Pokazywanie postów oznaczonych etykietą science-fiction. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą science-fiction. Pokaż wszystkie posty

piątek, 17 października 2014

Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?

Długo zbierałam się do napisania tej recenzji, bo "Blade runner" Dicka wywarł na mnie ogromne wrażenie, podobnie jak "Solaris" Lema i podobnie trudno było mi na początku napisać kilka składnych słów o tej książce. Tym bardziej, że jak zwykle za takie książki zabieram się, gdy mój rozum i serce trochę szaleją, a w tedy właśnie jak na złość brak lekkich łatwych i przyjemnych czytadeł.
Chociaż z drugiej strony, było to moje podejście numer dwa do książki i podejrzewam, że gdyby nie to, że chciałam sobie udowodnić, że jednak nie jestem takim jamochłonem na jakiego się czułam to Dick musiałby pewnie swoje odczekać. Kiedy już jednak zaczęłam czytać to przepadłam bez reszty i dałam się wciągnąć historii, w której bohaterowie z jednej strony ukrywają prawdę pod stertą pozorów, a jednocześnie szukają odpowiedzi na pytania kim są i jaka jest istota społeczeństwa. Jak to się ciekawie składa, że to kolejna książka sci-fi, w której historia jest czymś w rodzaju zapalnika uruchamiającego pewne przemyślenia.
Świat w tej książce to Ziemia, która została zrujnowana po Ostatniej Wojnie Światowej, a ludzie jeśli tylko mogą uciekają przed radioaktywnym pyłem, który powoduje choroby i mutacje, które powodują, że mogą zostać zaliczeni do tzw. specjali. Ludzi gorszej kategorii, którym mnie wolno opuścić Ziemi ani mieć rodziny, by nie zanieczyścić genomu człowieka. Z drugiej strony Ci, którzy zostają starają się sprawiać pozory szczęśliwych i bogatych, a w tym celu trzeba posiadać żywe zwierzę. A żywe zwierzęta są bardzo drogie i rzadkie, gdyż to one pierwsze padły ofiarą radioaktywnego opadu. Dlatego ludzie "hodują" elektryczne zwierzęta tak jakby były prawdziwe, a cała ironia polega na tym, że do tego stopnia są w stanie upodobnić zwierzęta do prawdziwych, że gdy mają prawdziwe zwierze zapominają, że jest żywe. Z drugiej strony boją się, że produkowane przez nich androidy zastąpią ludzi, ale też nie wahają się ich ulepszać. Przecież to tylko zabawa w Boga. Androidy co raz bardziej przypominają ludzi w odruchach, wyglądzie, a często żeby jeszcze lepiej imitować życie mają wgrywane wspomnienia. Co tak naprawdę nijak się ma do ich pierwotnej funkcji, czyli służenia kolonistom opuszczającym umierającą Ziemię. Ale jak tu się oprzeć kiedy zabawa w Boga jest taka fajna. Nie przeszkadza to ludziom jednoczenie bać się tych robotów, którym brakuje empatii i chociażby dlatego mają one ścisły zakaz przebywania na niej, a jego złamanie oznacza dla nich śmierć.
W takim właśnie świecie funkcjonuje łowca androidów Rick Deckard. Jego zadaniem jest odnalezienie i zniszczenie szóstki najnowszego typu androidów, które uciekły na Ziemię. Jednak w trakcie polowania wszystko okazuje się mieć podwójne dno i Deckard szukając maszyn udających ludzi zaczyna się zastanawiać jaki sens ma życie w świecie, gdzie wszystko jest ułudą.
Powieść Dicka jest zupełnie inna od filmu Ridleya Scotta. Nie jest to opowieść zaprawiona wątkiem romantycznym, ale historia, która tak na dobrą sprawę wytyka kilka ludzkich wad. Przykładem tego może być usilne dążenie do tego by ludzie dobrze nas odbierali, co czasem przyjmuje niesłychane formy. Obrazem tego jest właśnie elektryczna owca, która staje się substytutem prawdziwej, ale podtrzymuje mit o statusie społecznym. Jest to także sposób na udowodnienie swojego swojego człowieczeństwa, bo przecież zwierze wymaga opieki, empatii. Z drugiej strony ludzie nie chcą by ich samych coś zastępowało i chociaż dążą do ulepszania robotów tak by jak najbardziej przypominały człowieka to jednocześnie robi się wszystko by je eliminować. Czemu nie mogą razem koegzystować? Czemu nie wolno im przybywać na Ziemię skoro ludzie z niej uciekają?
Pytania mnożą się z każdą przerzucaną kartką i każdym przeczytanym rozdziałem. I nie tylko czytelnik gubi się w tym gąszczu pytań o istotę człowieczeństwa. Zmagają się z nimi również bohaterowie, których stworzył Dick i każdy z nich robi to na swój sposób. Specjal szuka przyjaciół i chce chronić androidy ponieważ w jakiś sposób go akceptują nawet jeśli wiąże się to z wykorzystywaniem go. Androidy tworzą w świecie ludzi swój fikcyjny świat i chcą tylko za wszelką cenę przeżyć. Nie mają przy tym skrupułów i jeśli zabicie kogoś im to umożliwi to, to robią. Łowca androidów zaczyna się zastanawiać i mieć wątpliwości czy to, co robi jest słuszne nawet jeśli pozwoli mu to na kupienie żywej kozy, a jego żona specjalnie wpędza się w stany depresyjne być czuć, że żyje.
Książka ta to jednak nie tylko pytania i dużo się w niej dzieje. Akcja często pędzi na łeb na szyję, a do tego okraszona jest ciekawymi, żywymi dialogami, przez co jeszcze lepiej autor przemyca trudne pytania. Dick w tej książce zapewnia zarówno rozrywkę jak i coś więcej, coś co zmusza do głębszych przemyśleń.
Jest to według mnie bardzo wartościowa i ciekawa powieść. Napisana w sposób lekki i ciekawy, ale jednocześnie przemyca sporo ważnych treści, zmusza do zastanowienia się nad istotą człowieczeństwa, społeczeństwa i innymi problemami.
Nie byłabym też sobą, gdybym nie wspomniała chociaż troszeczkę o oprawie jaką tej książce przygotowało wydawnictwo Rebis. Jest to piękne wydanie z niepokojącymi grafikami Wojciecha Siudmaka, które wręcz idealnie wpasowują się w klimat jaki Dick stworzył w "Czy androidy śnią o elektrycznych owcach". Coś pięknego.Z naprawdę dużą przyjemnością brałam te książkę do ręki, bo już samo przerzucanie kartek i gładzenie srebrnej okładki było niesamowite. Czułam się trochę tak jak w tedy, gdy pierwszy raz wzięłam do ręki swoją pierwszą kupioną i jednocześnie ukochaną książkę. I chociaż jest to może niezbyt ładne wydanie "Władcy Pierścieni" z Muzy to wiem, że nie zamieniłabym go na nic innego. Nie żałuję, że wydałam na nią prawie 50 zł, jest tego warta.
Mam nadzieję, że do "Blade runnera" będę wracać równie często jak do "Władcy Pierścieni", bo chyba się z twórczością Dicka polubię na dłużej, bo na półce czekają kolejne dwie jego książki również wydane przez Rebis.


Źródło ilustracji:
http://static2.intelimedia.pl/sub/Blade-Runner-Czy-androidy-marza-o-elektrycznych-owcach-_bn30902.jpg

sobota, 11 października 2014

Kiedy gra w wojnę dzieje się naprawdę

O Orsonie Scottcie Cardzie można mieć różne zdanie, w końcu jest to postać głosząca dość radykalne i kontrowersyjne opinie. Jednak nie można mu odmówić, że jest genialnym pisarzem i stworzył książkę, a w zasadzie całą serię, która niesamowicie zapada w pamięć i zmusza do zastanowienia się nad kilkoma bardzo ważnymi aspektami bycia człowiekiem, poświęcenia jednostki w imię dobra społeczeństwa, praw człowieka, wychowania dzieci, hodowli genialnych dzieci, moralności. Sporo jak na powieść sci-fi, prawda?
O czym opowiada "Gra Endera"? Jest to historia kilkuletniego chłopca Andrew Wiggina, którego rozwój obserwowano niemalże od dnia poczęcia z nadzieją, że jest genialnym dzieckiem. Dzieckiem, które w przyszłości stanie na czele armii i poprowadzi ją do zwycięstwa w wojnie z robalami. Jednak żeby to osiągnąć trzeba wiele poświęcić, a największą ofiarę złoży kilkuletni genialny chłopiec, który zostanie poddany morderczemu szkoleniu i zostanie brutalnie wykorzystany przez dorosłych chcących za wszelką cenę pozbyć się potencjalnego zagrożenia.
Card stworzył świat, w którym ludzkość zjednoczyła się przeciwko strasznemu wrogowi, obcej rasie, która zaatakowała Ziemię i niemal wygrałaby te wojnę, gdyby nie jeden genialny człowiek. Jednak na tym strach przed robalami się nie kończy i Międzygwiezdna Flota od najmłodszych lat szkoli  dzieci z nadzieją, ze któreś wyrośnie na genialnego dowódcę. Ludzie są w stanie nawet świadomie złamać przepisy, które mówią, że każde małżeństwo może mieć tylko dwójkę dzieci. Tylko dlatego na świat przychodzi Ender, który w opinii wojskowych psychologów ma łączyć w sobie cechy swojego starszego rodzeństwa. Brutalnego brata lubiącego znęcać się nad innymi oraz czułej, niezwykle empatycznej siostry.
Pokazuje jak indywidualne podejście do szkolenia, często w brutalny sposób pozwala na wychowanie idealnego dowódcy. Ender jest izolowany od rówieśników, inni członkowie jego grupy w Szkole Bojowej są buntowani przeciwko niemu, a gdy osiąga co raz lepsze wyniki i radzi sobie z trudnymi zadaniami nauczyciele robią wszystko by go złamać. Zmieniają reguły gry panujące w Szkole, a nawet pozwalają jego wrogom go atakować i obserwują jak to dziecko ostatecznie eliminuje swoje problemy, ale jednocześnie za wszelką cenę chce uniknąć tego, czego od niego wymagają, czyli brutalnej bezwzględności. Z drugiej strony pokazuje jak sprawny umysł jest w stanie radzić sobie z zastanymi okolicznościami i wykorzystać każde nawet niekorzystne warunki na swoją korzyść, co jest możliwe dzięki odpowiedniemu treningowi.
Z jednej strony człowiek podziwia Endera, który staje się sprawnym strategiem, nauczycielem, ale przede wszystkim genialnym dowódcą, za którym żołnierze pójdą w ogień. Z drugiej jest przerażony wizją roztoczoną przez pisarza.brutalne szkolenie kilkuletniego dziecka, które jest traktowane jak dorosły. Mordercze szkolenie wojskowe, szkoła i wszystko po to by wyhodować wojskowego geniusza. Geniusza, który w wieku 10 lat jest wyprany z emocji, wypalony i zmęczony życiem, a mimo to potrafi poprowadzić armię do walki. Który potrafi z z zimną krwią eliminować wroga i wykorzystywać swoich podwładnych, ale żeby tak było dorośli utrzymują go w nieświadomości. Pozwalają mu myśleć, że to wszystko to gra, a gdy w końcu poznaje prawdę świat wali mu się z całym impetem na głowę... To, co uznawał za grę nagle okazuje się prawdziwą wojną, a konsekwencją decyzji tego dziecka jest zniszczenie świata obcych i tak de facto ich eksterminacja. Wszystko w co wierzył Ender nagle wali się w gruzy, a dziecko z doświadczeniem starego człowieka, nagle znów staje się zagubionym, choć nadal genialnym dzieckiem.
Jednym z ważnych aspektów tej książki jest też brak komunikacji. Osron S. Card pokazuje jak ludzie nie potrafią się między sobą komunikować i jak łatwo można nimi manipulować, co z dziecinną łatwością robi starsze rodzeństwo Endera. Pokazuje też jak bardzo ludzi ogranicza ich własne pojmowanie świata i brak prób komunikacji z innymi, bo koniec końców wojna z robalami wynikała z tego, że nie potrafili się komunikować. Jest to dość częsty motyw w literaturze sci-fi np. "Solaris" Lema, czy filmach w tej tematyce (dość częsty wątek w Star Treku).
Czytając "Grę Endera" człowiekowi nasuwa się mnóstwo pytań, o to jak wiele można poświęcić w imię wyższego dobra i czy gra, którą się prowadzi jest warta świeczki i zniszczenia komuś życia. Książka jest napisana w sposób niesamowity. Wciąga człowieka bez reszty i wywołuje skrajne emocje. Bardzo często ma się ochotę wyrwać Andrew z tego brutalnego świata, przytulić jak dziecko i zapewnić bezpieczny dom, w którym nikt nie będzie od niego wymagał tworzenia nowych strategii i radzenia z rzeczami, które go zdecydowanie przerastają. Chce się nim po prostu zaopiekować. Z tych ciepłych uczuć do dziecka wynika też dosłownie chęć zamordowania tego, kto mu zgotował taki los, ale też w pewien sposób rozumie się jego motywacje.
Na dodatkową uwagę zasługuje też fakt, że Card wspomina o polakach jako o tych, którzy mimo silnych represji nie zgadzali się z ograniczeniami postawionymi przez świat i napisał o tym osobne opowiadanie, w którym okazuje się, że główny bohater ma polskie korzenie. Oddaje on też w nim swojego rodzaju hołd postaci św. Jana Pawła II.  Nie wiem, czy jest to w każdym wydaniu, ale jest warte uwagi, bo też sporo wnosi do rozumienia tego, co się działo w "Grze Endera".
To był mój drugi raz z tą książką i podobnie jak dziesięć lat temu jestem pod ogromnym wrażeniem. Książka wywołuje mnóstwo emocji, zmusza do myślenia, a jednocześnie wciąga. Chociaż akcja nie pędzi na łeb na szyję, to dzieje się w niej sporo i nic z tych wydarzeń nie jest literacką zapchajdziurą, ale wywołuje masę emocji i naprawdę trudno przejść obok obojętnie. Czasem mam ochotę powiedzieć, że pod płaszczykiem medialnych wydarzeń jest to bardziej książka filozoficzna zmuszającą do zastanowienia się nad kondycją moralną ludzkości, a także jednostki.
"Gra Endera" jest niesamowita i polecam wszystkim, nie tylko fanom science fiction. To jedna z tych książek, którą trzeba przeczytać, a przy okazji wytrąca wszystkim sceptykom sci-fi argument, że tego typu książki niczego nie wnoszą, a są tylko czczą gadaniną o statkach z napędem nad-świetlnym.


Źródło ilustracji:
http://fantastyka.wm.pl/wp-content/uploads/2009/10/okl-Gra-Endera.jpg

środa, 8 października 2014

Głodowe igrzyska

Mam malutką (półtoragodzinną) przerwę między tym aż mi ugotuje się pożywka dla muszek, a tym aż wystygnie i będzie można na niej posiać drożdże. Wykorzystam więc chwilę i napiszę słowo o "Igrzyskach śmierci" Suzanne Collins, bo w końcu się przełamałam i sięgnęłam po nie.
O czym są "Igrzyska śmierci" pewnie każdy wie, bo albo czytał książkę albo miał okazję oglądać film. W telegraficznym skrócie wygląda to tak, że Kapitol stolica państwa Panem powstałego na gruzach USA twardą i bezwzględną ręką rządzi otaczającymi je dystryktami. Czemu nikt się nie buntuje? Z tej prostej przyczyny, że kiedyś brutalnie stłumili bunt, a na pamiątkę swojego zwycięstwa urządzają rokrocznie Głodowe igrzyska, w których na śmierć i życie walczą po dwie osoby, a w zasadzie młodzież (chłopak i dziewczyna) z każdego z dystryktów. Wszystko byłoby tak jak zwykle, gdyby nie jeden drobny szczegół. W 12 dystrykcie dochodzi do niesamowitego wydarzenia, do Igrzysk zgłasza się ochotniczka Katniss Everdeen, która chce zastąpić swoją młodszą siostrzyczkę. Od tego momentu nic nie jest normalnie (o ile wcześniej można było o normie mówić)...
Książka Collins ma swoje plusy i minusy. Ciekawy pomysł na świat, w którym żyją bohaterowie, nawet sposób narracji i czas, w którym ona jest były ciekawe, chociaż dalej zostaje przy tym, że nie lubię narracji pierwszoosobowej i główni bohaterowie doprowadzają mnie w tedy do szału. W sumie nie inaczej było w przypadku Katniss, ale o tym za chwilę.
Niestety z postaciami było już gorzej. Boleśnie przerysowani mieszkańcy Kapitolu bardziej przypominali mi mieszkańców zakładu psychiatrycznego, którzy uciekli na wolność niż garstkę bezwzględnych ludzi trzymających w ryzach cały kraj. Z drugiej strony uciśnieni mieszkańcy dystryktu 12 w ogóle nie powinni być w stanie wydobywać węgla nawet w ciężkich warunkach, bo odnosiłam wrażenie, że bardziej przypominają więźniów obozów zagłady niż górników. Podkreślało to nawet to, że główna bohaterka uciekała do lasu za płot żeby wyżywić rodzinę, więc 12 dystrykt musiał być niesamowicie malutki, a z wcześniejszego opisu wcale to nie wynikało.
Bohaterowie obserwowani oczami narratorki byli jednowymiarowi. Albo dobrzy, bo Katniss ich lubiła albo reprezentowali zło wcielone, bo ich nie lubiła ewentualnie wietrzyła we wszystkim podstęp. Biedny Peeta wyszedł przy niej na rozmemłanego szczeniaczka, który z długo skrywanej miłości do dziewczyny byłby w stanie dać się zabić (co też prawie mu się udało). Po za tym sama Katniss jakoś do mnie nie przemówiła, mimo iż niestety słyszy się całkiem sporo takich historii, w których to nastolatki musiały przejąć obowiązki rodziców, bo ci zmarli lub byli w jakiś sposób niewydolni. Powinnam podziwiać te dziewczynę, ale jakoś całym swoich zachowaniem i przemyśleniami sprawiała, że miałam jej dość. O dziwo, o wiele lepiej wyglądało to w filmie. Przynajmniej bohaterka wykreowana przez Jennifer Lawrence nie wydawała się aż tak wyprana z uczuć jak jej książkowy pierwowzór.
Nie wiem, może to po prostu nie mój typ bohatera i klimat powieści. Chociaż czytałam i oglądałam sporo obrazów w klimatach postapokaliptycznych (a "Igrzyska śmierci" chyba można do takiej kategorii zaliczyć). Poznałam wielu niekoniecznie sympatycznych i dających się lubić bohaterów, którzy czymś co zrobili uruchomili lawinę wydarzeń prowadzącą do zmian. Jednak ja mam wrażenie, że książka oprócz całego przeglądu emocji (chociaż dominują tutaj te negatywne wobec całego świata) głównej bohaterki jest dość przewidywalna i mimo pozorów różnorodności jest tak naprawdę czarno-biała. Zarówno pod względem otoczenia, jak i podziału na tych dobrych i tych złych.
Po za tym mimo narratora pierwszoosobowego miałam wrażenie, że to wszystko tak na dobrą sprawę dzieje się po za czytelnikiem. Tak jakby oglądać kłótnie gimnazjalistów przechodzących pod blokiem przez zamkniętą szybę z pierwszego piętra. W niczym też autorka nie sprawiła, że chciałabym sięgnąć po kolejne części.
O dziwo film podobał mi się bardziej, ale też nie był jakąś rewelacją i nie sprawił, że pobiegłam i pobiegnę do kina na następne części. Dla mnie kolejna książka dla młodzieży, którą się przeczyta bez wypieków na twarzy (gdzie te czasy, że człowiek zarywał noc żeby dowiedzieć się, co się stanie z bohaterami?!), odniesie do biblioteki i zapomni, że coś takiego w ogóle było. Chociaż z drugiej strony przy zalewie świata książkami, w których rządzą wampiry i ich bezmózgie dziewczyny (tak, tak piję do "Zmierzchu") to książka Suzanne Collins wypada całkiem nieźle. Na swoje szczęście chyba już z tego wyrosłam.


Książka bierze udział w Wyzwaniu bibliotecznym u MK


Źródło ilustracji:
http://mediarodzina.pl/zasoby/images/vbig/igrzyska_smierci.jpg

sobota, 27 września 2014

Dwie najdziwniejsze książki miesiąca

Wrzesień upłynął pod szyldem gonitwy konferencyjno-papierniczej, w czasie której przyszło mi przeczytać dwie najdziwniejsze książki pod słońcem i to w dodatku jedna po drugiej. Obie przyprawiły mnie o solidny zamęt w głowie, ale z drugiej strony wiedziałam na co się porywam, pakując do torby oprócz "Gry Endera" "Labirynt śmierci" Philipa K. Dicka i "Kocią kołyskę" Kurta Vonneguta. Niezbyt rozważnie też wybrałam kolejność książek, bo po książce Carda powinnam zdecydowanie wziąć się za jakieś lekkie i przyjemne czytadło, a nie pchać w absurdalny świat dziwacznej religii stworzony przez Dicka, a potem starać się zrozumieć bokononizm. To było kilka naprawdę czytelniczo stresujących dni.
O czym są obie książki? Zasadniczo o tym samym, bo o wierze, ludziach uwikłanych w zasady religii i życiu w społeczności. Kiedy jednak człowiek zaczyna się nad tym zastanawiać to okazują się skrajnie różne, ale tak samo dziwaczne.
"Labirynt śmierci" opisuje losy czternaściorga różnych ludzi, którzy zostali wysłani jako nowi koloniści na planetę Delmak-0 by tam zbudować nową społeczność, ale zamiast współpracować ze sobą pozostają skrajnymi indywidualistami i nie bardzo potrafią współpracować. Gdy dochodzi do awarii satelity, na którym było nagranie z instrukcjami nie wiedzą co mają ze sobą robić i jak sprowadzić pomoc, zaczynają podejrzewać, że są ofiarą jakiegoś eksperymentu. Sprawę zaczyna dodatkowo komplikować tajemnicze morderstwo jednego z osadników i narastająca wśród nich panika.
Książka jest pełna szalonych zwrotów akcji i niespodziewanych rozwiązań, które jeszcze bardziej komplikują życie garstki osadników. Tajemnicza religia, tajemniczy przemieszczający się budynek, nad drzwiami którego każdy z bohaterów widzi inny napis i galaretowate stwory, które kopiują wszystko co się przed nimi położy, czy miniaturowe kopiami budynku, które można tresować, a we wnętrzu których jest napis made on Earth. Do tego narastająca panika i dezorientacja bohaterów, podlane wizjami rodem z narkotykowego haju z zakończeniem, którego w ogóle się nie spodziewałam. Wszystko jest napisane bardzo plastycznie i tak sugestywne, że momentami człowiek sam popada w taki sam obłęd jak bohaterowie zaganiani wyobraźnią autora w kozi róg. 
Akcja stopniowo nabiera tempa, a w końcówce gna na łeb na szyję stawiając bohaterów nie tylko w niebezpiecznych i skrajnie absurdalnych sytuacjach. Nie tego się spodziewałam, ale z drugiej strony pokazało to człowieka od zupełnie innej strony.
Nie polecam czytania "Labiryntu śmierci" bezpośrednio po psychologicznym science fiction w stylu "Gry Endera" i to w dodatku w obcym miejscu w środku nocy. Długo nie potrafiłam zasnąć, a co chwile wydawało mi się, że ktoś chodzi po korytarzu, skrajną paranoję wpadłam jak się rozbudziłam i świeciło się światło w łazience.
Po za tym książka jest bardzo dobra i zmusza do myślenia. Warto, więc się z nią bliżej zapoznać, co nie zmienia jednak faktu, że gdy zamknęłam ostatnią stronę czułam się tak jak gdyby ktoś uderzył mnie w tył głowy i przez jakiś czas nie docierało do mnie to, co przeczytałam. Książka bardzo w stylu Dicka.
Zupełnie inaczej ma się sprawa z "Kocią kołyską". Tam akcja płynie zdecydowanie wolniej i bardziej skupia
się na tajemniczej religii zwanej bokononizmem stworzonej przez samozwańczego proroka Bokonona, który staje się czymś w rodzaju symbolu buntu przeziwko reżimowi Papy Monzano na wyspie San Lorenzo. A żeby było śmieszniej wszystko zaczyna się od tego, że główny bohater i narrator jednocześnie pisze o tym, że postanowił napisać książkę o dniu, w którym zrzucono bombę atomową na Hiroszimę i jednym z jej twórców Felixie Hoenikerze. I tak od słowa do słowa, a zasadzie od rozdziału do rozdziału obserwując sceny opisywane w tych ultrakrótkich rozdziałach (książka ma niecałe 200 stron i ponad 100 rozdziałów!) jak splot wydarzeń prowadzi do końca świata za sprawą tajemniczego lodu-9, który zamarza w temperaturze pokojowej.
Pomysł na książkę ciekawy, już przez sam fakt stworzenia religii, której głównym założeniem jest to, że bazuje na kłamstwie. Dodatkowo przy tej ilości króciusieńkich rozdziałów czułam się tak jakbym oglądała serię złożoną z setki filmików, czy nawet zdjęć, na których działy się co raz dziwaczniejsze rzeczy i pojawiali dziwaczniejsi ludzie. W pewnym momencie zaczynałam się w tym wszystkim gubić i odnosić wrażenie, że coś po drodze pominęłam. Wszystko jest równie absurdalne, co groteskowe i podlane czarnym humorem z pokaźną dawką apokalipsy w tle. Jednak jeżeli się już zacznie nad tym wszystkim zastanawiać i szukać drugiego dna to nagle się okaże, że ma to jakiś sens. Już sama postać Hoenikera zmusza do przemyśleń, a co dopiero reszta (a tego trochę jest).
"-Więc nie ma dla nich nic świętego?
-Tylko jedno.
Próbowałem zgadywać.
-Ocean? Słońce?
-Człowiek - powiedział Frank. - Nic poza tym. Po prostu człowiek." 

Nie zmienia to jednak faktu, że tego rodzaju literatura jest dla mnie dziwaczna i każdy z tych mini rozdziałów wydaje się irytować i atakować czytelnika z każdej strony.
Obie książki są warte przeczytania i obie pokazują różne oblicza książek science-fiction. Polecam obie, chociaż nie w takim układzie w jakim ja je sobie zafundowała.
Dla mnie osobiście były to dwie najdziwaczniejsze książki września, a kto wie, czy nie tego roku.

Źródła ilustracji:
http://lubimyczytac.pl

środa, 23 lipca 2014

Oko Jelenia

Od finału Pucharu Świata trochę mnie tu nie było, ale tym razem nie będę się usprawiedliwiać brakiem czasu. W sumie nie mam nawet takiej potrzeby, bo przepadłam gdzieś w XVI wieku razem z bohaterami cyklu popełnionego przez Andrzeja Pilipiuka o wdzięcznym tytule "Oko jelenia".
Na samym wstępie muszę jednak wspomnieć, że nie przeczytałam wszystkich sześciu tomów. Tym razem nie z winy mojego gapiostwa, a brzydkiego zachowania kogoś kto nie zwrócił dwóch pierwszych tomów bibliotece. Łoś albo zapomniał albo przygarnął na stałe, powodując, że przez chwilę czytając "Drewnianą twierdzę" czułam się tak jak gdyby matrix mi się zawiesił. Na szczęście wrażenie to spektakularnie umknęło, gdyż wiele rzeczy udało mi się wywnioskować i obyło się bez szperania po sieci za streszczeniami. Tyle tytułem wstępu, czas przejść do części właściwej.
Cykl "Oko jelenia" składa się z sześciu tomów: "Droga do Nidaros", "Srebrna Łania z Visby", "Drewniana twierdza", "Pan Wilków", "Triumf lisa Reinicke" i "Sfera Armilarna", jego autorem jest Andrzej Pilipiuk, którego większość kojarzy przede wszystkim z Jakubem Wędrowyczem. W cyklu tym śledzimy losy trójki osób, które w różnych okolicznościach zostały przeniesione w przeszłość do XVI wieku przez obcego - Skrata, który jest kimś w rodzaju kolekcjonera, a w niektórych miejscach posądzany jest nawet o kłusownictwo na innych cywilizacjach. Pierwsi dwaj bohaterowie to Marek, nauczyciel informatyki, który uratował przed zakatowaniem drugiego z bohaterów, czyli Staszka. Obaj spotykają kosmicznego kolekcjonera w momencie, gdy wydaje się, że zginą podczas deszczu meteorytów niszczącego Ziemię. Zgadzają się oni zostać jego niewolnikami i istota ta przenosi ich do XVI wiecznej Norwegii, gdzie mają za zadanie odnaleźć za wszelką cenę artefakt nazywany Okiem Jelenia. Trzecią uczestniczką tej całej awantury jest Hela. Młodziutka szlachcianka, która była kurierką podczas powstania styczniowego. Ich poczynaniami kieruje natomiast Ina - kosmitka na usługach Skrata, która na ziemi przyjmuje formę łasicy. To ona wyznacza im zadania, ale także nadzoruje i w razie potrzeby odtwarza z tzw. "scalaka" - rodzaju pamięci, na którym wgrane są osobowości bohaterów.
Ta nietypowa grupa w pogoni za Okiem pakuje się w rożne tarapaty i wchodzi za skórę różnym ludziom w tym Hanzie, która by bronić swoich sekretów jest w stanie nawet wywoływać wojny. Jednak Marek, Staszek i Hela spotykają na swojej drodze też ludzi im życzliwych, a niedawni wrogowie zaczynają odczuwać wobec nich coś w rodzaju szorstkiej przyjaźni np. Borys i Sadko najpierw torturują Marka, a gdy ten w jakiś sposób ratuje życie Petera Hansavritsona zaczynają go szanować.
Oprócz naszych podróżników w czasie w ciągu całego cyklu spotykamy szereg ciekawych i nietuzinkowych postaci, wobec których nie da się przejść obojętnie. Na przykład wspomniani Borys i Sadko - Rosjanie,  którzy uciekli z Nowogrodu i stanowią coś w rodzaju zbrojnego ramienia Hanzy, Kozak Maksym, o którym autor pisze, że wygląda jakby urwał się z planu "Ogniem i Mieczem", ale jest niezwykle sympatycznym domorosłym filozofem, który całkiem nieźle potrafi robić szablą, czy Grzegorz Gerhard Grot - justycjariusz z Gdańska, który co prawda pakuje Marka do lochów i torturuje go, ale ma też niezwykle przenikliwy umysł i potrafi poprosić o pomoc.
Kolejnym bardzo dużym atutem książki jest tło historyczne i sceneria. Autor podszedł do sprawy bardzo rzetelnie, dzięki czemu nie otrzymujemy wyidealizowanego obrazu XVI wiecznej Norwegii, Gdańska i innych miejsc, w których pojawiają się bohaterowie. Nie są to miejsca, w których wszystkie domy są murowane, a okna szklana, ale przypominają prawdziwe miasta z tamtego czasu. Z rynsztokami, pchłami, wszami, pluskwami w siennikach, ludźmi walczącymi na co dzień z problemami o jakich nam się nawet nie śni oraz lochami, w których więźniowie raczej nie mają, co liczyć na ulgowe traktowanie. Nie jest to świat, w którym na każdym kroku nasi podróżnicy spotykają możnych tamtego okresu. Zdarza się, że mijają ich na schodach, ale jak przystało na ludzi którzy zostali przeniesieni do tamtej epoki tylko w tym, co mieli na grzbiecie obracają się raczej w niższych warstwach społecznych.
Nie jestem historykiem, tylko biologiem, ale trochę się interesowałam kiedyś tym okresem i pod tym względem też zostałam całkiem mocno dopieszczona. Pilipiuk nie idealizuje historii, nie zmienia jej tak żeby mu pasowała, ale zręcznie wplata w nią losy swoich bohaterów, co świadczy o tym, że autor naprawdę mocno wgłębił się w temat.
Mam jednak jedno małe zastrzeżenie. W cyklu pojawia się kilka wątków, które autor zostawił same sobie. Nie są dokończone i w dalszym ciągu trawi mnie ciekawość jak to się mogło skończyć np. wątek z Chińczykami. Na szczęście nie ma zbyt wiele takich luk i po za tym, że ja mam jakieś napady chorobliwej ciekawości to nie wpływało to na odbiór książki.
Warto jeszcze wspomnieć o Posłowiu, w którym autor wyjaśnia wiele rzeczy. Skąd wziął się pomysł na cykl "Oko Jelenia", jak powstawał, a nawet odpiera kilka zarzutów, które mogłyby się pojawić po przeczytaniu książek i opowiada jak się wybronił przed posądzeniem o skopiowanie "Pana Lodowego Ogrodu". W sumie bardzo dobrze się stało, że zmienił kilka rzeczy, bo wyszło to książkom na dobre.
Cykl bardzo mi przypadł do gustu i naprawdę żałuję, że nie udało mi się dorwać pierwszych dwóch tomów, ale przyznam się szczerze, że zaczynam się poważnie zastanawiać nad jego zakupem i wróceniem razem z bohaterami do XVI Europy.
Ja ze swojej strony gorąco polecam i przyznaję, że Andrzej Pilipiuk w takim wydaniu podoba mi się chyba najbardziej.

Cykl bierze udział w Wyzwaniu Bibliotecznym u MK

Źródło ilustracji:
http://p.alejka.pl/i2/p_new/55/45/oko-jelenia-pakiet-6-ksiazek-andrzej-pilipiuk_0_b.jpg

poniedziałek, 19 maja 2014

Solaris

Przyznam się szczerze i bez bicia, że ze Stanisławem Lemem mam problem i to całkiem spory. Jest to już postać niemal legendarna i jako jedyna chyba doczekała się ekranizacji swojej książki za granicą. Powinnam, więc była się zmobilizować jakiś czas temu i coś przeczytać. Na przeszkodzie jednak stanęła mi mała czytelnicza trauma chyba rodem z podstawówki o ile dobrze pamiętam. 
Nie wiem kto układając listę lektur był "mądry" i doszedł do wniosku, że dziecko w podstawówce lat 10 zrozumie lemowskie "Bajki robotów". Nie wiem, czy było to spowodowane tym, że trzeba Lema polskiej młodzieży przedstawić nawet za cenę znienawidzenia go albo, że skoro bohaterami tych opowiadań są roboty to podstawówka jest miejscem najlepszym do ich omawiania. Najzwyczajniej w świecie nie wiem. Wiem za to, że ja mając lat 10 szczerze znienawidziłam Lema, bo nie potrafiłam ich zrozumieć mimo, że miało to naprawdę baśniowy charakter. Z resztą nie tylko ja tak czułam. Dlatego kiedy moi znajomi przeżywali fascynację twórczością Stanisława Lema, to ja unikałam go jak ognia. Kiedyś jednak podczas wieczornej rozmowy z kolegą ze studiów rozmawialiśmy trochę o sci-fi i jakoś tak mi się głupio zrobiło, że nie miałam w rękach innych jego książek. Tym sposobem wypożyczyłam jedną z najbardziej znanych książek Lema, czyli "Solaris" i muszę się przyznać, że przepadłam dla niej bez reszty...
Ciężko tak naprawdę jest powiedzieć, o czym tak naprawdę jest ta książka. Patrząc z jednej strony to historia osadzona w realiach science-fiction, w której bohaterowie zamknięci na stacji badawczej muszą się zmierzyć z obcym i brakiem odpowiedzi na próby porozumienia z nim. Z drugiej strony to opowieść psychologiczna, w której kluczem do otwarcia jest niespodziewane pojawienie się zmarłej żony Krisa Kelvina oraz prawdopodobnie innych bliskich zmarłych u wszystkich członków załogi, co prowadzi ich w stan lekkiego z czasem pogłębiającego się obłędu. Trzecim poziomem są rozważania na temat metodologii badań i tego jak człowiek mierzy wszystko swoją miarą, co w skrócie można podsumować łacińską sentencją ignoramus et ignorabimus.
Długo musiałam trawić te powieść, która biegnie niespiesznym i nieco rozedrganym rytmem. Czasem ciężko zrozumieć, co jest prawdą, co jest snem, a co jeszcze jest wytworem umysłu, który ma zbyt wiele sprzecznych danych to przetworzenia. Dodatkowo wszystko to jest poprzeplatane historią odkrywania planety, jej badań i prób kontaktu z istotą, która zamieszkuje Solaris. Historią doświadczeń na niej przeprowadzanych oraz zastanawianiem się, czy te byty, które nawiedzają załogę stacji są wynikiem działań naukowców, próbą kontaktu i zrozumienia ludzi, czy badaniami przeprowadzanymi na nich przez istotę zamieszkującą planetę.
Pytań jest więcej niż odpowiedzi i czytelnik często czuje się równie mocno zagubiony jak Kelvin, który szukając odpowiedzi na dręczące go pytania. Poruszane są problemy nie tylko powiązane z poczuciem winy i rozterek wewnętrznych człowieka, ale też jego bezsilności wobec rzeczy niezrozumiałych. Lem pokazuje, że nawet nauka potrafi stanąć bezradnie przed różnymi problemami wynikającymi z całkowitej odmienności napotkanych form istnienia. Pokazuje także jak bardzo ludzie przykładają swoją miarę do wszystkiego, co spotkają na swojej drodze i jak bardzo ich to obciąża. Nawet, gdy udają się w kosmos są obciążenia wspomnieniami z Ziemi i wyrzutami sumienia, od których nawet tak wielkie odległości nie potrafią ich uwolnić. Najbardziej dominującym uczuciem w tej powieści jest samotność. Nie tylko ta fizyczna, gdzie człowiek nie może nawiązać kontaktu z innymi, ale też o takiej wewnętrznej samotności, w której chociaż ma się potrzebę podzielenia z kimś swoimi problemami to nie można tego zrobić, bo sam człowiek nie jest w stanie ich zdefiniować.
Na pewno nie zrozumiałam "Solaris" w całości i na pewno jeszcze do niej wrócę, bo przepadłam w tym świecie bez reszty. Chyba dlatego, że czasami tak jak bohaterowie zamknięci na stacji badawczej czuję się bezradna i zagubiona, ale mimo to staram się znaleźć odpowiedzi na różne pytania. Z lepszym lub gorszym skutkiem, ale jednak. Jednym słowem przepadałam dla tej książki i chyba mogę ją postawić na tej samej półce, co "Władcę Pierścieni" i "Diunę", czyli jednych z ważniejszych dla mnie książek .
Mimo, że już jakiś czas upłynął od przeczytania tej książki to zdarza mi się trochę nad nią rozmyślać i to chyba podstawowe zadanie pisarza. Zmusić czytelnika, by myślał o tym, co przeczytał jeszcze długo po zamknięciu książki. Lemowi udało się to w 100%, choć dalej nie obiecuję, że przeczytam "Bajki robotów".
Powinnam jeszcze słówko napisać o filmie Soderberga na podstawie "Solaris", ale ten w porównaniu z książką wydał mi się strasznie jałowy, chociaż reżyser wykorzystał jeden fajny zabieg, który często stosują w chińskich filmach. Pobawił się kolorem chcąc wywołać odpowiednie uczucia w widzu, co troszkę się udało. Niestety zderzenie scenariusza z wizją Lema przypomina trochę zderzenie komara z pędzącym samochodem.



Książka bierze udział w Wyzwaniu bibliotecznym u MK


Źródło ilustracji:
http://ecsmedia.pl/c/solaris-b-iext7771888.jpg

wtorek, 18 lutego 2014

Gdy na pustyni wyrośnie las...

Do samej "Diuny" wracam często i podobnie jak do książek J.R.R. Tolkiena z uporem godnym maniaka. Nigdy jednak tak naprawdę nie odważyłam się sięgnąć dalej, bo kiedyś na "Dzieciach Diuny" trochę się sparzyłam. Teraz jednak z przyjemnością stwierdzam, że zabranie się dalsze części było całkiem dobrym pomysłem.
Arrakis się zmienia. Nie jest już to ta sama planeta, która stworzyła nieugiętych fremenów - pełnych honoru i specyficznej moralności ludzi żyjących na pustyni i jak nikt potrafiących do perfekcji wykorzystywać minimalne ilości wilgoci. Ludzi oddających cześć szej-huludowi, ale jednocześnie traktować czerwie jak wierzchowce. Jednak, gdy Paul Muad'dib dokonał swojej rewolucji i zaczął ekologiczną transformację planety coś zaczęło się zmieniać... Wraz ze wzrastająca ilością wody pustynia zaczęła porastać różnego rodzaju roślinnością zaczęło dochodzić do rozluźnienia obyczajów. Coraz trudniej młodym ludziom było zrozumieć konieczność utrzymania reżimu wody. Religia stworzona dookoła Paula, zaczęła się rozrastać do niebotycznych rozmiarów, a kapłani chcąc utrzymać władzę nad ludem z różnych planet i układów zaczęli modyfikować to, co ustanowił Atryda do tego stopnia, że przypisywali mu coś czego nie zrobił lub nie powiedział. Uczynili go bogiem, choć sam z boskości zrezygnował.
Po dziewięciu latach odkąd Paul Atryda odszedł na pustynię sprawy zaczynają się komplikować. Na Diunę wraca lady Jessika, która do tej pory przebywała na Kaladanie. Nikt tak naprawdę nie wie po co wraca, choć oficjalną wersją są odwiedziny wnucząt. Mimo to wokół tego zdarzenia zaczynają krążyć różne plotki o powrocie matki Muad'diba do zakonu Bene Gesserit, a prawdziwym powodem jej powrotu nie jest miłość do osieroconych wnuków, ale próba podtrzymania planu hodowlanego i dążenie do skrzyżowania rodzeństwa.
Jednak nie tylko lady Jessika jest niewiadomą w tym równaniu. W Arrakin coraz głośniej słychać o tajemniczym Kaznodzieji, który wygłasza przemowy niejednokrotnie będące w uszach kapłanów religii Muad'diba herezjami. Wielu ludzi natomiast wierzy, że ów ślepiec z serca pustyni jest kimś więcej niż pustynnym szaleńcem wiedzącym...
Kolejnymi niewiadomymi są Przedurodzeni: Alia, Leto i Ghanima, którzy muszą stawiać czoło tysiącom istnień zapisanym w ich pamięci i tylko najsilniejsi z tej trójki będą w stanie sprostać wyzwaniu. Będą w stanie zachować swoje dusze i nie stać się Paskudztwami, opętanymi... Niestety wszystko wskazuje, że najsłabszym ogniwem może być Alia.
Takich niewiadomych w tym równaniu jest jeszcze bardzo dużo i spokojnie można powiedzieć za Guerneyem bądź Duncanem, że jest to jak finta w fincie w fincie. Do tego wszystkiego praktycznie nikt nie zdaje sobie sprawy z tego jak bardzo od klimatu Diuny zależy całe Imperium...
Co mogę powiedzieć o "Dzieciach Diuny"? Pewnie sporo, bo skończyłam ją czytać w niedziele, a dopiero teraz zebrałam się, żeby coś napisać. Jest to książka pełna intryg, polityki i próbą pokazania konsekwencji, do jakich doprowadziło zachowanie i procesy uruchomione przez Paula, Alię, lady Jessikę, a nawet Gildię Planetarną i Bene Gesserit. 
Trzeba naprawdę uważnie czytać te część, żeby zrozumieć co się dzieje. Jednak autorowi często udaje się wyprowadzić czytelnika w pole. Na przykład niewielu ludzi wie, co tak naprawdę planują bliźnięta, które bardzo często ze względu na wiek są ignorowane, ale po jakimś czasie okazuje się, że ktoś jednak przewidział ich ruchy.
Intryga goni intrygę, a bohaterowie jak w szachach próbują nawzajem rozgryzać swoje plany. Jednym wychodzi to lepiej, drugim gorzej, a gra toczy się o dużą stawkę i każdy najmniejszy błąd może kosztować życie.
Tak jak w przypadku poprzednich części pojawiają się tutaj wątki ekologiczne. Herbert pokazuje, że próby kształtowania środowiska według własnego planu może mieć daleko idące konsekwencje, ale też z drugiej strony pokazuje jak niewielu ludzi jest w stanie to zrozumieć. Pokazuje jak silna ingerencja na korzyść człowieka może się potem na nim mocno odbić, co jednak ludzi nie obchodzi, bo nie są w stanie myśleć długofalowo albo unikają myślenia o potencjalnych konsekwencjach.
Była tylko jedna rzecz, która mnie strasznie irytowała podczas czytania. Nie było to tłumaczenie, bo do kul świętojańskich zdążyłam się już przyzwyczaić, ale błędy. Książka wypożyczona z biblioteki została wydana przez Phantom Press w 1992 roku i zawierała strasznie dużo literówek, które sprawiały, że głupiałam np. przez pół książki żołnierze rodu Corrino nazywani byli sardaukarami, a przez kolejne pół saradaurukurami. To jeden z wielu przykładów, było tego znacznie więcej i strasznie irytowało, ale koniec końców nie odebrało uroku "Dzieciom Diuny".
Teraz z niecierpliwością czekam aż ktoś w końcu odda do biblioteki "Boga Imperatora Diuny", bo Herbert napisał trzecią część sagi w taki sposób, że po prostu muszę sięgnąć po następne.

Książka bierze udział w: Wyzwaniu bibliotecznym u MK

środa, 8 stycznia 2014

Lotos musi kwitnąć... Lotos musi spłonąć!

Steampunk kojarzy mi się raczej z dziewiętnastowieczną Europą, rewolucją techniczną i tym, co w swoich książkach pokazywał Verne, ale nieco bardziej podkręcone. Nurt o bardzo ciekawej stylistyce, która nadaje strojom wiktoriańskim całkiem spory pazurek i jest to bardzo miłe dla oka. Na dodatek pojawia się tam oprócz dziwacznych wynalazków odrobina magii. Czyli na pierwszy rzut oka powinno to być coś, co tygryski lubią najbardziej. Mi jednak nie było raczej po drodze ze steampunkiem, aż do teraz.
Jak pisałam ostatnio w ramach książkowego rewanżu kuzynka pożyczyła mi "Tancerzy burzy", czym tak na dobrą sprawę od razu rzuciła mnie na głęboką wodę, bo nie dość, że to opowieść utrzymana w steampunkowym klimacie to na dodatek dzieje się w Japonii lub gdzieś w podobnym miejscu.
Świat wysp Shima jest skażony i stale zatruwany przez czerwony lotos, który paradoksalnie pozwala działać wszystkim maszynom jakie w tamtym świecie funkcjonują. Lotos jest materiałem na chi - paliwo, które Gildia tworząca technikę w świecie Shimy wykorzystuje do zasilania wszystkich swoich wynalazków, jest też narkotykiem, w którym ludzie szukają ucieczki od otaczającej ich rzeczywistości. A ta w cale nie jest taka piękna. Lotos wyjaławia ziemię, spaliny chi zatruwają powietrze do tego stopnia, że trzeba nosić ochronne gogle i maski (jeżeli kogoś oczywiście stać), śmiertelnie trujący pył spowija miasta gęstym smogiem, który powoduje, że ludzie masowo umierają na raka zwanego czarnopłucem. Nie ma świeżego powietrza, wody, czystego nieba, a ziemia zniszczona przez lotos tylko pod wpływem silnego nawozu jest coś w stanie urodzić, ale i też niezbyt długo.Do tego wszystkiego dochodzi system kastowy, którym niepodzielną władzę sprawuje szalony shogun, który głową państwa został w wieku trzynastu lat i już w tedy był okrutny do tego stopnia, że bez mrugnięcia okiem kazał zabijać kobiety, dzieci, a nawet całe rodziny dla kaprysu lub za coś co wydawało mu się zniewagą. Ludzie są jednak zaślepieni i ze strachu  nie mają siły na zadawanie niewygodnych pytań. 
Szale goryczy pewnej młodej dziewczyny przechyla rozkaz shoguna, w którym każe schwytać mityczną bestię, która dawno wyginęła. Yukiko i jej ojciec, który jest cesarskim łowczym nie wierzą, że tygrys gromu istnieje. Misja wydaje się nie mieć sensu i, że jej końcem będzie śmierć w cesarskich lochach, gdy nagle mityczne zwierzę się pojawia. Łowczym udaje się złapać arashitorę, ale gdy już są prawie u celu statek, którym lecą rozbija się.
Kapitan z ojcem dziewczyny ratują za wszelką cenę ludzi zostawiając złapane zwierzę na pastwę losy. Yukiko się to nie podoba i ratuje mityczne stworzenie, które zaraz potem rewanżuje się i ratuje jej życie. tak się rozpoczyna przyjaźń między młodą dziewczyną, która dostrzega więcej niż inni i mityczną bestią, którą chciał zniewolić szalony shogun. Dziewczyna razem ze swoim gryfim przyjacielem uruchamiają zmiany, które wstrząsną światem.
Pierwsze słowo jakie mi się nasunęło po przeczytaniu tej książki to: wow!. Jay Kristoff napisał coś co tematycznie i nieco fabularnie wpisuje się w klimat "Diuny". Mamy systematycznie niszczone i ciemiężone społeczeństwo, jest mityczna postać, która ma uratować świat albo przynajmniej uruchomić pewien ciąg wypadków i mocno ekologiczne przesłanie. Powiedziałabym, że nawet bardzo łopatoligicznie i brutalnie pokazuje jak człowiek może dać się omamić technice, która najpierw jest dla niego, a potem przejmuje nad nim kontrolę, czego ewidentnym przykładem są połacie martwiej ziemi po uprawie lotosu i członkowie Gildii, którzy całkowicie poddali się swoim wynalazkom.
Jest to powieść o miłości, zdradzie, poświęceniu, przyjaźni, rozumieniu honoru i zaślepieniu strachem bądź głupotą, które niszczy świat. Napisana niesamowicie emocjonalnie, przez co jeszcze bardziej oddziałuje na wyobraźnię. 
Świat oglądany jest oczami młodej wchodzącej w dorosłe życie dziewczyny, która musi na co dzień zmagać się z nałogiem ojca i tym, że jest w stanie przepalić wszystkie pieniądze. Brakuje jej matki, która bardzo szybko zniknęła z jej życia i tęskni za czasami kiedy była małym dzieckiem żyjącym w nieskażonym miejscu należącym do klanu Lisa. Yukiko musiała bardzo szybko dorosnąć, ale dalej pozostaje wrażliwa na krzywdę ludzi i zwierząt, co widać chociażby w momencie kiedy pyskuje szalonemu szogunowi, który chciał zabić szczeniaka należącego do siostry tylko dlatego, że ten ugryzł ją w palec. Chce widzieć świat czarnym albo białym i nie zawsze rozumie dlaczego ojciec nie sprzeciwi się swojemu zwierzchnikowi, przez co też miedzy nimi dochodzi do kłótni.
Mamy możliwość obserwowania jak dziewczyna dorasta do pewnych rzeczy i jak bardzo się zmienia pod wpływem tygrysa gromu, który także zmienia się pod wpływem Yukiko. Patrzymy jak rodzi się niesamowita więź, która dla ludzi staje się mitem już w czasie jej trwania.
Pozostałe postacie też są bardzo ciekawe np. szalony szogun, czy do tego stopnia ślepy, zapatrzony w swego zwierzchnika i źle rozumiany honor samuraj pan Hiro, który zdradza kochającą go dziewczynę i wydaje ją na śmierć.
Czy jest coś co mi przeszkadzało? Jest parę takich rzeczy, ale raczej niewiele. Irytowały mnie łańcuchowe katany i brak przypisów tylko słowniczek. Zrobiłam się troszkę leniwa, ale tez nie chciałam przerywać czytania z dosłownie wypiekami na twarzy żeby sprawdzić np. co to jest hadanashi, czy gaijin.
Co z tym całym steampunkowo-japońskim klimatem? Trochę rzeczy mnie irytowało, ale po za tymi paroma zgrzytami czułam się tak jakby to, co opisywał Kristoff była najzupełniej w świecie normalne. Zgrabnie wpasował ten mechaniczny świat rodem z XIX wiecznej Europy w japońskie ramki. Wyszło bardzo naturalnie, bez sztuczności i zadęcia. Zgrabnie opisywane przedmioty, ludzie, ich mentalność i dziejąca się katastrofa ekologiczna. Jednym słowem: wow!
Jestem pod ogromnym wrażeniem i chcę jeszcze! Z niecierpliwością będę czekać na kolejne tomy cyklu o wojnie lotosowej i dziejach Tancerki Burzy. Z czystym sercem mogę polecić te książkę każdemu, nawet tym którzy z sci-fi w jakimkolwiek wydaniu nie są za pan brat. Bo w tej książce sci-fi przeplata się z fantasy z tak dużym ładunkiem emocjonalnym i akcją rozpędzająca się jak śnieżna lawina, że na pewno każdy znajdzie coś dla siebie. 
Dawno nie miałam takiego czegoś w ręce i ja chce jeszcze więcej!


Książka bierze udział w wyzwaniu: Czytamy polecone książki

Źródło ilustracji:
www.empik.com

niedziela, 22 grudnia 2013

Mesjasz Diuny

Kiedy pierwszy raz wzięłam do ręki "Diunę" byłam oczarowana filmem Lyncha i niemal instynktownie poczłapałam z nią do kasy. Jakiś czas później pewna osoba uświadomiła mnie, że są dalsze części i wcisnęła "Dzieci Diuny". Niestety zanim zdążyłam je przeczytać, to coś się popsuło i książkę powiązałam z bardzo bolesnymi wspomnieniami. Trochę wody musiało upłynąć zanim postanowiłam znów zmierzyć się z kolejnymi częściami sagi Herberta i nie żałuję tego czasu. Człowiek czasem musi do pewnych rzeczy dorosnąć i tak znów zaczęłam swoją przygodę wśród pustynnych piasków Arrakis. 
W "Diunie" obserwowaliśmy jak Paul Atryda z chłopca stawał się mężczyzną, jak stawał się legendą walcząc z Harkonnenami, jak dążył do tego by uwolnić ludzi od prześladowców i w końcu zasiąść na imperialnym tronie. W "Mesjaszu Diuny" obserwujemy konsekwencje tych wydarzeń. Dwanaście lat po tym jak Diuna stała się centrum znanego wszechświata i rozpętaniu dżihadu, który pochłonął życie 61 miliardów ludzi Paul zaczyna dostrzegać w swoich wizjach konsekwencje tych wydarzeń. Jednocześnie wpada w rodzaj czarnej dziury i nie jest w stanie przewidzieć wszystkiego, a w wizjach pojawiają się pewne nieścisłości. Młody, ale jednocześnie najpotężniejszy imperator w historii zaczyna czuć odrazę do tego wszystkiego, co stworzył i tego, że ludzie nie widzą w nim człowieka, a boga. Boi się też o swoją ukochaną Chani, chociaż wie, że jej śmierć jest nieunikniona.
W międzyczasie przeciwko Muad'Dibowi zawiązuje się spisek, w którym każdy ma jakieś ukryte cele. Wielebna Matka zakonu Bene Gesserit chce za wszelką cenę odzyskać kontrolę nad planem hodowlanym, który zaburzyła Lady Jessica. Nawigator Gildii chce odzyskać kontrolę nad przyprawą, która umożliwia międzygalaktyczne podróże, księżna Irulana pragnie dziecka, a Tancerz Oblicza Scytallus też ma jakiś ukryty cel, ale trudno go odgadnąć. Do tego spisku włączają się też kiedyś najbliżsi współpracownicy, przyjaciele Paula.
W całej książce pojawia się mnóstwo wątków i niedomówień. Są one jednak konsekwencją tego, co Herbert zaczął opisywać w pierwszej części sagi. W świetny sposób autor pokazuje jak Paul, Alia, czy członkowie spisku miotają się pomiędzy dobrem, złem, a swoimi planami.
Paul zaczyna dostrzegać mroczną stronę procesu, który uruchomił, że stworzył religię, która podczas dżihadu wymknęła się spod kontroli i stała się czymś czego on wręcz nienawidzi. Widzi, że ta wojna nie ma sensu i w konsekwencji doprowadzi do zagłady ludzkości. Jest też zmęczony tym, że umiejętności Kwisatz Haderach nie pozwalają mu żyć normalnie i wpada też w swojego rodzaju czarną otchłań, która zaciemnia wizje i nie pozwala znaleźć alternatywnych rozwiązań.
Alia, która ma dorosłą świadomość i zna doświadczenia nie tylko swoje, ale i tych którzy byli przed nią nie jest w stanie do końca pojąć tego jak dorastające ciało wpływa na jej świadomość. Dodatkowo zdaje się widzieć to, czego nie dostrzega Paul, ale bardziej krótkowzroczna.
Ważnym elementem całej książki zdaje się też być ghola, czyli wskrzeszeniec, który na zlecenie spiskowców został stworzony z ciała Duncana Idaho dawnego wychowawcy i przyjaciela Paula Atrydy.Postać ta miota się pomiędzy świadomością, którą dostała podczas wskrzeszania, a tym co pamięta ciało. Jest wierny Paulowi, ale jednocześnie zdaje sobie sprawę z tego, że ktoś chce by stał się jego końcem.
Wielebna Matka, która za wszelką cenę chce uchronić plan hodowli Bene Gesserit też się miota pomiędzy poczuciem obowiązku, a złamaniem zasad, których strzegła do tej pory. Nie ma jednak zamiaru cofać się przed niczym by osiągnąć cel.
"Mesjasz Diuny" nie jest książką, w której oglądamy zwyczajne życie bohaterów znanych z "Diuny". Herbert pokazał w nim, że każda decyzja ma swoje konsekwencje i nie każda historia kończy się happy endem. 
Podobnie jak w pierwszej części dzieje się dużo. Zarówno w polityce jak i działaniach podejmowanych przez bohaterów. Znów możemy patrzeć na wydarzenia w pałacu imperatora z różnych perspektyw i zastanawiać się nad tym do czego tak naprawdę prowadzą działania bohaterów. Pisarz odkrywa wszystko przed czytelnikiem stopniowo, to trochę taka pisarska matrioszka. Pełno ukrytych znaczeń i sprytnie przemycanych mądrości. Znaczenia ukryte w znaczeniach. Przez cały czas żałowałam tylko jednego, że nie jest to moja prywatna książka i, że nie mogę bezkarnie wziąć ołówka i podkreślać.
Przyznaję się. Brakowało mi tego sposoby pisania i tego uniwersum. Brakowało mi Paula Atrydy i tego jak radził sobie z sytuacjami bez wyjścia.
Książka jest genialna i chyba dobrze, że zwlekałam z zabraniem się za nią. Musiałam dorosnąć do niej, tak
jak jej bohaterowie. Teraz z niecierpliwością czekam na "Dzieci Diuny", które co prawda już czytałam, ale mam nadzieję spojrzeć na nią z innej perspektywy.
Muszę jeszcze tylko trochę pomarudzić. Tłumaczenie samo w sobie nie było złe, ale było parę rzeczy, które strasznie mnie irytowały np. te nieszczęsne kule świętojańskie. Naprawdę nie dało się wymyślić innej nazwy lub używać tych które zaproponował Łoziński?
Teraz nie pozostaje mi nic innego niż uzbroić się w cierpliwość i czekać aż do biblioteki wrócą "Dzieci Diuny", a ja jakimś sposobem uzbieram ponad 200 zł na uzupełnienie swojej biblioteczki o całą sagę, którą bardzo ładnie wydał Rebis.

Źródło ilustracji:
http://www.sklep.zysk.com.pl/product/image/3026/83-7150-414-4.jpg
http://www.matras.pl/media/catalog/product/cache/1/image/9df78eab33525d08d6e5fb8d27136e95/k/r/kroniki_diuny_komplet_IMAGE1_277386_7.jpg

środa, 18 grudnia 2013

Władcy niebios, kilka sekund od śmierci

No i nie bardzo wiem, co mam z tym fantem zrobić. Najgorsze jest to, że z bibliotecznego stosiku aż trzy wprawiły mnie w taki stan. Pierwszy był "Krzyż Romanowów" Masello, a teraz doszły do tego (i to w dodatku jedna po drugiej!) książki Franka Herberta i Harlana Cobena. Moje oczekiwania zupełnie rozminęły się z tym, co dostałam. Do tego stopnia, że nawet nie bardzo wiem, czy jestem rozczarowana, czy... No właśnie nie wiem jak ten stan określić.

Frank Herbert nierozerwalnie kojarzy mi się z genialną i legendarną wręcz "Diuną". Biorąc do ręki "Władców niebios" liczyłam na coś podobnego. Świetnie napisaną, mądrą i wciągającą książkę.
Niestety nie wiem, czemu nie potrafiłam tego strawić. Sam pomysł był bardzo ciekawy. Pewna nieśmiertelna rasa uciekała przed nudą manipulując mniej rozwiniętymi rasami z różnych planet i kręciła historyjki. Najbardziej popularne okazywały się te o ludziach, prowadzonych przez nich wojnach i zamieszaniach jakie to wprowadzało w życie całych społeczności. Jednak ich twórca został posądzony o naruszenie prawa, ale liczne kontrole nic nie wykazały, co jeszcze bardziej wzmogło podejrzenia zwierzchnika Chemów. W tym celu wysłał kolejnego kontrolera, który też wpada w sieć manipulacji, podobnie jak ludzie, którzy stają się ofiarami nudy tego nieśmiertelnego ludu.
Nie wiem, co mogło pójść nie tak, ale ta książka doprowadzała mnie wręcz do szału. Język jakim była napisana przypominał mi moje wypracowania z podstawówki, ale to w dużej mierze zasługa tłumacza. Temat poważny, przy którym nie potrafiłam być ani trochę poważna. Bohaterowie wydawali mi się sztuczni do bólu. Ani chemowie, ani pojawiający się we "Władcach niebios" ludzie nie mieli w sobie życia. Trochę tak jakby ktoś wyciął z papieru marionetki i poruszał przyczepionymi do nich sznurkami.
"Kilka sekund od śmierci" też mnie rozczarowało, ale może dlatego, że jest to raczej książka dla młodzieży i jej głównym bohaterem nie jest Myron Bolitar, a jego bratanek, który nie wzbudził u mnie zbyt dużej sympatii. Z resztą jego przyjaciele też niezbyt do mnie przemówili. Wytatuowana i wykolczykowana czternastolatka Ema, która nie mówi nic o sobie i ma źródła, o których nie może mówić. Łyżka drobny samotny chłopaczek szukający ucieczki od rzeczywistości w dziwnych informacjach twierdzący, że istnieje tajna siatka dozorców. Koszmarek, ale nastolatkom pewnie się spodoba.
Fabuła też mnie raczej nie wciągnęła. Nie widziałam w niej ładu i składu. Pojawiało się zbyt wiele pytań, na które odpowiedzi były zbyt nieprzewidywalne, ale niestety nie w pozytywnym sensie. Grupa dziwacznych nastolatków, tak na dobrą sprawę wykluczona ze szkolnej społeczności wplątuje się w jakieś podejrzane akcje z tajną organizacją o nazwie Schronisko Abeona. Niedomówienia gonią niedomówienia, Mickey, z kolegami Łyżką i Emą prowadzą jakieś śledztwo, w którym gonią w zasadzie jakieś cienie...
Nie jest to Coben jakiego znałam i ceniłam. Niestety potwierdziły się moje obawy, które miałam po "Wszyscy mamy tajemnice", że autor zaczyna kombinować jak koń pod górkę. Zdecydowanie wolę jego starsze książki.
Na pięć książek jakie wypożyczyłam ostatnio, trzy okazały się dość sporymi bublami. Miałam chyba po prostu pecha.


Źródła ilustrcji:
www.encyklopediafantastyki.pl
www.empik.com 

wtorek, 17 września 2013

Dystrykt 9

Na wstępie zaznaczam, że wręcz nie nienawidzę filmów o obcych, choć może to trochę być hipokryzją bo uwielbiam "Star Treka" i SW. Tam jednak obcy są albo humanoidalni albo mają w sobie coś co aż tak bardzo nie odstręcza. Niestety potem oglądałam "Obcy 8 pasażer Nostromo" i przez kilka dni bałam się wystawić w nocy czubek głowy bądź kończyny spod kołdry. Ostatnio poprawiłam sobie skądinąd kiepskim  "Prometeuszem", ale był ten ociekający kwasem stwór, było ciemno i ogólnie "ble", choć nie powiem tętno mi skoczyło parę razy dość mocno. Nie będę jednak pisać o filmach, które oglądałam z kocem na głowie i przez tydzień miałam lekką psychozę. Z tego powodu troszkę ostrożnie i z lekką paniką postanowiłam obejrzeć "Dystrykt 9". Zajęło mi trochę czasu zanim się za niego zabrałam, ale fakt że w niedziele wieczorem człowiek w telewizji ma do wyboru śpiewanie lub gotowanie, więc to trochę pomogło i w końcu obejrzałam!
Historia sama w sobie jest nieco dziwna. W 1982 roku na Ziemi pojawia się statek obcych i na trzy miesiące zawisa nad... Johannesburgiem. No i w zasadzie nic się nie dzieje, a ciekawscy ludzie po jakimś czasie decydują się zajrzeć na pokład. Okazuje się, że obcy są w kiepskim stanie. Pod statkiem w dystrykcie 9 powstaje coś w rodzaju getta dla obcych i właściwie zostaje ono pozostawione same sobie na prawie 20 lat. Robi się niezły bałagan. Szerzy się przemoc, handel bronią w zamian za kocią karmę (bo okazuje się, że obcy dostają na jej punkcie kręćka), prostytucja choć nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić. Dystrykt 9 przypomina śmietnik. W końcu rząd postanawia przenieść obcych w inne miejsce i zleca to firmie Multi-National United. MNU jednak nie robi tego w cywilizowany sposób. Chęć zdobycia technologii i broni obcych, która uruchamia się tylko, gdy wykryje ich DNA powoduje, że nie przebierają w środkach, przekraczają pewne granice. To jest jednak osobna historia.
Całą operacją eksmisji obcych zarządza Wikus van de Merwe, który traktuje to całe przedsięwzięcie jako dobrą zabawę. No, bo przecież obcy to nie ludzie, tylko coś co bardziej przypomina robala, krewetkę i nie trzeba się nimi przejmować. Wszędzie z obstawą przekupuje obcych kocią karmą, zastrasza albo gdy próbują się bronić spokojnie patrzy jak ich zabijają. Jego perspektywa zmienia się o 180 stopni, gdy opryskuje się zawartością kanistra, którą wyprodukowali inteligentni przedstawiciele obcych. Nagle zaczyna się zamieniać w obcego i sam staje się zwierzyną łowną. Poluje na niego MNU łącznie z teściem, którzy chcą go rozebrać do atomów żeby zobaczyć dlaczego nagle może obsługiwać broń obcych. Polują też Nigeryjczycy, których przywódca twierdzi, że ta umiejętność należy się jemu i chce ją w jakiś sposób przejąć. Pierwszy raz ucieka, czuje się zaszczuty przez cały świat i niespodziewanie znajduje wsparcie w tych których do tej pory prześladował. W końcu jego losy toczą się tak, że pomaga uciec tej dwójce, a ci obiecują, że wrócą za mniej więcej trzy lata. Sam Wikus w końcu
zamienia się w obcego i pozostaje w dystrykcie, który w końcu przeniesiono w inne miejsce.
Film jest nakręcony w formie dokumentu, w którym bieżące wydarzenia przeplatają się z wypowiedziami ekspertów jak entomolodzy (bo obcy przypominają robale), socjologów, politologów, czy newsami z wiadomości. Pod koniec pojawiają się wypowiedzi członków rodziny Wikusa, jego współpracowników a czasem nawet jego samego w formie zdjęć archiwalnych. Co przyznam w pewnych momentach było troszkę nudnawe, bo ileż można patrzeć na wiecznie uśmiechniętego faceta, który za nic ma sobie innych. Człowieka, który z uśmiechem na ustach i żartując opowiada o tym jak likwidować jaja kosmitów. Przecież kosmici to zwierzęta i można z nimi robić co tylko się chce. Nikt tam nie dopatruje się w tym zbrodni ludobójstwa, dyskryminacji rasowej. A właśnie to w zachowaniu ludzi obnaża reżyser. Ludzką ksenofobię, która może przybierać monstrualne rozmiary.
Pokazuje też jak trudno jest samemu zmienić punkt widzenia. Dopiero naprawdę ekstremalne doświadczenia
jak w przypadku Wikusa stopniowa przemiana w obcego sprawia, że zaczyna się postrzegać wszystko zupełnie inaczej. Główny bohater musiał dopiero na własnej skórze poczuć jak to jest, gdy nagle staje się po drugiej stronie barykady.
Co ważne. Film nie jest napakowany górnolotnymi hasłami i nie moralizuje nikogo na siłę. Każdy odgrzebie w tym obrazie różne rzeczy, łącznie z krytyką obecnego świata. Blomkamp wbija ludzkości co raz to nowe szpilki krytykując brak współczucia i poszanowania innych, brak jakiejkolwiek etyki, rządzę zysku, władzy i wiele wiele innych. Trzeba tylko uważnie patrzeć i wystarczy trochę znać historie nie tylko tamtego obszaru żeby umieć to rozszyfrować. Choć poczucie wbijania przez reżysera kolejnej szpilki nie staje się przez to znośniejsze.
Po za tym reżyser Neill Blomkamp stworzył naprawdę ciekawy obraz. Film ma świetnie skomponowaną fabułę, w niektórych momentach bywa widowiskowy i dość krwawy. Świetne efekty specjalne, w tym same postacie obcych, które wyglądają bardzo realistycznie. Do tego genialnie dobrana muzyka, która sprawia, że całość ogląda się naprawdę bardzo dobrze.
Trudno jeszcze nie wspomnieć słowem o aktorach, którzy genialnie wpisali się w klimat stworzony w filmie. Sharlto Copley doskonale poradził sobie ze stworzeniem Wikusa van de Merwa, a miał ciężki orzech do zgryzienia. Z jednej strony miał normalnego faceta, a z drugiej faceta zaszczutego przez zatrudniającą firmę, która za wszelką cenę chciała sprawdzić jak to się stało, że nagle może on obsługiwać broń obcych.
Jest to film, do którego na pewno jeszcze wrócę nie raz. Bo chociaż jest to film o obcych to niesie on takie treści, że warto nad nim dłużej przysiąść i zapamiętać. Wcale się nie dziwię, że Peter Jackson zaufał młodemu reżyserowi i pozwolił mu nakręcić film, taki film. Po takim czymś chyba zaprzyjaźnię się z Blomkampem nna dłużej i chętnie obejrzę "Elysium".


Źródła ilustracji:
www.filmweb.pl
www.students.pl
iptak.pl

sobota, 10 sierpnia 2013

Pan Lodowego Ogrodu

Kiedy cztery lata temu zamknęłam trzeci tom "Pana Lodowego Ogrodu" czułam się oszukana i pozostawiona z niedokończoną historią bez możliwości poznania dalszych losów bohaterów. Nie lubię jak autor nagle ucina akcję książki pozostawiając mnie z wrażeniem, że coś ciężkiego uderzyło mnie w tył głowy. Nie potrafię się po tym ogarnąć i jestem zła. Niestety przez ostatnie trzy lata Grzędowicz nie popełnił nawet malutkiego opowiadania choćby w innej tematyce i powoli zaczęłam tracić nadzieję, że kiedykolwiek dowiem się co się stało z Drakkainenem i Filarem synem Oszczepnika. No i na tym kończy się moje marudzenie.
Nawet nie wyobrażacie sobie jak się ucieszyłam, gdy na półce w księgarni zobaczyłam czwarty tom "Pana Lodowego Ogrodu", a przed jego kupieniem powstrzymał mnie jedynie fakt, że nie miałoby sensu kupowanie samej ostatniej części. Poczłapałam więc grzecznie do biblioteki i ustawiłam się w kolejce czekających na książkę, a ta była długaśna. Po drodze doszło jeszcze kilka rzeczy, które były ważniejsze od zatopienia się w tym jakby nie patrzeć opasłym tomisku. No i w końcu z początkiem sierpnia znów mogłam na spokojnie zatonąć w Midgaardzie.
"Pan Lodowego Ogrodu" to powieść składająca się z czterech tomów, która nie jest ani fantasy, ani science fiction, ale czymś pomiędzy, chociaż wyraźnie czuć te bardziej mroczną i magiczną część świata stworzonego przez Grzędowicza. Dodatkowo świat, w którym się poruszamy powstał zupełnie od zera, choć widać wyraźnie, co i w jaki sposób inspirowało pisarza. Mamy więc świat, gdzieś tak mniej więcej w okresie wczesnego średniowiecza, w którym żyją plemiona podobne do plemion arabskich, czy azjatyckich i wikingów. Dzięki temu Midgaard staje się czymś bardzo znajomym, wręcz swojskim. Niby wszystko jest podobne, ale jednak gdzieś zawsze pojawiają się różnice i chodzi tu nie tylko o zamieszkujące planetę humanoidy, florę i faunę. Pojawia się magia, która często przynosi więcej szkody niż pożytku.
Nasz główny bohater, Vuko Drakkainen został wysłany z misją uratowania grupy naukowców badających Midgaard. Jest on wszechstronnie wyszkolonym zwiadowcą, którego organizm został dodatkowo podrasowany swojego rodzaju bionicznym pasożytem nazwanym cyfral. Dzięki niemu staje się on kimś w rodzaju nadczłowieka, może widzieć w ciemności, słyszeć nawet najcichsze dźwięki itd. Jego zadanie, które miało być dziecinnie proste nagle się komplikuje i nie sprowadza się do: znalezienia, doprowadzenia na wyznaczone miejsce i wpakowania do statku grupy naukowców. Okazuje się bowiem, że ziemianie mogą władać magią, a ta daje im wręcz nieograniczoną władzę. To zaś spowodowało, że najpierw rzucili się sobie do gardeł, a potem część oszalała, a część zapłonęła chorą wręcz nieograniczoną rządzą władzy. Chcą kształtować idealne społeczeństwo według ich planu, a drogą do tego ma być brutalna dyktatura kontrolująca każdy aspekt życia ludzi. Vuko ma trudny orzech do zgryzienia i przyjmując imię Ulf Nitj’sefni zaczyna coś w rodzaju krucjaty. Próbuje się odnaleźć w obcym świecie, który zaczyna mu być co raz bardziej bliski i chce go uratować przed tym co mogą zgotować szaleni naukowcy.
Drugim głównym bohaterem jest Filar syn Oszczepnika, który był następcą Tygrysiego Tronu i jako przyszły władca odebrał staranne wykształcenie. Jednak, gdy w jego kraju z powrotem zaczyna pojawiać się wiara w Podziemną Matkę, a jej kapłani wznoszą Czerwone Wieże wszystko zaczyna się sypać. W wyniku przewrotu jego rodzina ginie, a chłopiec jako jedyny z rodu ucieka rozpoczynając podróż po upadającym państwie. Przemierza on w towarzystwie Benkeja pustynie, góry, trafia do niewoli, a w końcu los zanosi go do Lodowego Ogrodu i splata jego drogę z drogą Drakkainena. Koniec tej podróży ma zaś przynieść rozwiązanie losu jego samego i jego ludu.
Do tego jeszcze dochodzi tytułowy Lodowy Ogród, który powstał przez jednego z naukowców Fjollsfinna. Ten nie oszalał, ale sprzeciwił się szaleńcom i prawie zginął. Zaczął on wykorzystywać rozumniej swoje umiejętności tworząc miejsce ukryte przed innymi i takie, w którym nie zmuszał ludzi do niczego siłą. Połączył on siły z Vukiem i razem postanowili ukrócić działania pozostałych członków ekipy badawczej. Zniszczyć albo pozbawić mocy i zapakować na statek do domu. W tym celu zaczęli podejmować szereg różnorodnych działań. Ulf zajął się tą stroną bardziej wojskową i dowodził całym przedsięwzięciem, a Fjollsfinn robił wszystko by móc mu ułatwić zadanie stanowiąc coś w rodzaju zaplecza badawczo-technicznego. W końcu doprowadzili do czegoś, co mieszkańcy Midgaardu nazwali wojną bogów, a jej rozstrzygnięcie... Tego musi się dowiedzieć każdy na własną rękę.
"Pan Lodowego Ogrodu" to najlepsze fantasy jakie dane mi było czytać w ostatnim czasie! Napisane z rozmachem i dopracowane w każdym możliwym szczególne. Mogę spokojnie powiedzieć, że prawie dorównał Tolkienowi, który dla mnie jest najlepszym z pisarzy fantasy. Jarosław Grzędowicz stworzył bardzo bogaty świat z własnymi legendami, wierzeniami i kulturą, a żeby to zrobić musiał się naprawdę sporo napracować. Bo widać tam nie tylko samą inspirację kulturami wykorzystanymi jako pierwowzory, ale i poważny research w zakresie uzbrojenia (nie tylko średniowiecze, ale i współczesność), sposobów walki i konstrukcji machin oblężniczych.
Książki te to jednak nie tylko sam świat, w którym się to rozgrywa. Są to również bohaterowie wszystkich możliwych planów. Główne postacie jak Vuko  i Filar mają porządnie stworzone portrety. Nie są sztucznymi postaciami, o których się zapomina po przeczytaniu książki, ale traktuje się ich jak ludzi z krwi i kości. Mają swoje słabości, marzenia, ciągle szarpią nimi jakieś dylematy. Potrafią też jednak znaleźć w sobie dość siły by przeciwstawić się różnym pokusom. Bo Drakkainen spokojnie mógł sięgnąć po władzę i tak jak naukowcy kształtować świat według siebie, łamać wszystkie zasady, ale tego nie zrobił. Filar mógł zapomnieć o swoim ludzie i wieść w miarę spokojne życie, ale postanowił walczyć do końca. Pisarz sprawnie pokazuje motywacje bohaterów i wystawia ich na różne próby, z których nie zawsze wychodzą zwycięsko.
Także pozostali bohaterowie, a jest ich całkiem sporo nie są jednowymiarowymi obrazami. Nocni Wędrowcy mają do Ulfa szacunek, ale i nie są bezkrytyczni wobec jego pomysłów. Zdarza się, że ktoś mu przygada albo wprost powie, że jest idiotą. Są różni, jedni pedantyczni, drudzy wręcz przeciwnie. Każdy ma swój niepowtarzalny charakter i to pozwoliło autorowi na tworzenie świetnych dialogów oraz różnych sytuacji, które przez to stawały się bardzo prawdziwe.
Obeszło się bez zbędnego patosu i wydumanych przesłań, jednak jeśli ktoś się wczyta dostrzeże też komentarze nie tylko do tego co się działo w Midgaardzie, ale i do naszej rzeczywistości, co najbardziej było widać w momentach, gdzie bohaterowie coś sobie obiecywali. Musieli polegać tylko i wyłącznie na danym słowie. Bez umów, bez prawników i wzajemnej nieufności.
Do tego wszystkiego jeszcze genialne opisy bitew. Bez wymuszonych i nienaturalnych scen. Niemalże czuć unoszące się w powietrzu krew, pył, strach i determinacje. Można dać się ponieść bitewnej zawierusze. Co najważniejsze nie ma tam innego zbędnego zamieszania i niepotrzebnych wtrąceń z przemyśleń bohaterów. Jak już są to są adekwatne i dotyczą prowadzonych działań. Także tajne akcje przeprowadzane przez Nocnych Wędrowców są opisywane bardzo profesjonalnie.
Spotykamy się także z trzema narratorami. Trzecioosobowym, którym najprawdopodobniej jest cyfral będący już pod postacią skrzydlatej wróżki. Wydaje mi się tak dlatego, że pojawiał się ona najczęściej w tedy, gdy Vuko go uaktywniał. Pozostali dwaj to Vuko i Filar, którzy opowiadają osobno swoje historie, a także pokazują z różnych punktów widzenia to z czym przyszło im się zmierzyć razem.
Ach no i jeszcze jedno. Vuko przeklina jak stary szewc, ale można mu to wybaczyć, bo ani razu nie przeklinał po polsku, a mieszanka fińskich i chorwackich przekleństw jest na tyle niezrozumiała, że nie można się przyczepić, a wypowiedziane z ciekawości na głos powodują, że człowiek się troszkę pod nosem uśmiecha.
Tyle o samych książkach. Mogłabym pisać jeszcze więcej i jeszcze bardziej się zachwycać, bo naprawdę
jest czym. Takiej książki w polskiej fantastyce dawno nie było i po genialnym czwartym tomie jestem w stanie wybaczyć autorowi, że musiałam na niego czekać prawie trzy lata. Warto było! Bo na pewno nie było tak jak z "Kłamcą" Ćwieka, w którym z tomu na tom było coraz gorzej. Historia z tomu na tom wciąga i moim jedynym zarzutem jest to, że w tomie III nagle się urywa, a w tomie IV nagle i bez ostrzeżenia lądujemy w bitewnej zawierusze. No może też troszkę brakowało mapek do pełni szczęścia.
"Pan Lodowego Ogrodu, t.4" to chyba najbardziej opasła książka jaką dane mi było ostatnio przeczytać. Ponad 800 stron, na których jest opisana dynamiczna i wciągająca historia to coś co tygryski lubią najbardziej. Łatwo jest wpaść w rytm narzucony przez pisarza i bez większych kłopotów przeskakiwać z jednego narratora na drugiego. Grzędowicz stworzył idealną wręcz dla takiej powieści atmosferę.
Nie byłabym jeszcze sobą gdybym nie wspomniała o ilustracjach. Wszystkie ilustracje i ozdobniki na początkach nowych rozdziałów wykonał Dominik Broniek. Grafiki są genialne i idealnie wpasowują się klimat książki.
Teraz tylko czekam aż może Fabryka Słów stworzy jakiś pakiet i będzie można wszystkie cztery części "Pana Lodowego Ogrodu" kupić za jednym razem. Bo są to książki do których na pewno wrócę i fajnie by było mieć swoje egzemplarze. Polecam wszystkim, nie tylko fanom fantastyki i s-f (którego w sumie nie ma tam aż tak dużo). Warto dać się wciągnąć tej historii.

Źródło ilustracji:
www.empic.com
zdjęcia własne

poniedziałek, 22 lipca 2013

Live long and prosper

Macie może taką serię książek, filmów albo czegokolwiek innego, co na stałe wdarło się wam do świadomości i powoduje, że macie na tym punkcie kręćka? No bo ja mam i nawet jest tego całkiem sporo. Jednym z takich moich małych kręćków (małych, bo mam zdecydowanie większe) jest Star Trek
Co prawda nie szaleje za serialem z lat 60-tych, bo każda próba obejrzenia jakiegokolwiek odcinka powoduje u mnie niekontrolowane napady śmiechu. I o ile jestem bezkrytyczną fanką Spocka to już cała reszta załogi przyprawia mnie o zakwasy w przeponie. Chętnie też bym przeczytała książkę Nimoya "I Am Not Spock", ale to raczej marzenie ściętej głowy, bo nie dość, że książka z 75 roku to w Polsce raczej marne szanse na jej dostanie. O ile Star Trek OS w moim przypadku był raczej legendarny to już kolejne odsłony tego fenomenu były już bardziej realne. Ja już wychowałam się na Star Treku: Następne pokolenie z kapitanem Picardem. Wiadomo, tam też zdarzają się momenty, gdzie płacze ze śmiechu i zastanawiam się co brał autor scenariusza. Jest mi  jednak bliższy chociaż brakuje Spocka i w ogóle Wolkan.
Jednak seriale to nie mój konik. Kiedy mają więcej niż dwie serie zaczynają mnie nużyć i wyszukuje powtarzające się schematy, motywy i dziury w scenariuszach, a nie na tym polega zabawa. Zdecydowanie jestem fanem filmów pełnometrażowych dlatego strasznie się cieszyłam jak swego czasu Ale Kino puszczało
wszystkie 10 filmów dotyczących uniwersum Star Treka.
Sześć filmów ze Spockiem w tym jeden, który głęboko poruszył moje biologiczne serce ekowariata, czyli "Star Trek IV: Powrót na Ziemię". Tam załoga Enterprise musi zmierzyć się z tajemniczą sondą, która próbuje nawiązać kontakt z jakimiś istotami na Ziemi. Niestety okazuje się, że są to humbaki, które ludzie wybili doszczętnie, a sonda nie dostając odpowiedzi powoduje spore zniszczenia i planecie grozi zagłada. Spock, Kirk i reszta załogi cofają się w czasie żeby naprawić szkodę wyrządzoną przez głupich ludzi z XX wieku. Po drodze mają sporo mniej lub bardziej zabawnych wpadek związanych z nagłym cofnięciem się w czasie. Po za tym przekaz niesiony przez film jest bardzo aktualny i warto zwrócić na niego uwagę, choć wiem, że większość ludzi będzie na to patrzeć z przymrużeniem oka.
Kolejne już dotyczą dalszych załóg pracujących na statku klasy Enterprise, czyli kpt. Jean-Luc Picard i spółka. Z tych czterech filmów moim ulubionym jest "Star Trek: Pierwszy kontakt", w którym nie dość, że pojawia się Borg to jeszcze mamy możliwość uczestniczenia w tym jak ludzie stawiają pierwsze kroki w kierunku Federacji. Jest to nawet zabawne kiedy ludzie z przyszłości patrzą niemal z nabożnym podziwem na tych z przeszłości. Po za tym jest też poruszany problem człowieczeństwa jako takiego z perspektywy kogoś kto bardzo chce zostać człowiekiem (dla tych, którzy nie wiedzą chodzi o androida Data). Borg daje mu możliwość odczuwania takich samych bodźców jak ludzie i Data staje przed trudnym dla siebie wyborem.
No i tym sposobem dochodzimy do dwóch nowych produkcji spod znaku Star Treka. Tym razem nie idziemy w przyszłość jak to miało miejsce w filmach z Patrickiem Stewartem, ale cofamy się do przeszłości, a konkretniej do momentu sprzed uformowania się ostatecznej załogi USS Enterprise. Kirk jak to Kirk jest trochę mniej okrzesanym wariatem, który słucha się bardziej instynktu niż rozumu. Czyli Chris Pine nie miał jakoś wybitnie utrudnionego zadania, musiał tylko troszkę ubrudzić mundur kapitana i dodać mu trochę buty i braku pokory Spock to Spock, kieruje się jak zwykle żelazną logiką, przez co doprowadza Kirka do szału  (Bones'a swoją drogą też, ale o nim za chwilę). No i tu był problem. Zachary Quinto miał twardy orzech do zgryzienia, bo Spock Nimoya stał się legendą i ten młody aktor musiał się z tym zderzyć. Sama przyznaję się do tego, że miałam pewne "ale". Na szczęście udało się wybrnąć z tego całego zamieszania i J.J. Abrams fajnie poprowadził niektóre wątki. Romans Spocka i Uhury? Kto by pomyślał ;) No i przecież zapomniałabym o McCoyu. Zarówno Carl Urban i DeForest Kelly przeszli samych siebie. Doktorek jest obłędny i stanowi coś pośredniego między Kirkiem, a Spockiem.
Po za tym w obu nowych filmach pojawił się Leonard Nimoy! O ile więc w "Star Treku" (2009) bardziej kupiałam sie na bieżących wydarzeniach tak w "Star Trek: W ciemność" (2013) cały czas czekałam na Nimoya (wiem mam bzika). Po za tym ten nowy Star Trek jest inny, jak dla mnie nawet trochę dziwny. Z jednej strony fajnie, bo i więcej się dzieje, a bohaterzy unikają górnolotnych gadek o niczym i wszystkim. Tutaj jak już się pojawiają to wynikają z sytuacji i mają swój sens. Fajne jest nawet to, że bohaterowie się trochę ubrudzą, a statek ucierpi bardziej niż w innych filmach.
Z drugiej zaś strony mam wrażenie, że pierwotne założenia tego świata gdzieś się troszkę rozmywają i toną w masie efektów specjalnych. Niby to ten sam Star Trek, ale zupełnie inny. Spock w romantycznej relacji z Uhurą? Spock, którego czasem trzeba przywołać do porządku? Nawet odwrócenie niektórych scen np. umierający z promieniowania Kirk wydawało się troszkę na siłę, ale no cóż...
I tak mi się podobało. Bo trzeba przyznać trochę racji reżyserowi. Gdyby wyskoczyć z grzecznymi i poprawnymi politycznie bohaterami z lat 60-tych pewnie wzbudziłoby to więcej śmiechu niż podziwu, a tak każdy może w tych nowych wersjach znaleźć coś bliskiego sobie.
A i coś co mnie ubawiło i sprawia, że audi zyskało w moich oczach:


Live long and prosper!



Źródła ilustracji:
www.trainerscity.com
quadritrek.blogspot.com
www.fanpop.com
hatak.pl

sobota, 9 marca 2013

Człowiek z wysokiego zamku

Chyba zacznę prowadzić ranking najdziwniejszych książek jakie dane mi było przeczytać, a trochę się tego zebrało. Bo co jakiś czas wpada mi w ręce książka, o której nie do końca wiem co myśleć. Ostatnio z tropu zbił mnie "Paragraf 22" Hellera, a teraz zrobił to "Człowiek z wysokiego zamku".
Z twórczością Philipa K. Dicka do tej pory miałam dość ograniczoną styczność. Najpierw ograniczała się do filmów i do tego wszystkiego dochodziło jeszcze szczenięce podejście do świata, bo niczego innego nie można spodziewać się po gimnazjalistce. Potem w ogólniaku zainteresowałam się nie tyle twórczością, co samym autorem, którym był zdecydowanie barwną postacią. Pięciokrotnie żonaty, paranoik nadużywający alkoholu i narkotyków, który przez jakiś czas wierzył, że Lem był prowokacją komunistów, o czym pisał nawet do FBI (uważał jego nazwisko za bardzo niesłowiańskie i będące skrótem nazwy jakiejś organizacji). Potrafił ze strachu zamykać się w domu, napisał trylogię VALIS na podstawie snów i wizji. Jednym słowem barwna postać.
No i wreszcie przyszedł czas na jakieś jego dzieło. Na początek dorwałam kilka opowiadań i nie powiem żeby były strawialne. Może problem pojawił się dlatego, że hollywoodzkie wyidealizowanie wizje zderzyły się w tedy z oryginałami. Nie wiem, bo to było już dość dawno.
Na ambicje za to wszedł mi znajomy przyjaciółki na jej urodzinach. Jakoś tak od słowa do słowa doszło do Dicka i jego twórczości. Porównywanie starej i nowej "Pamięci absolutnej", "Blade Runnera", postaci samego autora. Nie powiem fajnie mi się gadało, ale gdzieś tam w środku drażniło, że nie byłam w stanie przeczytać żadnej z książek Dicka od deski do deski. No to pojechał mi facet po ambicji, co rzadko się zdarza.
Kilka dni później odwiedziny w bibliotece i "zonk". Nie było nic! To, że u mnie zawsze jest deficyt to wiem, ale okazało się, że jak na złość wszystko było wypożyczone. Dopiero niedawno pani w bibliotece odłożyła mi "Człowieka z wysokiego zamku" i to o nim dzisiaj po tym przydługawym wstępie.
Jest to pierwsza z książek wydana w 1962 roku, która przyniosła mu popularność, otrzymał za nią nagrodę Hugo, o której wspomniałam już kiedyś. O czym jest?
Jest to alternatywna wersja historii po II Wojnie Światowej. W książce Dicka nie wygrywają Alianci, a Państwa Osi i to one budują swój porządek świata, w którym pozostałe państwa im podlegają.  Cały świat jest w zasadzie podzielony pomiędzy dwie nacje: Niemców i Japończyków. Stany Zjednoczone są okupowane i podzielone pomiędzy Niemców i Japończyków (po za stanami środkowymi, które pełnią rolę strefy buforowej). Europa i Afryka dostały się niemalże w całości w ręce Rzeszy, której władze robią tam w zasadzie co im się żywnie spodoba. Eksterminacja i segregacja ludności, bestialskie eksperymenty naukowe, kontrola każdego aspektu życia, cenzura, dosłownie wszystko to co znamy z historii tyle, że na większą skalę. Nawet w celach propagandowych osuszono Morze Śródziemne pod pola uprawne i rozpoczęto misje kosmiczne na Marsa.
Przy nich Japończycy są wręcz pluszowymi misiami, które pochłaniają i fascynują się kulturą okupowanych Stanów. Owszem traktują jako gorszych przedstawicieli innych narodów, Dick przedstawia nam nawet wyraźną hierarchię jaka panuje w tej części świata. Przykładem tego jest zachowanie Childana wchodzącego do budynku Nippon Times, czy gdy idzie z wizytą do pary młodych Japończyków. Pozwala ona jednak ludziom żyć w miarę spokojnie. Amerykanie mogą nawet prowadzić bardzo dochodowe interesy np. wspomniany Childan prowadzi sklep, w którym stare przedmioty wydające się śmieszne jak chociażby zegarek z Myszką Miki urastają do wielkości cennego antyku i Japończycy potrafią płacić za nie ciężkie pieniądze.
Na początku poznajemy ogólną sytuację świata oczami różnych bohaterów, co może trudne być dla ludzi, którzy choć trochę interesują się historią szczególnie tego okresu. Mój mały wewnętrzny historyk często się buntował, ale w końcu oswoiłam się z tym i mogłam spokojnie śledzić zmagania bohaterów.  
Akcja dzieje się w Stanach, w części okupowanej przez Japonię i stanach neutralnych. Poznajemy szereg postaci, które są od siebie bardzo różne, ale mają też jakieś cechy wspólne np. Juliana, Frank i pan Tagomi posługują się chińską Księgą Przemian (wyrocznia) w tedy, gdy podejmują ważne decyzje np. gdy Frank chce założyć interes ze znajomym z pracy pyta o to właśnie te księgę. Dodatkowo zamieszanie wprowadza nagła śmierć dotychczasowego przywódcy Rzeszy Bormanna i co raz dziwaczniejsze odpowiedzi wyroczni.
Kolejną książką, która poniekąd wpływa na poczynania ludzi jest "Utyje szarańcza" napisana przez Abendsena. Bardzo popularna powieść (w Rzeszy zakazana) o alternatywnej rzeczywistości, w której Państwa Osi przegrywają. Nie jest to jednak nasza rzeczywistość, ale kolejna jej wersja - Churchill nadal jest u władzy, a Roosevelt nie startował po raz trzeci w wyborach.
W książce Dicka mamy zatem trzy wizje świata: świat, w którym żyją bohaterowie, świat z powieści Abendsena i chwilę nasz (pan Tagomi, po drastycznych wydarzeniach na chwilę dostaje się do naszego świata). Dodatkowym motywem jest trudność w rozdzieleniu prawdy i kłamstwa. Pojawiają się wręcz idealne podróbki antyków, kilka osób występuje pod zmienionymi nazwiskami np. Pan Bayens i pan Yatabe nie są tymi, za których podają się panu Tagomiemu. Nawet wysoki zamek, w którym ma ponoć żyć autor "Utyje szarańcza" okazuje się wygodnym fałszem, który ma w jakiś sposób chronić Abendsena.
W pewnym momencie naprawdę można się pogubić w tym, co jest prawdą, a co fałszem. Prawdę dostrzegają tylko osoby o odmiennym stanie świadomości (Tagomi), albo twardo stąpające po ziemi jak Juliana, która jest w stanie uwierzyć w to co mówi wyrocznia. Pewnie, gdyby Dick pociągnął opowieść dalej uświadomiłaby sobie, że jest tylko fikcyjną postacią.
Jak wspomniałam na samym wstępie, ciężko jest mi oceniać te książkę. Wiem jedno, jest tak samo dziwna jak jej autor. Klimat psychodeliczno-solipsystyczny to nie jest coś co się spotyka na co dzień w książkach science-fiction, więc na pewno warto sięgnąć po "Człowieka z wysokiego" . Nie będzie to czas stracony.


Źródło ilustracji :
katedra.nast.pl