sobota, 27 września 2014

Dwie najdziwniejsze książki miesiąca

Wrzesień upłynął pod szyldem gonitwy konferencyjno-papierniczej, w czasie której przyszło mi przeczytać dwie najdziwniejsze książki pod słońcem i to w dodatku jedna po drugiej. Obie przyprawiły mnie o solidny zamęt w głowie, ale z drugiej strony wiedziałam na co się porywam, pakując do torby oprócz "Gry Endera" "Labirynt śmierci" Philipa K. Dicka i "Kocią kołyskę" Kurta Vonneguta. Niezbyt rozważnie też wybrałam kolejność książek, bo po książce Carda powinnam zdecydowanie wziąć się za jakieś lekkie i przyjemne czytadło, a nie pchać w absurdalny świat dziwacznej religii stworzony przez Dicka, a potem starać się zrozumieć bokononizm. To było kilka naprawdę czytelniczo stresujących dni.
O czym są obie książki? Zasadniczo o tym samym, bo o wierze, ludziach uwikłanych w zasady religii i życiu w społeczności. Kiedy jednak człowiek zaczyna się nad tym zastanawiać to okazują się skrajnie różne, ale tak samo dziwaczne.
"Labirynt śmierci" opisuje losy czternaściorga różnych ludzi, którzy zostali wysłani jako nowi koloniści na planetę Delmak-0 by tam zbudować nową społeczność, ale zamiast współpracować ze sobą pozostają skrajnymi indywidualistami i nie bardzo potrafią współpracować. Gdy dochodzi do awarii satelity, na którym było nagranie z instrukcjami nie wiedzą co mają ze sobą robić i jak sprowadzić pomoc, zaczynają podejrzewać, że są ofiarą jakiegoś eksperymentu. Sprawę zaczyna dodatkowo komplikować tajemnicze morderstwo jednego z osadników i narastająca wśród nich panika.
Książka jest pełna szalonych zwrotów akcji i niespodziewanych rozwiązań, które jeszcze bardziej komplikują życie garstki osadników. Tajemnicza religia, tajemniczy przemieszczający się budynek, nad drzwiami którego każdy z bohaterów widzi inny napis i galaretowate stwory, które kopiują wszystko co się przed nimi położy, czy miniaturowe kopiami budynku, które można tresować, a we wnętrzu których jest napis made on Earth. Do tego narastająca panika i dezorientacja bohaterów, podlane wizjami rodem z narkotykowego haju z zakończeniem, którego w ogóle się nie spodziewałam. Wszystko jest napisane bardzo plastycznie i tak sugestywne, że momentami człowiek sam popada w taki sam obłęd jak bohaterowie zaganiani wyobraźnią autora w kozi róg. 
Akcja stopniowo nabiera tempa, a w końcówce gna na łeb na szyję stawiając bohaterów nie tylko w niebezpiecznych i skrajnie absurdalnych sytuacjach. Nie tego się spodziewałam, ale z drugiej strony pokazało to człowieka od zupełnie innej strony.
Nie polecam czytania "Labiryntu śmierci" bezpośrednio po psychologicznym science fiction w stylu "Gry Endera" i to w dodatku w obcym miejscu w środku nocy. Długo nie potrafiłam zasnąć, a co chwile wydawało mi się, że ktoś chodzi po korytarzu, skrajną paranoję wpadłam jak się rozbudziłam i świeciło się światło w łazience.
Po za tym książka jest bardzo dobra i zmusza do myślenia. Warto, więc się z nią bliżej zapoznać, co nie zmienia jednak faktu, że gdy zamknęłam ostatnią stronę czułam się tak jak gdyby ktoś uderzył mnie w tył głowy i przez jakiś czas nie docierało do mnie to, co przeczytałam. Książka bardzo w stylu Dicka.
Zupełnie inaczej ma się sprawa z "Kocią kołyską". Tam akcja płynie zdecydowanie wolniej i bardziej skupia
się na tajemniczej religii zwanej bokononizmem stworzonej przez samozwańczego proroka Bokonona, który staje się czymś w rodzaju symbolu buntu przeziwko reżimowi Papy Monzano na wyspie San Lorenzo. A żeby było śmieszniej wszystko zaczyna się od tego, że główny bohater i narrator jednocześnie pisze o tym, że postanowił napisać książkę o dniu, w którym zrzucono bombę atomową na Hiroszimę i jednym z jej twórców Felixie Hoenikerze. I tak od słowa do słowa, a zasadzie od rozdziału do rozdziału obserwując sceny opisywane w tych ultrakrótkich rozdziałach (książka ma niecałe 200 stron i ponad 100 rozdziałów!) jak splot wydarzeń prowadzi do końca świata za sprawą tajemniczego lodu-9, który zamarza w temperaturze pokojowej.
Pomysł na książkę ciekawy, już przez sam fakt stworzenia religii, której głównym założeniem jest to, że bazuje na kłamstwie. Dodatkowo przy tej ilości króciusieńkich rozdziałów czułam się tak jakbym oglądała serię złożoną z setki filmików, czy nawet zdjęć, na których działy się co raz dziwaczniejsze rzeczy i pojawiali dziwaczniejsi ludzie. W pewnym momencie zaczynałam się w tym wszystkim gubić i odnosić wrażenie, że coś po drodze pominęłam. Wszystko jest równie absurdalne, co groteskowe i podlane czarnym humorem z pokaźną dawką apokalipsy w tle. Jednak jeżeli się już zacznie nad tym wszystkim zastanawiać i szukać drugiego dna to nagle się okaże, że ma to jakiś sens. Już sama postać Hoenikera zmusza do przemyśleń, a co dopiero reszta (a tego trochę jest).
"-Więc nie ma dla nich nic świętego?
-Tylko jedno.
Próbowałem zgadywać.
-Ocean? Słońce?
-Człowiek - powiedział Frank. - Nic poza tym. Po prostu człowiek." 

Nie zmienia to jednak faktu, że tego rodzaju literatura jest dla mnie dziwaczna i każdy z tych mini rozdziałów wydaje się irytować i atakować czytelnika z każdej strony.
Obie książki są warte przeczytania i obie pokazują różne oblicza książek science-fiction. Polecam obie, chociaż nie w takim układzie w jakim ja je sobie zafundowała.
Dla mnie osobiście były to dwie najdziwaczniejsze książki września, a kto wie, czy nie tego roku.

Źródła ilustracji:
http://lubimyczytac.pl

środa, 24 września 2014

Human equation

Lubię swoją "pracę". Naprawdę lubię, choć w dniu takim jak dzisiaj mam ochotę wziąć trzasnąć drzwiami i rzucić wszystkim w cholerę. A czemu? Nie było mnie raptem półtora tygodnia i okazało się, że w tym czasie chyba ze sto razy zmieniały się wersje tego, co kto gdzie i jak ma nam wpisać do indeksu. Kiedy myślałam, że w poniedziałek dowiedziałam się czegoś konkretnego to nagle dzisiaj w ciągu chyba niecałej godziny wszystko zdążyło się siedem razy zmienić. Naprawdę czekam kiedy ta papierologia się skończy i będę mogła zająć się tym, co naprawdę ważne.
Szczęściem w nieszczęściu u mnie jest to, że droga z uczelni do domu troszkę trwa i w autobusie mam czas żeby ochłonąć. W czym ostatnio skutecznie pomaga mi pewien ponad dwumetrowy holender z kudłatym psem. Chodzi oczywiście o Arjena Lucassena i jego projekt Ayreon, o którym pisałam przy okazji "Theory of Everything". Ten album oczywiście nie zniknął z mojej playlisty, ale przy okazji odkurzyłam wcześniejsze płyty wydane pod tym szyldem między innymi "The Human Equation" i "01011001", które sprawiają, że od pierwszych dźwięków odpływam w zupełnie inne światy. Oba albumy są doskonałe, dlatego oba doczekają się krótkich notatek. Dzisiaj będzie o "The Human Equation", w którym jest kilka takich momentów, gdzie odnoszę wrażenie, że ta muzyka jest ze mną gdzieś od zawsze i może to dziwacznie zabrzmi, ale siedzi gdzieś tam już na poziomie kwasów nukleinowych w komórkach.
Jak każdy album Ayreona "The Human Equation" opowiada pewną historię. Tym razem jest to opowieść o człowieku, który miał w dość niejasnej sytuacji wypadek samochodowy. W biały dzień na pustej drodze dobija do drzewa i zapada w trwającą 20 dni śpiączkę. Każdy z tych dni jest reprezentowany przez jeden utwór będący alegorią różnych uczuć, czy wydarzeń z jego życia. Przed głównym bohaterem otwierają się wspomnienia z trudnego dzieciństwa (jako dziecko doświadczał przemocy ze strony ojca i kolegów ze szkoły), wyborów jakie sam podejmował (zdradzenie najlepszego przyjaciela). Pojawia się też potencjalne rozwiązanie zagadki tajemniczego wypadku. Jego powodem może być to, że przyłapał żonę ze swoim przyjacielem na zdradzie i z tego powodu umyślnie wjeżdża w drzewo. W końcu wszystko prowadzi do tego, że bohater musi poradzić sobie ze wszystkimi swoimi negatywnymi emocjami, żeby wyrwać się z koszmaru w jakim się znalazł.
Pewnie coś poplątałam w fabule. No cóż... Zazwyczaj pozwalam porwać się muzyce i potem ciężko jest mi się skupić na tym, by móc w kilku słowach ją streścić.
Od strony muzycznej album jest niesamowity! Chociaż mam mieszane uczucia do dwóch, może trzech utworów, ale przy bliższym wsłuchaniu okazuje się, że idealnie wpisują się w historię i klimat tworzony przez muzyków zgromadzonych przez Lucassena. Z drugiej strony jest kilka takich, że człowiek momentalnie przenosi się gdzieś indziej i wydaje się czuć te muzykę każdą komórką. Zamyka się oczy i pozwala muzyce swobodnie płynąć.
Nie wiem jak to inaczej opisać, bo z muzyką mam zawsze problem, ale jeśli ktoś lubi rock opery to "The Human Equation" jest taką wobec, której nie można przejść obojętnie. Warto jej wysłuchać i pozwolić zabrać się na podróż w podświadomość.
Podobnie jak w przypadku każdej płyty Ayreona również w przypadku tej trudno przejść obojętnie wobec grafiki na okładce, która nie wiem, czy idealnie, ale oddaje klimat płyty. Artysta nie miał łatwego zadania tworząc tę grafikę, bo trudno na obrazie przedstawić czyjąś podświadomość i wnętrze.
Naprawdę z całego serca polecam , a podczas słuchania zachęcam do założenia słuchawek, podkręcenia głośności, położenia się gdzieś wygodnie i odpłynięcia razem z bohaterem na te ponad dwie godzinki.

Źródła ilustracji:
http://www.arjenlucassen.com

środa, 10 września 2014

Run through the hills

U mnie ostatnio tempo jak w piosence Iron Maiden "Run throug the hills", choć niespodziewane przeziębienie, które w tym całym szaleństwie upchnęło mnie do łóżka i między jedną drzemką, a drugą pozwoliło na skreślenie kilku słów.
Mój mały światek ostatnio stanął troszkę na głowie i w zasadzie nie potrafi wrócić do normalności od połowy sierpnia. Wakacji jako takich nie miałam, ale trochę sama sobie jestem winna, bo wybrałam sobie takiego, a nie innego zwierzaka do badań, a jak wiadomo wszem i wobec mało kto lubi pająki. Już sam ten fakt drastycznie zmniejsza ilość ludzi, który zerknęli by do moich zyzusiów jak mnie nie ma. Ilość ta topnieje niemal do zera, gdy pokazuję czym je trzeba karmić, a osiąga zero absolutne mówię, że są spokrewnione dość blisko z czarnymi wdówkami i mogą dziabnąć. No, cóż... Chciałam to mam i nie powinnam narzekać. Na szczęście lubię swoją pracę i patrzenie jak hodowla się rozrasta cieszy.
Nie udało się nigdzie daleko pojechać, ale mimo wszystko jakiś kilka małych wypadów udało się zaliczyć. Kilka razy z tatą na ryby. Mała wycieczka do zamku w Mosznej, choć w zasadzie powinnam powiedzieć pałacyku, ale Winckler miał fantazję i zrobił sobie zameczek jak Neuschwanstein, do tego wszystkiego piękny park w stylu angielskim. Jednodniowa trasa po miasteczkach Beskidu Śląskiego i Małego. No i już bardziej na luzie wypad ze znajomymi w okolice Piotrkowa, gdzie czasem czułam, że mentalnie odpowiadam jamochłonowi, ale no cóż... Nie jestem wyszczekaną bohaterką komedii romantycznych, ot życie : )
W międzyczasie przyplątało się nietypowe wesele, na którym po raz pierwszy ganiałam po górach w butach na obcasie, bo zapomniałam trampek, a treki zdecydowanie nie mieszczą się w torebce. Osobiście obcasów na Stożku nie polecam, ale przyjaciołom, którzy brali ślub życzę wszystkiego, co najlepsze. Wszystko było trochę na wariackich papierach, ale wiem, że oni tacy są, inaczej być nie mogło i bardzo dobrze! A ten widok z okna o wpół do siódmej to była najlepsza rzecz jaka mnie ostatnio spotkała. Żałowałam tylko, że te moje durne treki jednak nie wlazły do torebki i nie mogłam się zapuścić na wycieczkę ze Stożka na Czantorię.
Były też dwa wyjazdy trochę służbowe. Pierwszy to w sumie jeszcze nie wakacje, ale siałam dość mocno panikę przed wyjazdem. Na szczęście Lublin okazał się pięknym miastem, a doktorantka z UMCS, która mnie wzięła pod swoje skrzydełka w labie okazała się bardzo fajną dziewczyną. Dużo się dowiedziałam i czekam aż przyjdą moje zamówienia do mojego labu, by można było ruszyć z robotą. Udało się też całkiem sporo zobaczyć, a co najważniejsze to niemal wszystko było w zasięgu spacerowym. Tylko do Muzeum Wsi Lubelskiej było za daleko na piechtobus. Fajnie by było jeszcze raz tam pojechać i zobaczyć Ogród botaniczny UMCS, czy przejść się tą podziemną trasą.
Druga wycieczka była na konferencję do Poznania i to w tempie ekspresowym. 6:30 autobus jednego dnia i 6:20 pociąg drugiego dnia. Stolica Wielkopolski wydaje się być naprawdę pięknym miastem, więc kiedyś pewnie wybiorę się tam na dłużej, żeby ją na spokojnie obejrzeć. Przede mną jeszcze dwie konferencje i dwa miasta do zobaczenia, czyli Olsztyn i Siedlce. W tym pierwszym pewnie będę miała troszkę więcej czasu dla siebie, bo tak na dobrą sprawę jadę sama, a nie wszystkie sesje na konferencji mnie interesują. W Siedlcach zaś są tylko dwa dni i to dość ciasno upchane, no i nie będę sama, ale z innymi pajęczarzami z mojego labu.
Także jest teraz trochę szaleństwa, bo w zasadzie od ostatniego tygodnia sierpnia mam maraton wyjazdowo-laboratoryjny. Nie jest też tak, że nie czytałam. Udało się połknąć całkiem sporo książek, obejrzeć kilka filmów, a nawet z uporem godnym maniaka wsłuchiwać się w "01011001" Ayreona. Muszę tylko znaleźć chwilkę i uporządkować wrażenia żeby napisać coś sensownego, a na to na razie nie mam czasu, a głowa z gorączką temu nie sprzyja.