Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dramat. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dramat. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 13 października 2013

Nostalgiczny róż...

Japończycy mają tak różną od europejskiej mentalność, że czasem naprawdę trudno ich zrozumieć. Jednych fascynują, innych odstraszają, a jeszcze innych wprowadzają w osłupienie grą pozorów jaka rządzi ich życiem. Na pewno pod wieloma względami są ciekawym narodem. Podobnie jest z prozą Murakamiego.
Pierwszy raz zetknęłam się z książkami tego pisarza w ogólniaku i zachęcona przychylnymi wypowiedziami na pewnym forum poświęconym fantastyce postanowiłam po niego sięgnąć. W bibliotece dorwałam "Sputnik sweetheart" i niestety trochę się sparzyłam. Zupełnie nie zrozumiałam tej historii i nie potrafiłam pozwolić zaczarować się słowu. Moze też po cichu liczyłam na jakieś fantasy skoro polecali je na portalu poświęconym temu gatunkowi, a może byłam jeszcze za młoda i miałam fiu bździu w głowie. Nie wiem... Nie było to jednak czytanie zupełnie na marne, bo choć sama opowieść gdzieś od tamtego czasu wyparowała to sam autor zapadł w pamięć i co jakiś czas dopominał się by sięgnąć po niego znów. W końcu się przełamałam i wypożyczyłam "Norwegian wood".
O czym jest? Zaraz po przeczytaniu książki ciężko powiedzieć, o co autorowi chodziło, bo trochę się to wszystko rozmywa. Tak jakby ktoś wystawił świeżo zapisaną kartkę na deszcz. Jedno, co jest pewne to, to że "Norwegian Wood" opowiada historię roku (i trochę wcześniej i później) życia pewnego młodego człowieka Toru Watanabe. Chłopaka, którego życie w jakiś sposób napiętnowała samobójcza śmierć przyjaciela. Jego dziwnej miłości do Naoko, która wcześniej była dziewczyną jego przyjaciela i o wiele gorzej niż Toru radzi sobie z tym, co się stało. W zasadzie cała ich znajomość jest dość dziwna, wypełniona przeważnie milczeniem lub potokami myśli dziewczyny, która nie potrafi znaleźć odpowiednich słów. W końcu Naoko znika bez śladu po swoich dwudziestych urodzinach i pozostawia Watanabe bez słowa wyjaśnienia. Chłopak postanawia ją na swój sposób odnaleźć, a w międzyczasie w jego życiu pojawia się Midori.
Energiczna, wesoła dziewczyna, która jest zwolenniczką niezależności i swobody seksualnej (lubi filmy pornograficzne, zaczytywała się pisemkami dla kobiet o podobnej tematyce), fascynuje się Watanabe i chce go wciągnąć do swojego świata, a w końcu się w nim zakochuje. Ta znajomość jest trochę szalona ze względu na usposobienie dziewczyny i sam Watanabe nie bardzo czasem rozumie Midori, ale nawet nie zauważa jak przyjaźń przeradza się w coś głębszego. Gdy w końcu zdaje sobie z tego sprawę ma wyrzuty sumienia wobec Naoko, która ze względu na problemy związane z depresyjną naturą trafia do nietypowego sanatorium, a w końcu do szpitala psychiatrycznego.
A wszystko to osadzone w atmosferze końca lat 60-tych. The Beatels, jazz, dzieci kwiaty i protesty na uczelniach, które tak naprawdę wydają się zupełnie nie obchodzić bohaterów powieści, żyjących życiem naznaczonym śmiercią najbliższych.
Jest to ciekawa chociaż bardzo smutna opowieść o zagubieniu, śmierci i odczuwaniu jej przez inne osoby. Tak jak wspomniałam wcześniej cała historia wydaje mi się rozmyta jak atrament na deszczu, ale w tym tkwi urok całej historii (o ile o uroku można mówić). Murakami nie skupia się na tle historycznym, o którym napomyka niezwykle rzadko, ale bardziej na wewnętrznym świecie bohaterów, a przede wszystkim Watanabe. Świat tego chłopaka wydaje się być szary, rozmyty przez deszcz i tylko Midori ze swoimi szaleństwami wprowadza trochę zieleni do jego życia. Cała reszta łącznie z chodzeniem na przypadkowe dziewczyny najczęściej odbija mu się kacem moralnym i wydaje się nie być więcej warte niż popiół. Nawet nie chce mu się studiować, ale robi to bo w zasadzie nie ma nic innego do roboty.
Murakami bardzo starannie dobiera słowa i stara się umiejętnie budować klimat powieści, który jest mocno nostalgiczny, ale często przerywany dziwnymi wydarzeniami. Jak np. opowieść Reiko, czy wyjście z Midori do kina na filmy porno. Bez skrępowania i zbytniego wyuzdania opisuje też sceny łóżkowe, których kilka w powieści się pojawiło, ale nie wydają się one ani odrobinę ekscytujące. Są raczej wyprane z emocji.
Sam czas w powieści też nie jest do końca określony. Watanabe zaczyna swą opowieść na pokładzie samolotu, gdzie po usłyszeniu piosenki "Norwegian wood" rozkleja się. Potem mówi o potrzebie nabrania dystansu do wydarzeń, którym jest poświęcona jego historia i wydaje się, że w tym tonie będzie utrzymana, jednak tak nie jest. Murakami przenosi nas do Tokio pod koniec lat 60-tych i tam ustami Watanabe snuje niespiesznie swoją opowieść, tylko od czasu do czasu wtrącając jakieś informacje z późniejszych okresów życia chłopaka. Nie wiadomo również kiedy się kończy ta historia, czy w latach 60-tych, czy dużo dużo później. Jest to trochę rozmyte.
W przypadku tej książki jeszcze wypadałoby troszkę powiedzieć o okładce, którą zaprojektowała Agnieszka Spyrka. Muszę przyznać, że trafiła w sedno powieści mimo, że okładka jest różowa. Róż, który ani trochę nie jest wesoły, choć w niektórych miejscach jest dość intensywny i zdjęcie kwiatów wiśni w świetny sposób oddają nostalgiczny klimat. Do tego mi bardzo mocno kojarzą się z Japonią, której ukochanym kwiatem jest właśnie sakura.
Na pewno ta okładka bardziej oddaje klimat powieści niż jej tytuł, który z książką ma wspólne tylko to, że "Norwegian wood" była ulubioną piosenką Naoko. Opowieść o Watanabe i jego uwikłaniu pomiędzy uczuciami do dwóch dziewczyn naznaczonym samobójczą śmiercią przyjaciela nie biegnie w rytmie piosenek z lat 60-tych. Bardziej by mi rytmem pasowało "While your lips are still red" Nightwisha, ale zdaję sobie sprawę z tego, że to nie te czasy.
Czy mi się podobało? W jakiś sposób na pewno, choć przyznam, że czasami było to męczące i powodowało, że czułam się trochę zgaszona. Jest to książka, którą powinni przeczytać fani prozy Murakamiego i przede wszystkim im powinna się spodobać. Inni mogą mieć po jej przeczytaniu mieszane uczucia i ja chyba właśnie należę do tej grupy, która nie wie co z tą książką zrobić. Co w cale nie oznacza, że mi się nie podobała. Po prostu nie umiem jej "włożyć do odpowiedniej szufladki".


Źródło ilustracji:
www.empik.com

sobota, 28 września 2013

"Pół życia" w cieniu ojca

Od kiedy regularniej przeglądam blogi o tematyce książkowej, to bardzo często wpadałam na wpisy poświęcone książkom Jodi Picoult. Kiedy więc zobaczyłam jej "Pół życia" na stosiku z ostatnio oddanych nie zastanawiałam się długo i dorzuciłam ją do Murakamiego z Krajewskim, których wtedy zabierałam do domu. Dopiero później przeczytałam o czym jest i przyznam się szczerze troszkę mnie zatkało. Badacz, który mieszkał z wilkami? Przed oczami niemal natychmiast stanął mi Shaun Ellis i przez cały czas musiałam się mocno pilnować żeby wyrzucić jego obraz z głowy, a ten natrętnie ciągle wracał, bo jak sama autorka wspomniała zapożyczyła za jego zgodą kilka rzeczy zapożyczyła.
Luke Warren jest, a w zasadzie był biologiem i badaczem wilków, który zasłynął z tego, że przez dwa lata żył z dziką watahą, był jej pełnoprawnym członkiem. Człowiek, który swoją miłość do tych zwierząt i chęć ich poznania stawia ponad wszystkim, nawet swoją własną rodziną. Człowiek, który jest ciągle w ruchu, pełen życia i chce zrobić wszystko by zrozumieć wilki. Nagle podczas wypadku samochodowego doznaje rozległego urazu głowy, a te części mózgu, które są odpowiedzialne za podtrzymanie życia ze względu na zniszczenie nie są w stanie kontrolować oddychania, bicia serca. Choć lekarze nie stwierdzają śmierci mózgowej, ani sercowej to tak naprawdę nie ma już co ratować. Trzeba podjąć decyzję, czy Luka należy dalej sztucznie utrzymywać przy życiu, czy pozwolić mu odejść.
Przed tym dylematem zostaje postawiona rodzina mężczyzny. Nastoletnia córka Cara, która nie widzi świata po za ojcem. Dorosły Edward, który porzucił rodzinę w wieku osiemnastu lat twierdząc, że ojciec zniszczył mu dzieciństwo i postanowił wyjechać z powodu kłótni z nim. Jednak, gdy matka informuje go o wypadku, pierwsze co robi to pakuje się do samolotu i wraca do domu. Oboje chcą dla ojca jak najlepiej, ale każde widzi to w zupełnie inny sposób. Edward nieco z dystansu, choć tak naprawdę dużo go to kosztuje ocenia wszystko czego się dowiedział i co wie o Luku. Cara natomiast uporczywie trzyma się myśli, że jej tata wyzdrowieje i robi wszystko żeby uniemożliwić mu odejście, co w jej opinii jest zwykłym morderstwem. Twierdzi, że jest w stanie poświęcić wszystko żeby opiekować się ojcem w stanie wegetatywnym nie słucha nikogo, nawet siebie samej. Pomiędzy dziećmi staje matka, która rozwiodła się z ich ojcem i jej samej też trudno jest pogodzić się z wieloma rzeczami.
Jest to naprawdę nietypowa historia, w której praktycznie nie ma osoby w jakiś sposób nie skrzywdzonej przez Luka Warrena. Goniąc za poszukiwaniem prawdy o wilkach, o tym jak dążą do tego by utrzymać watahę razem, człowiek ten rozbił swoją rodzinę. Zapomniał, że Edward, Cara i Georgie to jego wataha, o którą powinien tak samo zabiegać jak o wilki. Co jeszcze bardziej się uwidacznia, gdy pojawiają się opisy życia i stosunków panujących wśród wilków.
Edward przez całe dzieciństwo myślał, że rozczarowuje ojca będąc tym kim jest. Myślał, że nie spełnia jego oczekiwań nie pragnąć podążać za jego pasjami. Obaj nie potrafią ze sobą rozmawiać, a chłopak coraz boleśniej odczuwa to, że Luke lepiej rozumie wilki niż rodzonego syna. W końcu coś w nim pęka i z dnia na dzień opuszcza rodzinę zostawiając matce tylko list pożegnalny. Jednak w jego życiu ciągle jest gdzieś obecny cień ojca.
Georgie przez całe lata próbowała utrzymać rodzinę w całości. Boleśnie odczuwa zmianę jaka zaszła w mężu, który wrócił z lasu i zdaje sobie sprawę z tego, że gdy znikają kamery życie wygląda zupełnie inaczej. Dla obojga jest to coś w rodzaju koszmaru, ale kobieta odczuwa go boleśniej, gdy mężczyzna, który powinien być z nią i dziećmi wybiera mimo wszystko wilki.
Na końcu Cara. Jest ślepo zapatrzona w ojca. Imponuje jej to, że stworzył on z tymi niezwykłymi zwierzętami tak głęboką więź. Sama chce być częścią tego świata, ale... Nie do końca jest tak jak powinno. dziewczyna ma 17 lat i musiała dorosnąć, gdy przeprowadziła się do ojca. Zajmuje się utrzymaniem domu, opłaca rachunki, tłumaczy ojca, który nie chodzi na wywiadówki. W końcu obwinia się za wypadek samochodowy i z dziecięcym uporem robi wszystko by nie pozwolić ojcu odejść.
Cała trójka tak w zasadzie żyje w cieniu  i z cieniem Luka Warrena.
Jak wspomniałam na początku miałam spory problem z odbiorem książki ze względu na to, że dość dobrze znam postać Shauna Ellisa, którego niemalże wierną kopią jest Luke Warren. Oglądałam jego programy na Animal Planet i czytałam jego książkę "Żyjący z wilkami". Trudno mi było więc stworzyć sobie jasny obraz człowieka wokół, którego był główną osią książki. Z drugiej jednak strony, gdy pojawiały się rozdziały, w których Luke opowiadał o życiu wilków i czasie, którym z nimi spędził czułam się dużo lepiej wkładając w to miejsce Shauna Ellisa. Dlatego jeśli ktoś miał już z tym człowiekiem styczność to będzie miał spory orzech do zgryzienia. Bo ciężko jest oddzielić te dwie postacie, tym bardziej, że każdy człowiek w jakimś stopniu chciałby tak bardzo zbliżyć się do natury, a temu człowiekowi się to udało niemal w stu procentach. Natomiast ci co nie znają tego szalonego Brytyjczyka będą mieli troszkę łatwiej, ale mam nadzieję, że się troche bardziej zainteresują tymi pięknymi zwierzętami.
Książka ta porusza jeszcze kilka trudnych tematów. Są to sprawy, z którymi ciągle mierzą się etycy: kiedy można określić zgon człowieka, którego życie w zasadzie zależy od maszyn, czy mamy prawo zadecydować o odłączeniu go od aparatury podtrzymującej życie i jak ma się do tego deklaracja o oddaniu narządów do przeszczepu, czy to ratowanie życia jednego człowieka kosztem drugiego?
"Pół życia" nie czyta się łatwo, nie jest to kolejna łzawa historyjka. Jest to powieść z tak ogromnym ładunkiem emocjonalnym, że czasem trzeba troszkę odpocząć. Jest to książka, która pozostawia mocny ślad zarówno w pamięci jak i w sercu. Porusza niewygodne i trudne tematy, ale oglądamy je przez pryzmat nietypowych bohaterów, którzy koniec końców okazują się bardzo silni. Na koniec człowiek się zastanawia, co sam by zrobił w takiej sytuacji.
Nie pozostaje mi nic innego jak zachęcić do sięgnięcia po te pozycję, a po niej do przeczytania książki Ellisa "Żyjący z wilkami", która jest trochę z innej beczki, ale równie dobra. A ci co są uważni wyłapią, które fragmenty biografii Shauna pożyczyła sobie Jodi Picoult żeby uwiarygodnić swoją opowieść i jej głównego bohatera, który w zasadzie nie bierze w tym wszystkim udziału.



Źródła ilustracji:
www.merlin.pl
polskalokalna.pl

wtorek, 17 września 2013

Dystrykt 9

Na wstępie zaznaczam, że wręcz nie nienawidzę filmów o obcych, choć może to trochę być hipokryzją bo uwielbiam "Star Treka" i SW. Tam jednak obcy są albo humanoidalni albo mają w sobie coś co aż tak bardzo nie odstręcza. Niestety potem oglądałam "Obcy 8 pasażer Nostromo" i przez kilka dni bałam się wystawić w nocy czubek głowy bądź kończyny spod kołdry. Ostatnio poprawiłam sobie skądinąd kiepskim  "Prometeuszem", ale był ten ociekający kwasem stwór, było ciemno i ogólnie "ble", choć nie powiem tętno mi skoczyło parę razy dość mocno. Nie będę jednak pisać o filmach, które oglądałam z kocem na głowie i przez tydzień miałam lekką psychozę. Z tego powodu troszkę ostrożnie i z lekką paniką postanowiłam obejrzeć "Dystrykt 9". Zajęło mi trochę czasu zanim się za niego zabrałam, ale fakt że w niedziele wieczorem człowiek w telewizji ma do wyboru śpiewanie lub gotowanie, więc to trochę pomogło i w końcu obejrzałam!
Historia sama w sobie jest nieco dziwna. W 1982 roku na Ziemi pojawia się statek obcych i na trzy miesiące zawisa nad... Johannesburgiem. No i w zasadzie nic się nie dzieje, a ciekawscy ludzie po jakimś czasie decydują się zajrzeć na pokład. Okazuje się, że obcy są w kiepskim stanie. Pod statkiem w dystrykcie 9 powstaje coś w rodzaju getta dla obcych i właściwie zostaje ono pozostawione same sobie na prawie 20 lat. Robi się niezły bałagan. Szerzy się przemoc, handel bronią w zamian za kocią karmę (bo okazuje się, że obcy dostają na jej punkcie kręćka), prostytucja choć nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić. Dystrykt 9 przypomina śmietnik. W końcu rząd postanawia przenieść obcych w inne miejsce i zleca to firmie Multi-National United. MNU jednak nie robi tego w cywilizowany sposób. Chęć zdobycia technologii i broni obcych, która uruchamia się tylko, gdy wykryje ich DNA powoduje, że nie przebierają w środkach, przekraczają pewne granice. To jest jednak osobna historia.
Całą operacją eksmisji obcych zarządza Wikus van de Merwe, który traktuje to całe przedsięwzięcie jako dobrą zabawę. No, bo przecież obcy to nie ludzie, tylko coś co bardziej przypomina robala, krewetkę i nie trzeba się nimi przejmować. Wszędzie z obstawą przekupuje obcych kocią karmą, zastrasza albo gdy próbują się bronić spokojnie patrzy jak ich zabijają. Jego perspektywa zmienia się o 180 stopni, gdy opryskuje się zawartością kanistra, którą wyprodukowali inteligentni przedstawiciele obcych. Nagle zaczyna się zamieniać w obcego i sam staje się zwierzyną łowną. Poluje na niego MNU łącznie z teściem, którzy chcą go rozebrać do atomów żeby zobaczyć dlaczego nagle może obsługiwać broń obcych. Polują też Nigeryjczycy, których przywódca twierdzi, że ta umiejętność należy się jemu i chce ją w jakiś sposób przejąć. Pierwszy raz ucieka, czuje się zaszczuty przez cały świat i niespodziewanie znajduje wsparcie w tych których do tej pory prześladował. W końcu jego losy toczą się tak, że pomaga uciec tej dwójce, a ci obiecują, że wrócą za mniej więcej trzy lata. Sam Wikus w końcu
zamienia się w obcego i pozostaje w dystrykcie, który w końcu przeniesiono w inne miejsce.
Film jest nakręcony w formie dokumentu, w którym bieżące wydarzenia przeplatają się z wypowiedziami ekspertów jak entomolodzy (bo obcy przypominają robale), socjologów, politologów, czy newsami z wiadomości. Pod koniec pojawiają się wypowiedzi członków rodziny Wikusa, jego współpracowników a czasem nawet jego samego w formie zdjęć archiwalnych. Co przyznam w pewnych momentach było troszkę nudnawe, bo ileż można patrzeć na wiecznie uśmiechniętego faceta, który za nic ma sobie innych. Człowieka, który z uśmiechem na ustach i żartując opowiada o tym jak likwidować jaja kosmitów. Przecież kosmici to zwierzęta i można z nimi robić co tylko się chce. Nikt tam nie dopatruje się w tym zbrodni ludobójstwa, dyskryminacji rasowej. A właśnie to w zachowaniu ludzi obnaża reżyser. Ludzką ksenofobię, która może przybierać monstrualne rozmiary.
Pokazuje też jak trudno jest samemu zmienić punkt widzenia. Dopiero naprawdę ekstremalne doświadczenia
jak w przypadku Wikusa stopniowa przemiana w obcego sprawia, że zaczyna się postrzegać wszystko zupełnie inaczej. Główny bohater musiał dopiero na własnej skórze poczuć jak to jest, gdy nagle staje się po drugiej stronie barykady.
Co ważne. Film nie jest napakowany górnolotnymi hasłami i nie moralizuje nikogo na siłę. Każdy odgrzebie w tym obrazie różne rzeczy, łącznie z krytyką obecnego świata. Blomkamp wbija ludzkości co raz to nowe szpilki krytykując brak współczucia i poszanowania innych, brak jakiejkolwiek etyki, rządzę zysku, władzy i wiele wiele innych. Trzeba tylko uważnie patrzeć i wystarczy trochę znać historie nie tylko tamtego obszaru żeby umieć to rozszyfrować. Choć poczucie wbijania przez reżysera kolejnej szpilki nie staje się przez to znośniejsze.
Po za tym reżyser Neill Blomkamp stworzył naprawdę ciekawy obraz. Film ma świetnie skomponowaną fabułę, w niektórych momentach bywa widowiskowy i dość krwawy. Świetne efekty specjalne, w tym same postacie obcych, które wyglądają bardzo realistycznie. Do tego genialnie dobrana muzyka, która sprawia, że całość ogląda się naprawdę bardzo dobrze.
Trudno jeszcze nie wspomnieć słowem o aktorach, którzy genialnie wpisali się w klimat stworzony w filmie. Sharlto Copley doskonale poradził sobie ze stworzeniem Wikusa van de Merwa, a miał ciężki orzech do zgryzienia. Z jednej strony miał normalnego faceta, a z drugiej faceta zaszczutego przez zatrudniającą firmę, która za wszelką cenę chciała sprawdzić jak to się stało, że nagle może on obsługiwać broń obcych.
Jest to film, do którego na pewno jeszcze wrócę nie raz. Bo chociaż jest to film o obcych to niesie on takie treści, że warto nad nim dłużej przysiąść i zapamiętać. Wcale się nie dziwię, że Peter Jackson zaufał młodemu reżyserowi i pozwolił mu nakręcić film, taki film. Po takim czymś chyba zaprzyjaźnię się z Blomkampem nna dłużej i chętnie obejrzę "Elysium".


Źródła ilustracji:
www.filmweb.pl
www.students.pl
iptak.pl

wtorek, 11 czerwca 2013

Senność

Kiedyś wspominałam, że marzyłby mi się pokój z dużą ilością książek. Tak żeby zalegałyby w każdym możliwym kącie, a nawet podłodze. Zupełnie tak jak u Roberta, bohatera "Senności", zarówno tej filmowej jak i książkowej. Taki stan rzeczy jest raczej mało prawdopodobny, ale pomarzyć zawsze można. Będzie, więc o "Senności", która dzisiaj na stałe wzbogaciła moją małą biblioteczkę i jest kolejnym malutkim krokiem w jej powiększaniu.
W tym przypadku zaczęło się od filmu. Wojciech Kuczok na zlecenie reżyser Magdy Piekorz napisał scenariusz, w którym przeplatają się losy trójki bohaterów pogrążonych w osobliwym letargu i patrzących jak ich życie powoli przecieka przez palce. Tak samo jest w książce, którą napisał już później w oparciu o ten scenariusz. Trudno jest więc rozdzielić film i książkę, choć pojawia się tutaj dodatkowy czynnik. Film jest obrazem, który wykreowała reżyser i aktorzy, a książka obrazem zależącym od słowa jakim posługuje się Kuczok oraz wyobraźni czytelnika.
Kim są więc nasi bohaterowie?
Róża, aktorka która cierpi na osobliwą przypadłość - narkolepsję, która powoduje, że zasypia w najmniej oczekiwanych momentach, przez co skutecznie wyłącza ją z życia i izoluje od ludzi. W zasadzie jedynymi osobami, z którymi się spotyka jest bezimienny (zarówno w książce i filmie) mąż oraz lekarz, próbujący wyleczyć ją z tej przypadłości.
Robert. Pisarz, który napisał jedną genialną książkę i ... Ożenił się z niewłaściwą kobietą, która do tego stopnia wtargnęła w jego życie, że przestał pisać. Przewrażliwiona, rozczarowana i w zasadzie zadowolona z tego, że na kogo wylewać wszystkie swoje żale i paranoje. Do tego wszystkiego mieszkają z jej rodzicami. Teść polityk, który doszedł do wniosku, że zięć pisarz doda rodzinie prestiżu, a po niemocy jaka ogarnęła Roberta umieścił go w jakimś archiwum i regularnie przysyła dziewczęta, które mają sprawdzić, czy napisze kolejny genialny bestseller. Teściowa zaś jest takim typem moherowego bereta, jednak też ciężko to stwierdzić, bo pojawia się bardzo rzadko.
Andrzej, który nie potrafi zdobyć się na odwagę i stać się człowiekiem niezależnym od rodziców, którzy kontrolują jego dorosłe życie do tego stopnia, że nawet wybudowali mu dom, w którym ma zamieszkać i prowadzić prywatny gabinet. Bo Andrzej jest świeżo upieczonym lekarzem stażystą. Wszystko jednak zaczyna się komplikować, gdy zakochuje się w osiedlowym rozrabiace. Kłopoty z chuliganami, akceptacją rodziców, a nawet ukochanym Pięknisiem, który go okrada i generalnie nie szanuje.
Nic praktycznie tych ludzi nie łączy, nawet przez większość czasu nie wiedzą o swoim istnieniu. Łączy ich rodzaj życiowej senności, która objawia się w różny sposób. W filmie patrzymy na brutalny świat, w którym znalazł się Adam, teatralne scenografie i zachowanie męża w stosunku do Róży, a Robert utknął w moherowo-groteskowym świecie swojej "rodziny". W książce musimy ruszyć troszkę wyobraźnią, ale Kuczok zręcznie opisał emocje jakie towarzyszą bohaterom. Wprowadza odpowiednią atmosferę bezruchu i rezygnacji, która w pewnym momencie zaczyna się zmieniać, gdy losy bohaterów zaczynają się przynajmniej chwilowo przeplatać. Te właśnie drobne epizody, czasem poprzedzone dramatem w pewien sposób zmuszają ich do obudzenia się z tytułowej senności. Robert poznaje diagnozę z ust Adama. Róża spotyka Roberta, gdy zmęczony chorobą i wyprawą siada pod jej płotem. Rozmawiają i to budzi ją z letargu, który objawiał się narkolepsją. Adam w końcu dochodzi do wniosku, że musi coś ze swoim życiem zrobić, zabiera swojego Pięknisia i wyjeżdża. Budzą się ze snu.
Tak jak mówiłam, ciężko jest rozdzielić te dwa obrazy, które wyłaniają się z filmu i książki, bo w zasadzie to identyczne historie, które różnią się tylko formą przekazu. Kuczok ma swój charakterystyczny sposób pisania. Przerysowany i nieco teatralny, ale Magdzie Piekorz udało się stworzyć piękny choć czasem trudny w odbiorze film właśnie ze względu na te odrobinę teatralnych dekoracji. Kuczok w książce gra naszą wyobraźnią i emocjami używając tylko słów. Krótkie lub przeraźliwie długie zdania, które czasami się ciągną przez całą stronę, tak jakby wpadł w słowotok. Książka jest napisana inaczej niż można się spodziewać, co czasem też bywa trudne w odbiorze, ale to właśnie cały jej urok.
Wspominając jeszcze o filmie trzeba pamiętać o aktorach, którzy doskonale poradzili sobie z konwencją przyjętą przez panią reżyser. Nadekspresyjny Żebrowski, liryczny Krzysztof Zawadzki, czy wydający się w filmie bezbarwny i bez życia Rafał Maćkowiak
Film nie został dobrze przyjęty przez krytyków, ale świetnie odebrała go publiczność. Nie jest to kolejne durne filmidło jakich w ostatnim czasie w polskim kinie jest na pęczki. Opowiada o ludziach, nie młodych i nie bogatych, ale normalnych, którzy w pewnym momencie stracili nad swoim życiem kontrolę.
Polecam przeczytać i obejrzeć "Senność" w dowolnej kolejności. Oba obrazy są świetne, mimo że troszkę depresyjne to pod koniec wszystko szczęśliwie się rozwiązuje.



Źródło ilustracji:
www.filmweb.pl