Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Neil Gaiman. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Neil Gaiman. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 10 sierpnia 2014

Opowieści rodem z cmentarza...

W napadzie dzikiego szału po dłuższym okresie odstawienia księgarni wpadłam do Matrasa jak dziki osioł i zrobiłam szaleńcze zakupy. Za 80 zł kupując całe dwie książki. Wiem odebrało mi rozum kompletnie, ale co zrobić, przynajmniej uzupełniłam swoją biblioteczkę o kolejnego Gaimana z "Księgą cmentarną" i pierwszego w kolekcji Dicka z "Bladerunnerem. Czy androidy śnią o elektrycznych owcach", na które to polowałam gdzie się tylko dało. Mam więc swoje prywatne egzemplarze i mimo szaleńczego rachunku jest mi z tym bardzo dobrze.
Napad dzikiego szału jednak nie skończył się na zakupach, ale trwał i po nich. Bo wbrew zasadzie, że książki biblioteczne mają pierwszeństwo, gdy tylko zamknęłam "Upadek króla Artura" nie wytrzymałam i zabrałam się za "Księgę cmentarną". No i jak to zwykle z Gaimanem bywa, przepadłam w jego świecie bez reszty.
Pisarz opowiada historię Nikta Owensa, chłopaka, który będąc pełzającym brzdącem uniknął śmierci z rąk Jacka i znalazł schronienie na cmentarzu. Dziecko zostaje przygarnięte przez pewne zmarłe małżeństwo, a opieką otacza je tajemniczy Silas, który jako jedyny może opuszczać cmentarz, by zapewnić mu jedzenie. I tak nasz Nik dorasta na cmentarzu otoczony przez życzliwych mu zmarłych. Cmentarz okazuje się jednak nie tylko miejsce wiecznego i spokojnego spoczynku, chociaż powiedzenie, że tętni życiem może być dziwne. Dzieje się bardzo dużo i Nikt pakuje się w różne tarapaty, chcąc na przykład postawić pomnik wiedźmie, czy dowiedzieć się kto leży w najstarszym z grobów na cmentarzu. Do tego wszystkiego dalej poluje na niego tajemniczy Jack, którego sprawa wyjaśnia się na końcu książki, w ostatnim opowiadaniu.
"Księgę cmentarną" czyta się bardzo szybko, bardzo dobrze i  nie można przy niej być śmiertelnie poważnym. Już sam pomysł na to by osadzić powieść na cmentarzu wydawał się dziwny, a gdy do tego doszedł chłopiec wychowywany przez parę duchów uznała go niemal za absurdalny i strasznie mi się to podobało. Historie trzymają w napięciu, przyprawiając czasem o gęsią skórkę, ale jak przystało na bajki (bo tak czasem odbierałam te opowieści) mają swój morał. Opisują różne etapy życia Nika, jego próby zrozumienia świata i zderzenia ze światem żywych, ale przy okazji pokazują, że można kochać ponad często niewyobrażalnymi różnicami dzielącymi poszczególnych członków rodziny oraz, że z każdego zdarzenia można wyciągnąć jakąś lekcje. Pokazuje też, że dorastanie i świat  w cale nie są takie straszne, a przynajmniej nie bardziej straszne niż cmentarna rodzina.
Jak przystało na książki Gaimna "Księga cmentarna" jest po brzegi wypchana czarnym humorem, ale nie takim wymuszonym jak w "Rodzinie Adamsów". Równie dobrze można by te opowieści czytać tym troszkę starszym dzieciom. Bo nawet dzieci lubią się czasem bać, a każda z przygód Nika mimo wszystko kończy się dobrze, a przy okazji pozwala naszemu małemu bohaterowi wyciągnąć odpowiednią lekcję. Jest tu troszkę tak jak w "Koralinie" i to sprawiło, że znów poczułam się jak dziecko, które bierze latarkę i chowa się z książką pod kołdrą.
Polecam wszystkim. Dużym i małym, fanom Gaimana i tym, którzy go nie znają. Naprawdę warto przeczytać i pewnie kiedyś wrócić.
Z "Księgą cmentarną" wiąże się też jeszcze jedno zdarzenie, które kompletnie mnie zaskoczyło. Siedziałam sobie kiedyś w autobusie i kiedy w końcu rozbudziłam się na tyle by czytać, wyciągnęłam te książkę. Siedząca obok mnie starsza pani zerknęła na tytuł (a moje wydanie jest w czarnej oprawie z wytłoczonym srebrnym tytułem) i zaczęła coś mruczeć o satanistach nie mających wstydu. Tak więc zostałam chyba w najgorszym wypadku uznana za antychrysta, bo jak tylko zwolniło się miejsce na innym fotelu pani zabrała swoje siaty i się przeniosła zerkając na mnie dziwnie. Długo jeżdżę autobusami, ale takie coś spotkało mnie po raz pierwszy.

niedziela, 20 kwietnia 2014

Pod ulicami Londynu

Mój internetowy spiśnik przeczytanych książek trochę zarósł kurzem, ale to nie znaczy, że nic nie czytałam. Między jednym artykułem, przygotowaniem ćwiczeń i załatwianiem szkolenia w Lublinie było jeszcze 90 minut jazdy autobusem dziennie, więc książki odłogiem nie leżały, choć nie było ich dużo. Całe trzy "Nigdzie bądź", "Solaris" i "Rzeka zimna", a w miedzy czasie przygrywał Sabaton, o którym przypomniał mi wywiad wysłuchany w Antyradiu. Potem tradycyjnie były Misteria Kalwaryjskie bez, których sobie nie potrafię już Wielkanocy wyobrazić. Dlatego teraz łapiąc oddech między śniadaniem, a odwiedzinami u babci wypadałoby w końcu coś napisać i bloga odkurzyć. Dlatego zacznę może po kolei od Neila Gaimana, który trochę się już w mojej głowie uleżał (w przeciwieństwie do Lema, którego dalej trawię, ale w tym przypadku to akurat dobrze).
Za każdym razem biorę do ręki książki Gaimana to mam wrażenie, że za chwilę otworzę uwspółcześnioną wersję baśni braci Grimm. W jego książkach jest wszystko czego można wymagać od baśni, nawet tych uwspółcześnionych. Dlatego z ogromną przyjemnością dorwałam się wreszcie do swojego egzemplarza "Nigdziebadź", który już od dłuższego czasu leżał na biurku, uśmiechając się i kusząc na wszystkie możliwe sposoby.
Richard Mayhew wpakował się w kłopoty chcąc być dobrym samarytaninem. Pomógł rannej dziewczynie nie zważając na nic i nikogo. A kiedy okazało się, że nagle przestał istnieć w świadomości otaczających go ludzi postanowił odnaleźć przyczynę swoich kłopotów, czyli Drzwi, ale żeby ją znaleźć musi zejść do Londynu Pod, gdzie są ludzie i stwory, o których słyszy się w miejskich legendach. Richard jest zły na Drzwi, która doskonale wiedziała co się stanie z jej wybawicielem i nie ostrzegła go. Młody mężczyzna wyrwany ze swojego idealnie przeciętnego życia zaczyna poszukiwanie dziewczyny i utraconego życia, przez co pakuje się w awanturę, w której dominującymi szwarc charakterami są Pan Croup i Pan Vandermar, którzy na zlecenie zleceniodawcy wymordowali rodzinę Drzwi, a teraz nie przebierając w środkach szukają jej. A kiedyś stara kobieta przepowiedziała mu, że ma unikać drzwi...
Jest to opowieść w typowo gaimanowskim stylu, choć jej pierwowzorem był scenariusz miniserialu, do którego scenariusz z resztą napisał Gaiman. Opowieść jest mroczna i pełna wyjątkowo nieprzyjemnych rzeczy, które mogą powodować mdłości. Bohaterowie muszą się zmierzyć ze swoim losem i w tym celu jak w każdej powieści drogi wyruszają na wyprawę. Każdy ma w tej wyprawie swój cel: Richard - chce odzyskać utracone życie, Drzwi - dowiedzieć się kto i dlaczego zabił jej rodzinę, a może nawet ich pomścić, Łowczyni wynajęta do ochrony Drzwi - chce pokonać Bestię z Londynu Pod, Markiz de Carabas - spłaca dawny dług. Do tego wszystkiego dochodzą dziwnie znajomi Croup i Vandermar, którzy przypominają Pana Szpilę i Pana Tulipana (albo odwrotnie). A motorem napędowym tej nieoczekiwanej wyprawy jest anioł Islington, który obiecał Richardowi i Drzwi pomoc, pod warunkiem, że przyniosą mu pewien klucz.
Poznajemy życie w Londynie Pod i jego dziwacznych mieszkańców, którzy nie zawsze okazują się tym za kogo się podają i nie zawsze okazują się należeć do naszych czasów. Mimo tego, że przez większość czasu wszystko rozgrywa się w mrocznych kanałach i podziemiach to powieść jest niesamowicie barwna. Jest też pełno sytuacji, w których obgryzać można palce ze strachu lub śmiać się np. gdy Richard pierwszy raz trafia na targ w Harrodsie.
Z drugiej strony też obserwujemy jak zmienia się sam Richard. Z przeciętniaka przeobraża się w bohatera, który jest w stanie pokonać nie tylko atakujących z zewnątrz, ale przede wszystkim własne demony i w końcu odkryć swoje przeznaczenie.
Książka świetna i warta przeczytania nie tylko przez miłośników fantasy, ale wszystkich innych. Mimo, że jest to adaptacja serialowego scenariusza to jest to naprawdę kawał dobrej roboty i gdyby mi ktoś nie powiedział, że był taki film to myślałabym, że jest odwrotnie. Bohaterowie są bardzo prawdziwi, chociaż kompletnie nierealni (no może po za Richardem), a ich przygody i rozważania są bardzo intrygujące, a czasem przerażająco podobne do moich własnych odczuć.
Co tu dużo mówić. Gaiman jest mistrzem swojego gatunku i wszystko, co wyszło spod jego pióra, a co do tej pory miałam okazje przeczytać było genialne. Polecam z całego serca.
A z okazji Świąt Wielkanocnych wszystkim życzę:


P.S.
Co do okładki mojego wydania, to była troszkę irytująca, bo cały czas w pierwszym odruchu obracałam ją do góry nogami ;)



Źródła ilustracji:
https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEicdeKD-gKVN1Rm6S9kJRrME-eabwOVrLfHwnIPmXpfx4UHnTWQNYFLyZ-xY1o5DDZkIpfsQuTC638tkdBeBnwQPvwraDjvlp-7glW2TRIXcBrjdl3Vv5fgH1OGWbT_wtGZJSZ0vHKBr5w/s1600/nigdziebadz.jpg
http://mgok.bobolice.pl/wp-content/uploads/2012/04/weso%C5%82ych-%C5%9Bwiat.jpg

niedziela, 12 stycznia 2014

Ocean na końcu drogi

Ostatni tydzień przypominał trochę przejażdżkę na kolejce górskiej, bo musiałam organizacyjnie ogarnąć dwie rzeczy na Noc Biologów, ale koniec końców udało się i z efektów jestem bardzo zadowolona. Na szczęście w całej tej kotłowaninie udało się wyrwać parę chwil dla siebie i żeby nie zwariować do reszty martwieniem się, czy będę mieć cały potrzebny sprzęt do sekcji i czy nie pogubią się klocki z "Roju" zabrałam się za "Ocean na końcu drogi".
Kto czytał "Koralinę" ten może troszkę wiedzieć czego się spodziewać po tym maleństwie, bo Gaiman po raz kolejny postanowił uczynić bohaterem swojej książki dziecko, a w zasadzie dorosłego mężczyznę, który wraca w rodzinne strony szukając pocieszenia. Szukając miejsc z dzieciństwa trafia na farmę rodziny Hempstock, a tam za pozwoleniem Starszej Pani Hempstock siada nad stawem, który jego koleżanka z dzieciństwa nazywała oceanem. Siedząc sobie tak na zielonej ławce zaczyna sobie przypominać pewne wydarzenia, które zdarzyły się gdy miał siedem lat. A wszystko to by się nie zaczęło, gdyby lokator wynajmujący pokój w domu naszego bohatera nie postanowił popełnić samobójstwa, które spowodowało, że do naszego świata zapragnęła dostać się pewna istota. Istota ta miała zostać przegnana przez Lettie Hempstock, ale coś poszło nie tak i zrobiła sobie z naszego bohatera drogę. Od tego momentu już nic nie jest takie samo. Silna istota, która wykorzystała go by dostać się do prawdziwego świata zaczęła ingerować w życie jego i jego rodziny, próbując ułożyć wszystko według siebie. Jednak oprócz tego zaczynają do chłopaka docierać też inne problemy, takie bardziej realne.
Jak to u Gaimana bywa nie ma rozgraniczenia między rzeczywistościami, w których znajdują się nasi bohaterowie. Światy zdają się płynnie przenikać, czego przykładem może być chociażby to złudzenie dwóch księżyców, które zarejestrował nasz dorosły bohater. Ciężko jest oddzielić to, co być może jest prawdą, a co być może jest wytworem dziecięcej wyobraźni, która próbuje obronić bohatera przed zbyt mocnym zderzeniem ze światem dorosłych.
W książce nie mamy zbyt wielu bohaterów, ale przedstawiają oni bardzo różne charaktery. Zdecydowanie dominuje narrator, którego poznajemy zarówno jako dorosłego mężczyznę po przejściach i siedmiolatka, który przeszedł przyspieszony kurs dorastania po tym jak w samochodzie jego rodziców pewien człowiek popełnił samobójstwo. Kolejnymi najważniejszymi bohaterami są kobiety. Wszystkie panie Hempstock, które nie wiadomo kim są, ani czy są do końca prawdziwe, ale mimo to nasz bohater czuje się przy nich bezpiecznie, czego nie może powiedzieć o własnej rodzinie. Bo w zasadzie od momentu, gdy w domu pojawiła się Ursula Monkton jego życie rodzinne staje na głowie. Tajemnicza kobieta opanowuje wszystkich. Siostra jest w nią ślepo zapatrzona, matka zdaje się nie widzieć, że kobieta uwiodła jej męża i znęca się nad synem. Jeśli odrzeć to wszystko z magii (a nie zawsze się da) mamy opowieść o tym jak dziecko zostaje postawione w naprawdę trudnej sytuacji i musi sobie radzić z tym wszystkim samo. 
Ktoś w recenzji jaką czytałam zanim wzięłam książkę do ręki napisał, że to mroczna baśń, w której zakończenie jest jednocześnie dobre i nie dobre. Nie trudno mi się z tym zgodzić. "Ocean na końcu drogi" to opowieść pełna ciepła i nostalgii, ale jednocześnie makabryczna i mroczna. Jest to bajka, ale może nie koniecznie dla dzieci, choć bohaterem jest siedmiolatek, ale dzieci pewnie też się nie obrażą, gdy zacznie się im ją czytać. Bo opowieść w klimacie ma w sobie coś z "Koraliny" i "Gwiezdnego pyłu", a te choć też nie do końca są dla dzieci to dzieciom się podobają.
Za to właśnie lubię powieści Gaimana. Za to ciepło, niezbyt oczywistą magię, której też nie sposób z książki wyrzucić, ale i mniejszy lub większy posmak horroru. "Ocean na końcu drogi" to maleństwo, które warto przeczytać, a czyta się szybko i z przyjemnością, czasem doprowadzając czytelnika o szybsze bicie serca.


Źródło ilustracji:
http://lubimyczytac.pl/ksiazka/163238/ocean-na-koncu-drogi

niedziela, 1 grudnia 2013

Dobry omen

Ile aniołów może zatańczyć na główce od szpilki? Teoretycznie ani jeden, bo aniołowie nie tańczą, ale jeśli się uprzeć to można znaleźć jednego, który pewnie by zatańczył, gdyby miał dobrą partnerkę. Jeżeli jednak upierać się jeszcze bardziej, to na główce od szpilki mogą zatańczyć miriady miriad aniołów. Koniec końców demony też są aniołami, tyle, że upadłymi. Ci natomiast z racji swojego upadku tańczyć potrafią, chociaż nie koniecznie tak jak to sobie wyobrażamy.
Pomieszanie z poplątaniem prawda? No i taki jest właśnie "Dobry Omen" duetu Gaiman & Pratchett.
Wszystko zaczyna się od tego, że na świat ma zostać sprowadzony Antychryst. Z tym, że syn Szatana jest niemowlęciem, które trzeba podmienić i odpowiednio wychować, żeby wielki NIEWYSŁOWIONY plan mógł dojść do skutku. To zadanie spada na diabła nazwiskiem A.J. Crowley, któremu wcale nie uśmiecha się przykładać ręki do potencjalnego Armegeddonu. Z tej prostej przyczyny, że mimo swojego zadania szerzenia zła na Ziemi bardzo polubił ludzi. Dlatego, więc konsultuje te sprawę ze swoim przyjacielem i jednocześnie wrogiem, czyli aniołem Azirafalem. Obaj wykoncypowali więc, że trzeba Antychrysta wychować tak, żeby był bardziej ludzki niż diabelski. Niestety kiedy przychodzi wyczekiwany Dzień Ostateczny okazuje się, że doszło do pomyłki przy pomienianiu dzieci przez zakonnice satanistki i dziecko poddawane sprzecznym sygnałom od nauczycieli, którymi zostało otoczone okazuje się być zwyczajnym dzieckiem. W tedy Crowley z Azirafalem wpadają w lekką panikę, przy czym naszemu demonowi grunt się bardziej pod nogami pali, bo spartaczył zadanie i piekło może mu się na głowę zwalić. Panowie postanawiają, więc odszukać Antychrysta i zapobiec Armageddonowi.
Żeby nie było jednak zbyt prosto. Wokół tego wszystkiego śledzimy losy czterech Jeźdźców Apokalipsy (i tak jest Śmierć, mówiący DUŻYMI LITERAMI!). Podglądamy życie prawdziwego Antychrysta imieniem Adam Young, który tworzy ze swoimi przyjaciółmi gang rozrabiaków, ale w gruncie rzeczy jest dobrym dzieckiem. Wysłuchujemy przistoynych i akuratnych profecyi Agnes Nutter odczytywanych przez zawodowych potomków, które choć dziwaczne sprawdzają się całkowicie. Pojawia się romansik między tropicielem wiedźm, a wiedźmą, czyli Newtonem Pulsiferem, a Anathemą Device (co Agnest też przepowiedziała). Świat zaczyna szaleć, a Głód z Wojną, Skażeniem i Śmiercią mkną na swych motorach żeby w końcu zacząć Arnageddon, a za nimi Crowley w płonącym Bentley'u, na różowym skuterze Azirafal w ciele mrs. Tracy z przyklejonym do pleców tropicielem wiedźm, żeby Armageddonowi zapobiec. Czyli ponownie pomieszanie z poplątaniem.
Paradoksalnie rzecz biorąc to podobał mi się ten bałagan. Szaleństwo Pratchetta oderwane od rzeczywistości z nutką zadumy tak charakterystyczną dla Gaimana. Każda z opowiadanych równolegle historii biegnie swoim rytmem i jest przerywana w różnych często dziwacznych momentach, by zacząć się w jeszcze dziwaczniejszych. Ale książki Pratchetta mają właśnie to do siebie, że to co u innych autorów powoduje, że dostaję nerwicy, to u niego wydaje się być jak najbardziej naturalne i na miejscu, a jeśli to wszystko jest jeszcze okraszone tym, co potrafi Gaiman to ja jestem w siódmym niebie. Chociaż muszę się przyznać, że na początku odnosiłam wrażenie, że "Dobry Omen" ma tak naprawdę tylko jednego autora. Z jednej strony to duży plus, bo książka jest spójna (choć w przypadku Pratchetta ciężko mówić o spójności) i nie ma się wrażenia, że pisał ją schizofrenik. Kiedy jednak się wczytać troszkę bardziej to można zobaczyć, że jest w tym wszystkim drugie dno.
Jeszcze słóweczko o okładce. Tak jak w środku, tak i na zewnątrz mamy pomieszanie z poplątaniem. Fajne w niej jest to, że kiedy czytamy książkę to łatwo możemy zidentyfikować postacie, a nawet sytuacje, które się na okładce pojawiły. Zombie Sputnik Corporation świetnie wykonała swoją robotę i zachowała pratchettowski klimat.
Mi się "Dobry Omen" podobał, ale nie jest to książka dla wszystkich, ponieważ trzeba lubić twórczość Pratchetta i Gaimana. Jeżeli sięgnie po nią ktoś, kto nie wie czego się spodziewać to się zrazi, ale jeśli sięgnie po nią ktoś kto uwielbia chociaż jednego z dwóch autorów, to z przyjemnością będzie śledził pomieszanie z poplątaniem jakie panuje w przededniu Armageddonu.
A wnioski jakie z całej tej awantury płyną? Nic wielkiego i wydumanego. Po prostu: czerń jest warunkiem istnienia bieli.