niedziela, 15 lutego 2015

Steve Berry i jego "Dziedzictwo Templariuszy"

Przy pierwszym podejściu Steve Berry mnie zachwycił. Dostałam do ręki książkę przypominającą starego dobrego Indianę Jonesa, tyle że bez kapelusza. Do tego należałoby dołożyć jeszcze porządnie odrobioną lekcję historii o grobowcu cesarza Qin. Byłam zachwycona i wchłonęłam tamtą książkę bardzo szybko. Myślałam, że podobnie będzie w przypadku "Dziedzictwa Templariuszy" i tu się rozczarowałam, bo czytanie szło mi jak krew z nosa. Może po części dlatego, że akcja toczyła się zdecydowanie wolniej albo, że to pierwsza książka z serii i autor dopiero przedstawia swoich bohaterów, ewentualnie było dla  mnie zbyt sentymentalnie.
O czym jest? Cotton Malone i jego była szefowa pakują się w sam środek walki o władzę w zakonie Templariuszy, który przetrwał czystkę jaką urządził im Filip Piękny z papieżem Klemensem do spółki. Jednak Jakub de Molay ówczesny wielki mistrz tak dobrze ukrył tajemnicę zakonu, że żaden z jego następców nie potrafił jej odnaleźć. Tajemnica jest coraz bliższa odkrycia, gdy były mąż Stephanie Nelle (szefowej Cottona) zaczyna swoje dochodzenie. Niestety w dość niejasnych okolicznościach popełnia samobójstwo. Kilka lat później kobieta powodowana wyrzutami sumienia próbuje zamknąć śledztwo męża do końca i nieświadomie pakuje się w tarapaty, z których ratuje ją były pracownik Cotton Malone.
Sprawy komplikują się coraz bardziej, gdy do gry wkracza co raz więcej osób chcących coś zyskać na odnalezieniu dawno ukrytego skarbu.
Temat książki jest mocno wyeksploatowany, gdyż Templariusze i ich tajemnice fascynują ludzi od wieków. Sama nawet przeżyłam okres fascynacji zakonami rycerskimi i z wypiekami na twarzy czytałam wszystko, co na ten temat napisano. Od przygód "Pana Samochodzika" na dość poważnych książkach historycznych skończywszy. Dlatego nie oczekiwałam zbyt wielkiej innowacyjności w kwestii rozwiązania zagadki, czy tego czym faktycznie był skarb tego zakonu. W "Dziedzictwie Templariuszy" spodziewałam się raczej ciekawej przygodówki z solidnie odrobioną lekcją historii. Niestety cały czas miałam wrażenie, że Steve Berry dał mi tylko te drugą część. 
W książce było sporo przestoi, które wstrzymywały akcję zamiast pchać ją do przodu. Bohaterowie zachowywali się jak w dramatach skupiając się na tym by wyjaśnić swoje emocje i ustosunkować się do nich, a także w jakiś sposób pogodzić się z przeszłością. Cały czas odnosiłam wrażenie, że pościgi i rozwiązywanie kolejnych zagadek jest tylko tłem dla prób okiełznania emocji i wyrzutów sumienia przez kolejnych bohaterów ze Stephanie Nelle na czele.
Cała reszta historii też wydawała się mocno przewidywalna, co strasznie irytowało.
Po za tym nie mam autorowi nic do zarzucenia. Stworzył ciekawe postacie, z którymi można się w jakiś sposób identyfikować. Jedne budzą sympatie inne antypatie i czytając kibicuje się tym pierwszym. Doskonały research na temat Templariuszy i zgrabne wplecenie wątków historycznych w fikcyjne. Jednak nic po za tym.
"Dziedzictwo Templariuszy" było dla mnie raczej nudne i zbyt melodramatyczne. Pozostaje mieć jednak nadzieję, że pozostałe książki z serii są dużo ciekawsze i bardziej na poziomie "Grobowca cesarza".

piątek, 6 lutego 2015

Listy

Całe życie wpajano mi, że nie czyta się cudzych listów, dlatego też nie bardzo mnie ciągnęło w stronę tego typu literatury. Bo przecież listy, tym bardziej listy pisane przez ludzi kilkadziesiąt lat temu to sprawa bardzo intymna. Nie były to tysiące krótkich wiadomości pisanych bez głębszego zastanowienia tak jak dzisiaj. Były pełne treści, wielokrotnie przepisywane na brudno, a nie zwykłe "Cześć, co słychać?". Dlatego też "Listy" J.R.R. Tolkiena odleżały na mojej półce dość sporo czasu. Bo chociaż z jednej strony bardzo chciałam poznać człowieka, który stworzył jeden z moich ukochanych światów, to z drugiej miałam wrażenie, że takie czytanie czegoś tak bardzo prywatnego jak korespondencja jest raczej niestosowne. W końcu jednak nie mogłam dłużej, zapakowałam te cegłę (książka ma ponad 700 stron) do torby i przez kilka tygodni przenosiłam się w świat człowieka, który stworzył Śródziemie.
Nie wiem, czy wypada pisać coś na ten temat. Wiem natomiast, że Tolkien nabrał w moich oczach trochę większej realności. Z korespondencji wyłonił się obraz człowieka ciepłego, kochającego rodzinę, ale też przy okazji strasznej marudy, która z uporem godnym lepszej sprawy potrafiła się wykłócać o to jakie ilustracje mają się pojawić w książeczkach. 
Dostałam obraz typowego naukowca nieco oderwanego od rzeczywistości, co przynosiło chyba dość sporo utrapienia całemu otoczeniu. Albo przynajmniej wydawcy, który nawet siłą nie potrafiłby zmusić tego profesora Oxfordu do oddania w terminie chociażby jednej strony. Z drugiej jednak strony trochę pocieszył mnie fakt, że wszystkie uczelnie funkcjonują tak samo niezależnie, czy jest to moja Alma mater, czy któryś z angielskich uniwersytetów. Bajzel i roztrzepani naukowcy są wszędzie tacy sami, a studenci tak samo doprowadzają do nerwicy.
Po za tym Tolkien wyjaśnił całkiem sporo moich wątpliwości, które pojawiły się podczas czytania "Władcy Pierścieni" i "Silmarillionu". Trochę też żałuję, że nie udało mu się zrealizować dalszych pomysłów na historię, która miała tam swój początek.
Czy było warto przegryzać się przez często zaplątane listy? Według mnie jak najbardziej, bo uzyskałam odpowiedzi na pytania, które pojawiały się za każdym razem, gdy przerzucałam karty "Władcy Pierścieni", czy "Hobbita". Poznałam też bardziej osobiście człowieka, którego w jakiś sposób podziwiałam nawet jako naukowca, chociaż zajmował się kompletnie różną od mojej dziedziną nauki.
Książka ta miała jednak była w pewien sposób drastyczna, ponieważ kończy się listem napisanym na kilka dni przed śmiercią profesora. Listem, który chyba nigdy nie był wysłany, a zawierał całkiem sporo planów na dalsze życie...
Wiem jedno. Chociaż miałam wrażenie, że zaglądam tam gdzie nie powinnam (bo przecież cudzych listów się nie czyta) to Tolkien stał się dla mnie osobą bliższą i rozumiem go teraz bardziej niż po przeczytaniu jego biografii, a tym bardziej analiz tekstów, z którymi on sam rzadko kiedy, a raczej wcale się nie zgadzał.

piątek, 30 stycznia 2015

Wyższa matematyka...

Życie doktoranta nie jest usłane różami albo inaczej. Dopóki na horyzoncie nie pojawią się studenci albo szef z kolejnym ciekawym pomysłem wszystko jest w porządku. Może nie różowo, ale w granicach tolerancji  i przy odrobinie dobrej woli nawet spektakularną porażkę można przekuć w coś dobrego.
Niestety schody zaczynają się w tedy kiedy pojawiają się studenci, a osiągają one rozmiary Mount Everestu kiedy zaczynasz tych studentów chwalić. O czym ostatnio przekonałam się na własnej skórze i to dość boleśnie. Chociaż wszyscy dookoła mnie twierdzą, że demonizuję całą sprawę.
Co konkretnie się stało? A no to, że trójca studencka, która robi prace magisterskie na moich zyzuniach nie potrafi liczyć i żeby było śmieszniej wcale się do tego nie chcą otwarcie przyznać. Przez co wyszłam przed promotorką na jędzę kosmiczną, która ma jeden jedyny cel w życiu żeby robić studentom na złość i utrudniać ich egzystencję na wszelakie możliwe sposoby.
Schody zaczęły się, gdy postanowiliśmy ruszyć już teraz z pracami magisterskimi, a konkretniej zacząć eksperyment. Studenci mieli przyjść i powiedzieć jak wygląda ich rozkład jazdy w sesji, a ja miałam siąść i rozplanować technicznie całe przedsięwzięcie. Pierwszym problemem okazało się wyciągnięcie informacji kiedy i ile mają egzaminów, ale po ciężkich bojach państwo ustalili jedną wersję. Napisałam więc rozkład zajęć przy eksperymencie, omówiliśmy co, kiedy, jak i gdzie będzie robione. Przygotowałam im rozpiski żeby przypadkiem nie próbowali mi wmawiać, że wcale się nie umawialiśmy na akurat ten konkretny dzień i te konkretną godzinę. Myślałam, że najgorsze mamy za sobą, więc kazałam im  tylko policzyć zwierzaki żeby rozplanować grupy eksperymentalne i wróciłam do swoich zajęć. Niestety teraz boleśnie się przekonałam, że to był błąd.
Okazało się, że policzenie dorosłych samic S. grossa przerosło całą trójkę i to do tego stopnia, że aż siadłam z wrażenia. Dwa tygodnie temu doliczyli się 200 sztuk, więc z panią promotor wydzieliłyśmy trzy grupy: kontrolę, trute kadmem i trute miedzią. W sumie wyszło nam, że wykorzystamy 180 zwierzaków i 20 zostanie na podtrzymanie hodowli oraz na jeden pilotażowy eksperyment.
Dzisiaj okazało się, że nie ma tylu pająków! Kiedy kazałam im dzisiaj wstępnie odliczyć pająki do eksperymentu i przygotować na poniedziałek przyszli do mnie z paniką w oczach oznajmiając, że jest tylko 140 osobników. Mnie zatkało i to dosłownie. Przecież ponad 1/4 hodowli nie mogła od tak zniknąć! 
Kiedy zaczęłam robić dochodzenie i sprawdzać zeszyt z prowadzenia hodowli, okazało się, że napisali dokładnie ile jakich pająków jest. Kiedy im to pokazałam, łącznie z ich podpisami zaczęli się tłumaczyć, że:
  1.  policzyli wszystkie samiczki łącznie z tymi trutymi
  2.  musiały się jakieś samce w to wplątać
  3.  200 samiczek im wyszło razem z maleństwami (tymi najmniejszymi, gdzie nie widać, który pajączek to samiec, a który samiczka).
Policzyć do 200 to jak widać wyższa matematyka... Dostali ode mnie reprymendę przez co wyszłam na jędzę bez serca. Bo przecież to, że źle policzyli to nie ich wina i nie powinnam się czepiać. Kiedy im zaś oznajmiłam, że przez to na wykonanie 1/3 eksperymentu będą musieli poczekać do przyszłego roku aż misie dorosną zaczęli marudzić. No, ale ja nic na to nie poradzę, sama mam przez ich "zdolności" matematyczne duży problem do rozwiązania...
Ech... Coś jest w tym chińskim przekleństwie "Obyś cudze dzieci uczył" i teraz też już wiem, że student jest jak dziecko we mgle i nawet przy liczeniu od 1 do 200 trzeba go za rączkę prowadzić. A samemu trzeba stosować się do reguły: jeśli chcesz coś zrobić dobrze, zrób to sam.


Źródło ilustracji:
https://farm8.staticflickr.com/7352/12002890526_90c9ca2926.jpg

sobota, 24 stycznia 2015

Tajemnica diabelskiego kręgu...

Przy pierwszym kontakcie Anna Kańtoch oczarowała mnie niesamowitym "13 aniołem", którego z miejsca pokochałam. Za nietuzinkowy, pełen sprzeczności świat, w który zostali rzuceni ciekawi i niejednoznaczni bohaterowie. Miałam, więc nadzieję, że reszta książek, które wyszły spod jej pióra będzie w równie intrygujący sposób czytelnika pochłaniać. Dlatego też bardzo długo polowałam na zbiory opowiadań o Domenicu Jordanie, ale nimi się trochę rozczarowałam. Kiedy, więc zobaczyłam w księgarni "Tajemnicę diabelskiego kręgu" pomyślałam sobie, że można dać autorce jeszcze jedną szansę. Po za tym z pleców okładki uśmiechała się do mnie notka wydawcy o aniołach i tajemniczych wydarzeniach. Zupełnie zignorowałam przód (bo przecież nie ocenia się książek po okładce) i wspomnienie o głównej bohaterce, a to wszystko przez mistrzowsko napisany prolog, który spowodował niesamowitą ciekawość dalszego ciągu.
Kiedy jednak wróciłam do domu i bardziej trzeźwym okiem spojrzałam na zawartość to przestraszyłam się, że będzie to horror dla trochę młodszej młodzieży. No i niestety nie pomyliłam się, co w cale nie znaczy, że książka była zła. Po prostu nie mój przedział wiekowy.
Gdy z nieba w powojennej Polsce, w której twarde rządy sprawują komuniści nagle spadają anioły ludzie zaczynają mieć nadzieję na odmianę swojego losu. Zaślepieni nią zdają się nie zauważać, że to oni muszą pomagać tym istotom ukrywając je przed SB. Nina, czyli główna bohaterka widziała jak spadały anioły i początkowo jak wszyscy w jej otoczeniu była nimi urzeczona. Jednak stopniowo zaczęła podchodzić do sprawy bardziej trzeźwo. Kiedy jednak zostaje wezwana do ukrywającego się na jej osiedlu aniołów nawet nie domyśla się jak bardzo wywróci się jej świat do góry nogami.
Anioł wysyła ją na wakacje do starego klasztoru w Markotach i chociaż dziewczyna nie rozumie motywów istoty to z chęcią jedzie. W końcu, co może być strasznego w wakacjach nad jeziorem i zabawie z innymi dziećmi. Jednak kłopoty zaczynają się już na początku podróży, ale to tak naprawdę przedsmak tego, co ją czeka. Gdy dociera do klasztoru wszystko zaczyna wydawać jej się dziwne, a perspektywa udanych wakacji zaczyna się rozwiewać. Nic nie wydaje się normalne począwszy od zachowania przebywającego tam anioła, dwójki dziwnych pomocników, przez nie radzącą sobie z opieką nad dziećmi panią Cecylią, po tajemniczy krąg wyjałowionej ziemi, który z każdym wieczorem zdaje się powiększać. Miejsce to przyciąga, a jednocześnie odstręcza martwotą, powykręcanymi drzewami, czuć że skrywa się tam jakaś mroczna, niebezpieczna tajemnica. A w tym wszystkim jest trzynaścioro zupełnie różnych dzieci, wśród których ma być wybraniec mogący uratować świat przed złem.
Na pierwszy rzut oka nic ciekawego. Ot, kolejne dziecko mające uratować świat przed złem i nawet nie trudno się domyślić kto to może być. Wszystko już na samym początku staje się jasne i jedyną zagadką, której trudno się domyślić są ci aniołowie, ale jej rozwiązanie było chyba najbardziej rozczarowującym elementem książki. Jednak jest coś w sposobie pisania Anny Kańtoch, że doczytałam te książkę do końca.
Autorka tworzy niesamowicie barwne postacie. O żadnym z bohaterów, którego poznajemy nie można powiedzieć, że jest nijaki. Niestety często trąci stereotypowymi bohaterami z książek dla młodzieży, co bywa strasznie irytujące. Dodatkowo na początku jeszcze trudno pozbyć się wrażenia, że przynajmniej na początku historia wygląda dziwie znajomo. Klasztor przypominający tajemniczy zamek, jezioro z czymś niepokojącym w swoich głębinach i trójka przyjaciół, którzy mierzą się z tajemnicą tego miejsca. Jakieś skojarzenia?
Na szczęście im dalej tym podobieństw mniej, ale trudno się potem pozbyć odruchu wyłapywania podobieństw. A u mnie jest to tym większe, że Harry Potter nigdy nie był moją ulubioną książką i dalej nie rozumiem dlaczego historia czarodzieja ofermy, za którego wszystko wszyscy robią, a on zbiera laury została wciągnięta w kanon lektur szkolnych w podstawówce. Mnie nie pytajcie.
Najmocniejszą stroną "Tajemnicy diabelskiego kręgu" jest klimat i realia w jakich osadzono wydarzenia. Powojenna zniszczona Polska, w której ludzie żyją w atmosferze ciągłego strachu czającego się gdzieś z tyłu głowy. Na wszystko brakuje, nie usunięto jeszcze wszystkich śladów wojny. No i ten wciskający się od samego początku mrok w środku lata. Anna Kańtoch operuje słowem w taki sposób, że chociaż główna bohaterka doprowadza do nerwicy, to czyta się dalej, bo atmosfera jest niemal namacalna. Raz przyłapałam się na tym, że po zgaszeniu światła (miałam powtórkę z rozrywki z lampą) pędziłam do łóżka oglądając się przez ramię.
Niestety nie mogłam pozbyć się wrażenia, że książka jest napisana dla dzieci, a w zasadzie dla tej trochę młodszej młodzieży. Książka trafiłaby w moje gusta gdybym dostała ją w gimnazjum kiedy to zaczytywałam się z koleżanką "Serią niefortunnych zdarzeń", czy "Szkołą przy cmentarzu", ale nie teraz. Nie potrafiłam polubić głównej bohaterki ani znaleźć wspólnego języka. Gdybym była młodsza pewnie byłoby inaczej, ale teraz Nina mnie po prostu irytowała.
"Tajemnica diabelskiego kręgu" jest dobrą książką, ale to nie mój przedział wiekowy dlatego czułam się nią rozczarowana, a rozczarowanie to podsyciło jeszcze rozwiązanie tajemnicy kim są naprawdę aniołowie. Obca rasa z kosmosu? Błagam, ale trąci tandetą (przynajmniej dla mnie). Na swoją obronę książka ma niesamowite ilustracje, które idealnie podsycają klimat historii.
Nie jest to pozycja dla starszych czytelników, ale mogę ją natomiast z czystym serca polecić dwunasto-, trzynastolatkom-.
Ciekawa jestem też opinii kuzynki. Nie ma ona co prawda trzynastu lat i chodzi już do liceum, ale to w dalszym ciągu młodzież :)


Źródło ilustracji:
http://www.matras.pl/media/catalog/product/cache/1/image/9df78eab33525d08d6e5fb8d27136e95/t/a/tajemnica_diabelskiego_kregu_IMAGE1_299910_5.jpg

niedziela, 11 stycznia 2015

Achaja, czyli największy koszmar roku 2014

Nigdy z twórczością Ziemiańskiego nie było mi po drodze. "Breslau forever" zaczęłam i po kilku stronach wrócił do biblioteki, a jeśli już coś jakimś cudem zaplątało się na półce to najczęściej wracało nieprzeczytane. Koło "Achai" krążyłam bardzo długo zanim zdecydowałam się po nią sięgnąć i teraz już wiem, że podświadomie unikałam czytelniczej katastrofy. Książka ta rozczarowywała mnie niemal na każdej stronie i doprowadzała do skrajnej nerwicy, ale żeby móc z czystym sercem powiedzieć, że to największy z moich czytelniczych koszmarów ubiegłego roku musiałam ją doczytać do końca. Nie potrafię też zrozumieć nominacji do Zajdla, bo jedyne co mi się w niej podobało to niezawodne ilustracje Piotra Cieślińskiego.
O czym jest "Achaja"? To w zasadzie trój wątkowa powieść, w której główne skrzypce tytułowa Achaja. Córka jednego z Wielkich Książąt królestwa Troy będąca bystrą i dobrze wykształconą dziewczyną znienawidzoną przez młodszą od siebie macochę. Na skutek dworskich intryg i ewidentnej opieszałości umysłowej ojca zostaje wcielona do wojska, z którego trafia w niewolę, by następnie stać się wojownikiem i z tej niewoli uciec.
Kolejnym wątkiem jest opowieść o Zaanie. Świątynnym skrybie, który dojrzał swoją szansę w pewnym młodzieńcu, który uciekł z galer i był przy tym podobny do zaginionego syna jednego z Wielkich Książąt Troy. Ten niezbyt rozgarnięty chłopak daje się prowadzić Zaanowi, który okazuje się, że nagle ma gigantyczne zamiary wmieszania się w wielką politykę i o dziwo sprawnie sobie z nią radzi. Mimo iż wcześniej nie potrafił wybić się ponad posadę skryby.
No i wreszcie trzeci wątek, który z początku wydawał mi się najbardziej obiecujący, czyli losy czarownika Mereditha, który wplątał się w sprawy bogów i na ich polecenie wypowiada wojnę swojemu zakonowi. No może nie jest to dosłowna wojna, bo mężczyzna rozumem chyba nie grzeszy, chociaż na początku wydawał się najbardziej rozgarniętą z postaci stworzonych przez Ziemiańskiego.
Książka jest koszmarna pod każdym względem! Bohaterowie są idealnie nijacy, pełno jest błędów rzeczowych i merytorycznych. Zdarzało mi się odnosić wrażenie, że sam autor nie był do końca pewien, co i w jaki sposób napisać, wiec wrzucał wszystko jak leci, bez jakiegokolwiek zastanowienia. Kobiety są traktowane z niespotykaną wręcz przedmiotowością, a do tego wszystko, co z nimi ma związek przypomina kiepski film prono przepleciony z niewybrednymi fantazjami autora. A do tego dochodzi brak jakiegokolwiek researchu i koszmarne błędy rzeczowe. No błagam, jak można twierdzić, że mrówka nie oddycha, bo nie ma płuc?! No przecież zmieniający się w nią mag by się udusił, a przecież chwilę wcześniej zamieniając się w orła omal nie umarł, gdyż został mu normalny ludzki mózg. No to ja chyba czegoś nie rozumiem? Chwilę później przecież Meredith zamienia się w wirusa, a ten z biologicznego punktu widzenia nie jest ani żywy, ani martwy.
Jednak same błędy w rozumieniu biologii nie świadczą o idiotyzmie książki (chociaż w moich oczach to jest duża żółta kartka). Nie wiem skąd Ziemiański wziął tych bohaterów, ale tytułowa Achaja, która miała byś bystrą i śliczną dziewczyną nagle okazuje się pozbawioną jakiegokolwiek charakteru i rozumu laleczką, którą bez trudu wszyscy żonglują. Sirius jest niewiele lepszy. Głąb jakich mało, co już na samym początku zauważył Zaan, ale mimo to ambitny plan niegdysiejszego świątynnego skryby działa, bo całe otoczenie wyraźnie ignoruje brak jakichkolwiek procesów myślowych w głowie podstawionego księcia. Gdyby Ziemiański trzymał się w tym momencie swoich początkowych założeń to plan powinien sypnąć się w początkowym etapie, a dwaj podsądni powinni zgnić w lochach. 
Język jakim napisano "Achaję" ciężko traktować poważnie, gdyż trąci grafomaństwem jakich mało. Dialogi toporne poprzerywane niepotrzebnymi, ogromnie rozbudowanymi opisami, co sprawia, że trzeba się wracać, by przypomnieć sobie co głupiego powiedział Sirius albo jakim popisem inteligencji błysnęła Achaja. Sceny akcji, bo walkami nazwać tego nie można są często wręcz idiotyczne, a całe to gadanie o szermierzu natchnionym wychodziło mi wręcz bokiem. Cały czas miało się ochotę za Kmicicem powiedzieć "Kończ waść, wstydu oszczędź!".
Po za tym książka momentami (bardzo licznymi) przypomina kiepskie porno albo niewybredne fantazje seksualne na temat kobiet, które zostały przez autora sprowadzone w zasadzie do funkcji seksualnych niewolnic. I albo są kochankami idealnymi albo tak fatalnymi, że mężowie wolą wszczynać wojny by móc korzystać z usług dziwek. Gdy zaś czytałam opis jak to torturowano Achaję żeby wymóc na jej ojcu coś tam. Już nawet nie pamiętam, co chcieli uzyskać, ale doskonale pamiętam jak wyglądały tortury. Potem zastanawiałam się po jakiego grzyba torturowano ją tak by nie zostały ślady, a za chwilę wysłano ją jako niewolnicę na pustynię.
Autor chyba sam nie do końca wiedział jak zbudować swoją historię i bezkrytycznie wrzucał do niej wszystko i tworząc bohaterów o wątpliwym intelekcie. Nie polecam i ostrzegam. Tak kiepskiego fantasy jeszcze nigdy w rękach nie miałam.

środa, 24 grudnia 2014

Zdrowych, wesołych !

Żyję, chociaż mam wrażenie, że wciągnęła mnie na dłuuugo czarna dziura i zagięłam czasoprzestrzeń, bo nawet nie wiem kiedy z połowy października zrobił się grudzień. Czas przeleciał dosłownie w tempie nagrań AC/DC. Działo się szybko i dużo, chociaż czasem wylazła na wierzch też moja natura wiecznego malkontenta. No, ale jak to kiedyś ktoś zauważył mam co chciałam i nie powinnam narzekać.
Żeby jednak nie zanudzać, naczytałam się dość sporo w autobusie, a wieczorami w ramach odmóżdżenia naoglądałam bajek.
Z książek, to dosłownie pokochałam te narkotyczne opowieści P.K. Dicka. Do "Blade runner'a" dołączył więc "Człowiek z wysokiego zamku", którego kiedyś czytałam i jeszcze do niego wrócę (ale fajnie jest mieć swoje genialne wydanie), niesamowity "Ubik", który jest nawet lepszy od tzw. "Łowcy androidów". Na swoją kolejkę zaś czekają "Deus irae" w duecie z Zelaznym i "Wbrew wskazówkom zegara". Przy okazji dokonałam też kompletnie bezsensownego zakupu, ponieważ wiedziona sentymentalną obsesją na temat aniołów w fantastyce i w ogóle kupiłam "Tajemnicę diabelskiego kręgu" Anny Kańtoch i coś czuję, że koło "13 anioła" to nie leżało, a może trącić naiwnym dreszczowcem dla trochę młodszej młodzieży. 
Za to na liście przeczytanych, które dawno temu miałam zabrać w łapki są: "Atlas chmur", który nie wiedzieć czemu bardziej mnie irytował niż fascynował i zupełnie nie wiem, czym się ludzie zachwycali jakiś czas temu; "Niania w Nowym Yorku" - szału nie było, ale chyba bardziej mi podeszła ta historia w tej formie niż w wersji filmowej. "Listy" Tolkiena zasługują na osobną notatkę i obiecuję ją zrobić jak tylko skończę przemierzać Śródziemie z Aragornem, Gandalfem, Legolasem, Gimlim, Meriadokiem, Peregrinem, Samwisem, Frodem i Boromirem (chociaż ten jest raczej duchem niż ciałem), bo sporo rzeczy mi się w "Trylogii" wyjaśniło, dlatego musiałam zerknąć tam raz jeszcze. Kolejną książką wartą osobnej notatki jest "Achaja" Ziemiańskiego, ale chyba tylko ze względu na to, że dla mnie to był literacki koszmar w czystej postaci. Nie rozumiem, co w tym takiego och i ach, żeby dalej ciągnąć te historię... Było też po drodze parę fajnych branżowych np. "Mózg, a zachowanie", czy "Immunologia kliniczna".
Obejrzałam parę fajnych filmów, które skradły moje serce np. "Epic", czy "Za jakie grzechy dobry Boże"; Zupełnie mi obojętnych jak "Gwiazd naszych wina", czy "Mroźna kraina" oraz takich, które doprowadzały mnie do szału np. "Niezniszczalni 3" i "Zostań jeśli kochasz". Była też mała powtórka z "Hobbita"... Tak wiem, nie ma nic wspólnego z książką (no może niewiele). Wiem, że to przerost formy nad treścią, żeby z książki do przeczytania w 2 godziny robić 9 godzinny filmowy maraton, ale przecież Smaug jest moim ideałem i wrócił Gandalf, i są elfy (i niestety kretyński romans _ _"), i dużo Nowej Zelandii. Lubię ten klimat i nic na to nie poradzę.
Muzycznie też było całkiem, całkiem, ale generalnie nic nowego. Przeprosiłam się z kilkoma zespołami, których kiedyś się namiętnie słuchało w tym Eluveitie. W końcu dorobiłam się swoich dwóch prywatnych płyt Kamelotu! 
Troszkę też zaczęłam wracać do szkicowania, ale łapka od liceum zdążyła mocno zesztywnieć i nie ma się czym chwalić. W każdym bądź razie próbuję, a nóż...
No to chyba tyle w telegraficznym skrócie. Nie pozostało mi więc teraz nic innego jak złożyć w moim nieco rozwrzeszczanym klimacie najlepsze życzenia zdrowych i radosnych Świąt Bożego Narodzenia oraz szczęśliwego Nowego Roku!

http://www.iv-lo.tarnow.pl/liceum2/images/stories/weso%C5%82ych_%C5%9Bwi%C4%85t.jpg



piątek, 17 października 2014

Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?

Długo zbierałam się do napisania tej recenzji, bo "Blade runner" Dicka wywarł na mnie ogromne wrażenie, podobnie jak "Solaris" Lema i podobnie trudno było mi na początku napisać kilka składnych słów o tej książce. Tym bardziej, że jak zwykle za takie książki zabieram się, gdy mój rozum i serce trochę szaleją, a w tedy właśnie jak na złość brak lekkich łatwych i przyjemnych czytadeł.
Chociaż z drugiej strony, było to moje podejście numer dwa do książki i podejrzewam, że gdyby nie to, że chciałam sobie udowodnić, że jednak nie jestem takim jamochłonem na jakiego się czułam to Dick musiałby pewnie swoje odczekać. Kiedy już jednak zaczęłam czytać to przepadłam bez reszty i dałam się wciągnąć historii, w której bohaterowie z jednej strony ukrywają prawdę pod stertą pozorów, a jednocześnie szukają odpowiedzi na pytania kim są i jaka jest istota społeczeństwa. Jak to się ciekawie składa, że to kolejna książka sci-fi, w której historia jest czymś w rodzaju zapalnika uruchamiającego pewne przemyślenia.
Świat w tej książce to Ziemia, która została zrujnowana po Ostatniej Wojnie Światowej, a ludzie jeśli tylko mogą uciekają przed radioaktywnym pyłem, który powoduje choroby i mutacje, które powodują, że mogą zostać zaliczeni do tzw. specjali. Ludzi gorszej kategorii, którym mnie wolno opuścić Ziemi ani mieć rodziny, by nie zanieczyścić genomu człowieka. Z drugiej strony Ci, którzy zostają starają się sprawiać pozory szczęśliwych i bogatych, a w tym celu trzeba posiadać żywe zwierzę. A żywe zwierzęta są bardzo drogie i rzadkie, gdyż to one pierwsze padły ofiarą radioaktywnego opadu. Dlatego ludzie "hodują" elektryczne zwierzęta tak jakby były prawdziwe, a cała ironia polega na tym, że do tego stopnia są w stanie upodobnić zwierzęta do prawdziwych, że gdy mają prawdziwe zwierze zapominają, że jest żywe. Z drugiej strony boją się, że produkowane przez nich androidy zastąpią ludzi, ale też nie wahają się ich ulepszać. Przecież to tylko zabawa w Boga. Androidy co raz bardziej przypominają ludzi w odruchach, wyglądzie, a często żeby jeszcze lepiej imitować życie mają wgrywane wspomnienia. Co tak naprawdę nijak się ma do ich pierwotnej funkcji, czyli służenia kolonistom opuszczającym umierającą Ziemię. Ale jak tu się oprzeć kiedy zabawa w Boga jest taka fajna. Nie przeszkadza to ludziom jednoczenie bać się tych robotów, którym brakuje empatii i chociażby dlatego mają one ścisły zakaz przebywania na niej, a jego złamanie oznacza dla nich śmierć.
W takim właśnie świecie funkcjonuje łowca androidów Rick Deckard. Jego zadaniem jest odnalezienie i zniszczenie szóstki najnowszego typu androidów, które uciekły na Ziemię. Jednak w trakcie polowania wszystko okazuje się mieć podwójne dno i Deckard szukając maszyn udających ludzi zaczyna się zastanawiać jaki sens ma życie w świecie, gdzie wszystko jest ułudą.
Powieść Dicka jest zupełnie inna od filmu Ridleya Scotta. Nie jest to opowieść zaprawiona wątkiem romantycznym, ale historia, która tak na dobrą sprawę wytyka kilka ludzkich wad. Przykładem tego może być usilne dążenie do tego by ludzie dobrze nas odbierali, co czasem przyjmuje niesłychane formy. Obrazem tego jest właśnie elektryczna owca, która staje się substytutem prawdziwej, ale podtrzymuje mit o statusie społecznym. Jest to także sposób na udowodnienie swojego swojego człowieczeństwa, bo przecież zwierze wymaga opieki, empatii. Z drugiej strony ludzie nie chcą by ich samych coś zastępowało i chociaż dążą do ulepszania robotów tak by jak najbardziej przypominały człowieka to jednocześnie robi się wszystko by je eliminować. Czemu nie mogą razem koegzystować? Czemu nie wolno im przybywać na Ziemię skoro ludzie z niej uciekają?
Pytania mnożą się z każdą przerzucaną kartką i każdym przeczytanym rozdziałem. I nie tylko czytelnik gubi się w tym gąszczu pytań o istotę człowieczeństwa. Zmagają się z nimi również bohaterowie, których stworzył Dick i każdy z nich robi to na swój sposób. Specjal szuka przyjaciół i chce chronić androidy ponieważ w jakiś sposób go akceptują nawet jeśli wiąże się to z wykorzystywaniem go. Androidy tworzą w świecie ludzi swój fikcyjny świat i chcą tylko za wszelką cenę przeżyć. Nie mają przy tym skrupułów i jeśli zabicie kogoś im to umożliwi to, to robią. Łowca androidów zaczyna się zastanawiać i mieć wątpliwości czy to, co robi jest słuszne nawet jeśli pozwoli mu to na kupienie żywej kozy, a jego żona specjalnie wpędza się w stany depresyjne być czuć, że żyje.
Książka ta to jednak nie tylko pytania i dużo się w niej dzieje. Akcja często pędzi na łeb na szyję, a do tego okraszona jest ciekawymi, żywymi dialogami, przez co jeszcze lepiej autor przemyca trudne pytania. Dick w tej książce zapewnia zarówno rozrywkę jak i coś więcej, coś co zmusza do głębszych przemyśleń.
Jest to według mnie bardzo wartościowa i ciekawa powieść. Napisana w sposób lekki i ciekawy, ale jednocześnie przemyca sporo ważnych treści, zmusza do zastanowienia się nad istotą człowieczeństwa, społeczeństwa i innymi problemami.
Nie byłabym też sobą, gdybym nie wspomniała chociaż troszeczkę o oprawie jaką tej książce przygotowało wydawnictwo Rebis. Jest to piękne wydanie z niepokojącymi grafikami Wojciecha Siudmaka, które wręcz idealnie wpasowują się w klimat jaki Dick stworzył w "Czy androidy śnią o elektrycznych owcach". Coś pięknego.Z naprawdę dużą przyjemnością brałam te książkę do ręki, bo już samo przerzucanie kartek i gładzenie srebrnej okładki było niesamowite. Czułam się trochę tak jak w tedy, gdy pierwszy raz wzięłam do ręki swoją pierwszą kupioną i jednocześnie ukochaną książkę. I chociaż jest to może niezbyt ładne wydanie "Władcy Pierścieni" z Muzy to wiem, że nie zamieniłabym go na nic innego. Nie żałuję, że wydałam na nią prawie 50 zł, jest tego warta.
Mam nadzieję, że do "Blade runnera" będę wracać równie często jak do "Władcy Pierścieni", bo chyba się z twórczością Dicka polubię na dłużej, bo na półce czekają kolejne dwie jego książki również wydane przez Rebis.


Źródło ilustracji:
http://static2.intelimedia.pl/sub/Blade-Runner-Czy-androidy-marza-o-elektrycznych-owcach-_bn30902.jpg