy cyklu o wojnie lotosowej i dziejach Tancerki Burzy. Z czystym sercem mogę polecić te książkę każdemu, nawet tym którzy z sci-fi w jakimkolwiek wydaniu nie są za pan brat. Bo w tej książce sci-fi przeplata się z fantasy z tak dużym ładunkiem emocjonalnym i akcją rozpędzająca się jak śnieżna lawina, że na pewno każdy znajdzie coś dla siebie. 
Dawno nie miałam takiego czegoś w ręce i ja chce jeszcze więcej!


Książka bierze udział w wyzwaniu: Czytamy polecone książki

Źródło ilustracji:
www.empik.com

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Sztuka słowa

Powinnam sobie chyba zrobić jakąś listę książek, które mnie pokonały i z jakichś bliżej niewyjaśnionych powodów rzucałam nimi po kątach zanim udało się je przeczytać albo co gorsza nie przeczytałam ich w cale. Nie jest to powód do dumy, ale ostatnio co raz częściej zdarza mi się na takie książki wpadać. Dwie takie wpadły w grudniu, ale przynajmniej zmusiłam się żeby je przeczytać i nawet pokusiłam się o wystawienie krótkiej notki. 
Niestety jak Nowy Rok zaczęłam z czytelniczym zapałem, po lekturze "Śnieżki..." to niestety został on skutecznie zgaszony już następnego dnia przez "Śmiertelną terapię", z którą walczyłam przez pięć dni i nawet nie udało mi się przekroczyć magicznej granicy 100 stron. No po prostu nie mogłam i już. Denerwowało mnie w tym wszystko od bohaterów, przez sposób pisania, na pomyśle skończywszy. Robię się chyba zbyt marudna. Wiem, że wydając opinię powinnam przeczytać książkę w całości, więc na temat książki duetu Louise Voss i Marka Edwardsa zamilknę.
Może muszę się trochę oderwać od kryminałów i thrillerów. Dlatego na chwilę biblioteczny stosik poleży odłogiem, bo tam same kryminały, a zabiorę się za leżącego i wołającego mnie od dłuższego czasu ze stosiku Gaimana. Na razie jednak czytam książkę, którą poleciła mi młodsza kuzynka. To taki mały rewanż po tym jak zaszczepiłam w niej fantasy pożyczając książki z mojej skromnej kolekcji. Tysia dała mi "Tancerzy burzy" japońskiego steam punka i jestem naprawdę bardzo ciekawa jaki miks wyszedł z pożenienia tego gatunku z ciekawą i nieco szaloną japońską kulturą. W każdym bądź razie zaczęło się ciekawie.
Po za tym mam kolejny problem natury półkowej. Do mojego zbioru dołączyły przez święta trzy kolejne książki: 
  • "Nigdziebądź" Neila Gaimana
  • "Dziecko śniegu" Eowyn Ivey, które wyszperałam na blogu Miasto Książek
  • "Sztuka słowa" taka śmieszna mała książeczka, którą dostałam od przyjaciół i o niej słów kilka poniżej
Naprawdę chyba poważnie zacznę rozważać rozglądanie się za jakimś czytnikiem e-booków, bo nie mam miejsca na półkach, ani miejsca na kolejną półkę. Na dodatek książki regularnie mnie atakują jak chce coś z półki ściągnąć.
"Sztuka słowa" to ślicznie wydana mała książeczka napakowana aforyzmami, życzeniami, dedykacjami i dobrymi radami  na każdą okazję. 
Prezent jak dla mnie trafiony, bo jak mam komuś składać życzenia, czy wypisywać je na kartce to wpadam w panikę, bo najzwyczajniej w świecie nie potrafię tego robić. Grzebię po sieci i zamęczam całe otoczenie, a tak wezmę to maleństwo do ręki i pewnie coś fajnego znajdę. Już mam parę rzeczy na oku, czekam teraz na ofiarę, na której to wypróbuję. To jednak nie tylko cytaty. W tej książeczce są też listy, wypowiedzi i to, co do swoich najbliższych pisały mniej lub bardziej znane postacie.
Jest też pewien aspekt praktyczny. Ktoś pomyślał i doszedł do wniosku, że sztuka słowa to nie tylko wyznania miłości, czy mądre słowa, ale też zwykła proza życia. Jest tam cały rozdzialik poświęcony rzeczom formalnym: listy motywacyjne, CV i inne rzeczy, które mogą się przydać w sytuacjach formalnych. Nie są to jednak suche informacje, ale bardziej zbiór przykładów, w których łatwiej wyczuć klimat takiego pisma.
Może to śmieszne, ale lubię sobie te książeczkę otworzyć tak na chybił trafił i przeczytać to na co pierwsze padnie wzrok. Wiem, że to maleństwo będzie sobie na stałe leżało już na moim biurku i będzie mi poprawiać samopoczucie, bo są tam naprawdę ładne rzeczy, nawet jeśli otwierając trafi się na coś smutnego.

piątek, 3 stycznia 2014

Biała jak śnieg, czerwona jak krew, czarna jak heban...

To już moje drugie spotkanie z autorką kryminałów pochodzącą z Niemiec. Pierwsza była Charlotte Link, której książkę "Ostatni ślad" nie wspominam zbyt dobrze z kilku powodów i pewnie długo o ile w ogóle nie sięgnę już po jej kryminały. Ponieważ jednak nie można oceniać, po jednym tylko autorze i jednej książce, to postanowiłam po raz kolejny zaufać pani w bibliotece i dać się zabrać Nelle Neuhaus do malutkiej miejscowości Altenhain leżącej gdzieś w Hesji. Tym razem nie zawiodłam się!
Spokojną wsią wstrząsnęła straszna tragedia. Zamordowane zostały dwie nastolatki, a ich ciała bardzo dobrze ukryto. Policyjne dochodzenie jako sprawcę wskazało młodego chłopaka Tobiasa Sartoriusa jako sprawcę. Wszyscy przesłuchiwani oprócz jednej osoby kierowali na niego podejrzenia, a na jego niekorzyść jeszcze bardziej działał fakt, że twierdził iż nie pamięta żadnych szczegółów z tamtej nocy. Kiedy Tobias po dziesięciu latach wraca z więzienia okazuje się, że dosłownie wszystko legło w gruzach i mieszkańcy Altenhain zrobią wszystko łącznie z morderstwem, żeby tylko się go pozbyć ze swojej okolicy.
Tymczasem w podziemnym zbiorniku na zamkniętym wojskowym lotnisku zostają odnalezione szczątki młodej kobiety. Policja próbuje odnaleźć tożsamość denatki i ustalić, czy rozpoczynać sprawę, czy nie. Istnieje bowiem możliwość, że sprawa może być przedawniona. Niedługo potem ktoś napada na kobietę i zrzuca ją z kładki dla pieszych. Obiema sprawami zajmują się nadkomisarz Olivier von Bodenstein i komisarz Pia Kirchhoff. Kiedy zaczynają drążyć okazuje się, że poszkodowana kobieta jest matką Tobiasa Sartoriusa. Ponownie wszystko zaczyna kręcić się wokół starej, pozornie zamkniętej sprawy. Nagle okazuje się, że mieszkańcy tej spokojnej wsi mają bardzo dużo do stracenia. Kiedy znika nastolatka, która zainteresowała się tą sprawą ponownie wszyscy zaczynają podejrzewać Tobiasa. Również on sam z przerażeniem stwierdza, że powtarza się historia sprzed dziesięciu lat. Nie pamięta, co działo się dzień wcześniej, a w kieszeni jego spodni znaleziono telefon zaginionej dziewczyny. Zaczynają się pojawiać tysiące pytań, na które czasem lepiej nie znać odpowiedzi, a lokalny dobroczyńca jak zwykle stara się zamiatać wszystko pod dywan i jak najkorzystniej dla siebie.
Książka jest świetna. Intryga goni intrygę i okazuje się, że każdy chowa jakiegoś trupa w szafie. Nawet ciężko doświadczony przez los ojciec Tobiasa nie jest do końca święty i ma swoje sekrety. Do tego wszystkiego panująca we wsi sieć zależności i układów skutecznie utrudnia czytelnikowi rozwikłanie zagadki. Kiedy już się wydaje, że znamy rozwiązanie, nagle okazuje się, że coś jeszcze wyskakuje jak królik z kapelusza, powodując, że nasze domysły nie są prawdziwe.
Autorka w świetny sposób oddała klimat panujący w małej odizolowanej od świata społeczności, w której każdy zna każdego, a ludzie za wszelką cenę chcą ukryć swoje tajemnice przed innymi. Od wrogości całej społeczności wobec osób niepożądanych do wzajemnego wspierania się w tuszowaniu różnych ciemnych występków. Pokazuje jednocześnie jak bardzo ludzie są w stanie kręcić, mataczyć byle tylko zrzucić z siebie podejrzenia o morderstwo, pobicie, czy zwykłe akty wandalizmu. Jak są w stanie poświęcić jedną osobę byle tylko utrzymać pozory spokojnego życia.
Mamy też całkiem spory przekrój przez różne typy charakterów. Od złamanego życia Tobiasa, który stara się odnaleźć w nowym świecie i nie dać zastraszyć ludziom z wioski, do pozbawionego wszelakich skrupułów Claudiusa Terlindena chcącego uporządkować wszystkich według siebie, obiecującego złote góry i łamiącego obietnice. Od chłopaka z autyzmem, którego rodzice wolą faszerować lekami niż chodzić na terapię, do lekarki, która chcąc chronić męża łamie przysięgę Hipokratesa.
Warto też zwrócić uwagę na postacie policjantów. Są to normalni ludzie z problemami, a nie złamani życiem i pogrążeni w wiecznej depresji bohaterowie. Von Bodenstein musi uporać się z życiem, które nagle mu się zawaliło, ale z pomocą Pii i jej szczerości w końcu się ogarnia.
Sama Pia też jest postacią ciekawą. Normalna kobieta, która zje na śniadanie kromkę z nutellą i masłem, a nie chorobliwie się odchudza. Świetna i szczera do bólu policjantka, która nie rozwiązuje spraw rzucając tylko okiem, ale odwalając kawał porządnej roboty.
Nawet układy na komisariacie są pokazane bardzo prawdziwie. Bez przesadnej cukierkowatości lub wzajemnej nienawiści. Ot, ludzie z krwi i kości.
"Śnieżka musi umrzeć" to naprawdę wciągająca do granic możliwości książka. Bardzo dobry kryminał, po który można sięgać bez wahania jak po czekoladę. Koniec końców książka przecież należy do serii Gorzka Czekolada wydawnictwa Media Rodzina. Chętnie sięgnę po kolejne książki z tej serii i tej autorki i mam nadzieję, że będzie jak z czekoladą, którą uwielbiam.


Źródło ilustracji:
www.mediarodzina.com.pl/prod/676/Sniezka-musi-umrzec

środa, 1 stycznia 2014

Caryca

Carska Rosja to temat dla niektórych drażliwy, dla innych fascynujący, a mi zawsze było do niej jakoś nie po drodze. Pewnie jak każdego fascynowała mnie historia Romanomów, ich związków z Rasputinem i teoria o zaginięciu Anastazji (z czego niestety bardzo nieumiejętnie skorzystał Robert Masello w "Krzyżu Romanowów", o czym kiedyś pisałam). Trochę też wiedziałam o carycy Katarzynie II, bo to kobieta której nie da się pominąć. Rządziła twardą, wręcz krwawą ręką i dość mocno mieszała na Polskim tronie. Bo gdyby Stanisław August Poniatowski nie był faworytem carycy, pewnie królem Polski by nie został.
Tym razem jednak zmierzyłam się z biografią trochę innej, choć nie mniej ciekawej postaci na rosyjskim tronie. Caryca Katarzyna I jest przykładem jak dosłownie od 0 można stać się najważniejszą osobą w państwie i Ellen Alpsten pozwala nam prześledzić te drogę. Chociaż książka nie zawsze jest zgodna z tym, co mówią historycy (o czym dowiedziałam się robiąc research do tej notatki).
Cała opowieść Katarzyny zaczyna się w momencie śmierci Piotra I Wielkiego i strachu kobiety o jej dalsze losy, które zależały od tego kto pierwszy dowie się o śmierci cara. Kobieta zaczyna swą opowieść od tego skąd pochodzi i jak zaczęła się jej wędrówka po świecie. Od córki chłopa pańszczyźnianego o imieniu Marta, która przybrana matka i właściciele ziemi zamieszkiwanej przez rodzinę sprzedali jako służącą bogatemu kupcowi. Ten wykorzystuje Martę i, gdy ta mu się sprzeciwia w obronie jednego z pracujących z nią chłopaków postanawia ją najpierw wykorzystać, a potem brutalnie zabić (wychłostać, polać wódka i spalić). Dziewczyna broni się i w konsekwencji zabija brutalnego mężczyznę. W tym momencie jak sama powiedziała od zbrodni zaczyna się jej życie. Ucieka do Marienburga, gdzie ledwie żywą odnajduje ją pastor Ernst Glück i razem z żoną przygarniają ją do siebie. Marta wplątuje się w romans z synem dobrodziei, ale ten miga się od obiecanego ślubu. W końcu wychodzi za mąż za szwedzkiego żołnierza, ale małżeństwo jest średnio szczęśliwe i stosunkowo krótkie, bo wojska rosyjskie zdobywają Marienburg. dziewczyna po wiadomości, że jej mąż umiera chce się dostać do szpitala polowego, ale wpada w łapy plądrujących miasto i gwałcących co popadnie rosyjskich żołnierzy. Podobnie jak wcześniej ma dużo szczęścia bo z opresji ratuje ją marszałek Szeremietiew i na wpółżywą zgwałconą kobietę zabiera do siebie. W obozie Marta wpada w oko Mienszykowowki, który ją odkupuje od marszałka i tym sposobem zostaje obozową praczką, która nawiązuje sporo korzystnych znajomości. W końcu od jednej hucznej zabawy do drugiej dziewczyna wpada w oko carowi, który czyni ją swoją kochanką, potem żoną, a w końcu carycą i cesarzową Rosji.
Historia jest barwna i wciągająca, a realności dodaje jej mocno sposób narracji. Alpsten postanowiła, że Katarzyna I sama będzie opowiadać swoją historię. Autorka wcisnęła opowieść w bardzo ciasną klamrę, bo zaczyna się ona zaraz po śmierci cara i kończy w momencie, gdy upłynęło od niej kilka godzin, w których to kobieta wspomina co się z nią działo od momentu, gdy zaczęło się jej życie do śmierci drugiego męża. Oczywiście nie jest tak, że opowieść o dziejach chłopki Marty biegnie w całości. Pisarka co jakiś czas wraca do carskich komnat i pozwala spojrzeć na to jakie emocje szarpią kobietą, której mimo wysokiej pozycji grozi zesłanie do klasztoru lub w najgorszym wypadku śmierć. To mi się naprawdę bardzo podobało.
Niestety na dłuższą metę opowieść Katarzyny była nudna, zwłaszcza, gdy opowiadała jak wyglądało jej życie na carskim dworze. Zero intryg, zero jakiegokolwiek życia po za: świętowaniem, zbiorowymi pijatykami, lądowaniem Marty i Piotra w łóżku, kolejnymi dziećmi, kolejnymi kochankami. Naprawdę było to nużące. Liczyłam na jakąś politykę i pokazanie umiejętności Katarzyny, ale mam wrażenie, że w książce sprowadzały sie one do umiejętności łóżkowych i ewentualnie okazjonalnie do zmysłu politycznego (uratowanie honoru Piotra podczas starcia z Persja). Dlatego przez końcówkę dosłownie przeleciałam łykając dialogi i jakieś krótsze fragmenty tekstu. Takie czytanie na skróty nie sprawiło, że coś straciłam z fabuły, bo gdy dotarłam do miejsca, w którym Piotr I ożenił się z Katarzyną Aleksiejewną już tak na dobrą sprawę wiedziałam jak się to wszystko skończy.
Dużym plusem są barwne postacie, które tworzą tło dla tych wszystkich wydarzeń i stanowią przeciwwagę dla szaleństwa i rozpusty na carskim dworze. Są opisane ciekawie i chociaż nie zawsze odgrywają ważną rolę to nie są zapominane.
Niestety na niekorzyść Alpsten wypada konfrontacja z prawdziwą historia. O ile część faktów się zgadza to mnie już pierwsze uderzyło to, że pisarka nazwiskiem rabe obdarzyła macochę Marty, a faktycznie to było nazwisko jej pierwszego męża. Dostanie się do rosyjskiego obozu w książce też odbyło się w książce w dużo bardziej dramatycznych okolicznościach niż naprawdę. No cóż... Nie można mieć wszystkiego.
Podsumowując. Książka jest naprawdę ciekawa i wciągająca, ale niestety końcówka może nudzić ze względu na powtarzający się ciągle schemat: orgia-łóżko-dziecko-śmierć dziecka-wojna/wycieczka po Europie i tak dalej. Jeżeli ktoś siedzi mocno w historii Rosji może być rozczarowany nieścisłościami, które wydają się być (przynajmniej dla mnie) istotne. Po za tym język jakim jest pisana jest przystępny i książka mimo, że opowiadana w pierwszej osobie nie jest przegadana. "Caryca" jest fajną książką, która może pobudzić historyczne zapędy niektórych czytelników i chociażby z tego powodu jest warta przeczytania. Sama opowieść wydaje się trochę jak mniej poprawna politycznie opowieść o amerykańskiej pokojówce, co zakochała się w kongresmenie.

Książka bierze udział w wyzwaniu: Czytamy polecone książki


Źródło ilustracji:
http://www.soniadraga.pl/materialy/prod/big/442.jpg