Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pisane nocą. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pisane nocą. Pokaż wszystkie posty

piątek, 30 stycznia 2015

Wyższa matematyka...

Życie doktoranta nie jest usłane różami albo inaczej. Dopóki na horyzoncie nie pojawią się studenci albo szef z kolejnym ciekawym pomysłem wszystko jest w porządku. Może nie różowo, ale w granicach tolerancji  i przy odrobinie dobrej woli nawet spektakularną porażkę można przekuć w coś dobrego.
Niestety schody zaczynają się w tedy kiedy pojawiają się studenci, a osiągają one rozmiary Mount Everestu kiedy zaczynasz tych studentów chwalić. O czym ostatnio przekonałam się na własnej skórze i to dość boleśnie. Chociaż wszyscy dookoła mnie twierdzą, że demonizuję całą sprawę.
Co konkretnie się stało? A no to, że trójca studencka, która robi prace magisterskie na moich zyzuniach nie potrafi liczyć i żeby było śmieszniej wcale się do tego nie chcą otwarcie przyznać. Przez co wyszłam przed promotorką na jędzę kosmiczną, która ma jeden jedyny cel w życiu żeby robić studentom na złość i utrudniać ich egzystencję na wszelakie możliwe sposoby.
Schody zaczęły się, gdy postanowiliśmy ruszyć już teraz z pracami magisterskimi, a konkretniej zacząć eksperyment. Studenci mieli przyjść i powiedzieć jak wygląda ich rozkład jazdy w sesji, a ja miałam siąść i rozplanować technicznie całe przedsięwzięcie. Pierwszym problemem okazało się wyciągnięcie informacji kiedy i ile mają egzaminów, ale po ciężkich bojach państwo ustalili jedną wersję. Napisałam więc rozkład zajęć przy eksperymencie, omówiliśmy co, kiedy, jak i gdzie będzie robione. Przygotowałam im rozpiski żeby przypadkiem nie próbowali mi wmawiać, że wcale się nie umawialiśmy na akurat ten konkretny dzień i te konkretną godzinę. Myślałam, że najgorsze mamy za sobą, więc kazałam im  tylko policzyć zwierzaki żeby rozplanować grupy eksperymentalne i wróciłam do swoich zajęć. Niestety teraz boleśnie się przekonałam, że to był błąd.
Okazało się, że policzenie dorosłych samic S. grossa przerosło całą trójkę i to do tego stopnia, że aż siadłam z wrażenia. Dwa tygodnie temu doliczyli się 200 sztuk, więc z panią promotor wydzieliłyśmy trzy grupy: kontrolę, trute kadmem i trute miedzią. W sumie wyszło nam, że wykorzystamy 180 zwierzaków i 20 zostanie na podtrzymanie hodowli oraz na jeden pilotażowy eksperyment.
Dzisiaj okazało się, że nie ma tylu pająków! Kiedy kazałam im dzisiaj wstępnie odliczyć pająki do eksperymentu i przygotować na poniedziałek przyszli do mnie z paniką w oczach oznajmiając, że jest tylko 140 osobników. Mnie zatkało i to dosłownie. Przecież ponad 1/4 hodowli nie mogła od tak zniknąć! 
Kiedy zaczęłam robić dochodzenie i sprawdzać zeszyt z prowadzenia hodowli, okazało się, że napisali dokładnie ile jakich pająków jest. Kiedy im to pokazałam, łącznie z ich podpisami zaczęli się tłumaczyć, że:
  1.  policzyli wszystkie samiczki łącznie z tymi trutymi
  2.  musiały się jakieś samce w to wplątać
  3.  200 samiczek im wyszło razem z maleństwami (tymi najmniejszymi, gdzie nie widać, który pajączek to samiec, a który samiczka).
Policzyć do 200 to jak widać wyższa matematyka... Dostali ode mnie reprymendę przez co wyszłam na jędzę bez serca. Bo przecież to, że źle policzyli to nie ich wina i nie powinnam się czepiać. Kiedy im zaś oznajmiłam, że przez to na wykonanie 1/3 eksperymentu będą musieli poczekać do przyszłego roku aż misie dorosną zaczęli marudzić. No, ale ja nic na to nie poradzę, sama mam przez ich "zdolności" matematyczne duży problem do rozwiązania...
Ech... Coś jest w tym chińskim przekleństwie "Obyś cudze dzieci uczył" i teraz też już wiem, że student jest jak dziecko we mgle i nawet przy liczeniu od 1 do 200 trzeba go za rączkę prowadzić. A samemu trzeba stosować się do reguły: jeśli chcesz coś zrobić dobrze, zrób to sam.


Źródło ilustracji:
https://farm8.staticflickr.com/7352/12002890526_90c9ca2926.jpg

środa, 10 września 2014

Run through the hills

U mnie ostatnio tempo jak w piosence Iron Maiden "Run throug the hills", choć niespodziewane przeziębienie, które w tym całym szaleństwie upchnęło mnie do łóżka i między jedną drzemką, a drugą pozwoliło na skreślenie kilku słów.
Mój mały światek ostatnio stanął troszkę na głowie i w zasadzie nie potrafi wrócić do normalności od połowy sierpnia. Wakacji jako takich nie miałam, ale trochę sama sobie jestem winna, bo wybrałam sobie takiego, a nie innego zwierzaka do badań, a jak wiadomo wszem i wobec mało kto lubi pająki. Już sam ten fakt drastycznie zmniejsza ilość ludzi, który zerknęli by do moich zyzusiów jak mnie nie ma. Ilość ta topnieje niemal do zera, gdy pokazuję czym je trzeba karmić, a osiąga zero absolutne mówię, że są spokrewnione dość blisko z czarnymi wdówkami i mogą dziabnąć. No, cóż... Chciałam to mam i nie powinnam narzekać. Na szczęście lubię swoją pracę i patrzenie jak hodowla się rozrasta cieszy.
Nie udało się nigdzie daleko pojechać, ale mimo wszystko jakiś kilka małych wypadów udało się zaliczyć. Kilka razy z tatą na ryby. Mała wycieczka do zamku w Mosznej, choć w zasadzie powinnam powiedzieć pałacyku, ale Winckler miał fantazję i zrobił sobie zameczek jak Neuschwanstein, do tego wszystkiego piękny park w stylu angielskim. Jednodniowa trasa po miasteczkach Beskidu Śląskiego i Małego. No i już bardziej na luzie wypad ze znajomymi w okolice Piotrkowa, gdzie czasem czułam, że mentalnie odpowiadam jamochłonowi, ale no cóż... Nie jestem wyszczekaną bohaterką komedii romantycznych, ot życie : )
W międzyczasie przyplątało się nietypowe wesele, na którym po raz pierwszy ganiałam po górach w butach na obcasie, bo zapomniałam trampek, a treki zdecydowanie nie mieszczą się w torebce. Osobiście obcasów na Stożku nie polecam, ale przyjaciołom, którzy brali ślub życzę wszystkiego, co najlepsze. Wszystko było trochę na wariackich papierach, ale wiem, że oni tacy są, inaczej być nie mogło i bardzo dobrze! A ten widok z okna o wpół do siódmej to była najlepsza rzecz jaka mnie ostatnio spotkała. Żałowałam tylko, że te moje durne treki jednak nie wlazły do torebki i nie mogłam się zapuścić na wycieczkę ze Stożka na Czantorię.
Były też dwa wyjazdy trochę służbowe. Pierwszy to w sumie jeszcze nie wakacje, ale siałam dość mocno panikę przed wyjazdem. Na szczęście Lublin okazał się pięknym miastem, a doktorantka z UMCS, która mnie wzięła pod swoje skrzydełka w labie okazała się bardzo fajną dziewczyną. Dużo się dowiedziałam i czekam aż przyjdą moje zamówienia do mojego labu, by można było ruszyć z robotą. Udało się też całkiem sporo zobaczyć, a co najważniejsze to niemal wszystko było w zasięgu spacerowym. Tylko do Muzeum Wsi Lubelskiej było za daleko na piechtobus. Fajnie by było jeszcze raz tam pojechać i zobaczyć Ogród botaniczny UMCS, czy przejść się tą podziemną trasą.
Druga wycieczka była na konferencję do Poznania i to w tempie ekspresowym. 6:30 autobus jednego dnia i 6:20 pociąg drugiego dnia. Stolica Wielkopolski wydaje się być naprawdę pięknym miastem, więc kiedyś pewnie wybiorę się tam na dłużej, żeby ją na spokojnie obejrzeć. Przede mną jeszcze dwie konferencje i dwa miasta do zobaczenia, czyli Olsztyn i Siedlce. W tym pierwszym pewnie będę miała troszkę więcej czasu dla siebie, bo tak na dobrą sprawę jadę sama, a nie wszystkie sesje na konferencji mnie interesują. W Siedlcach zaś są tylko dwa dni i to dość ciasno upchane, no i nie będę sama, ale z innymi pajęczarzami z mojego labu.
Także jest teraz trochę szaleństwa, bo w zasadzie od ostatniego tygodnia sierpnia mam maraton wyjazdowo-laboratoryjny. Nie jest też tak, że nie czytałam. Udało się połknąć całkiem sporo książek, obejrzeć kilka filmów, a nawet z uporem godnym maniaka wsłuchiwać się w "01011001" Ayreona. Muszę tylko znaleźć chwilkę i uporządkować wrażenia żeby napisać coś sensownego, a na to na razie nie mam czasu, a głowa z gorączką temu nie sprzyja.

czwartek, 3 lipca 2014

Kaczkołap

Jeszcze żyję, ale jak widać na załączonym obrazku ostatnio cierpię na brak czasu i permanentne niewyspanie, ale będąc uczciwą wobec siebie muszę się przyznać, ze to tylko i wyłącznie moja wina. Powodów jest kilka, a do najważniejszych zalicza się chyba to, że jest Mundial i ja z uporem godnym lepszej sprawy oglądam wszystkie mecze (nie widziałam tylko całych trzech!). Po za tym było trochę szaleństwa w laboratorium, które napsuło mi humor na kilka dni i do teraz odbija się czkawką. Dlatego kiedy nadarzyła się okazja wypadu na ryby i pełne odstresowanie nie wahałam się za długo.
Tata zapakował do auta swój standardowy zestaw, który z ledwością mieści się w bagażniku, a ja skromnie wrzuciłam do aparat i "Sprawę Munstera", a na tylne siedzenie Rufusa.
Pogoda była dość wietrzna, więc na samym wstępie zwiało mi krzesełko do wody, ale za to słońce nie paliło tak mocno jak ostatnio i była nadzieja, że nie przypłacę tego wypadu poparzonymi plecami, dlatego rozłożyłam sobie kocyk. Ulokowałam się na nim z wilgotnym psem (Rufus postanowił wejść do wody w czym trzeba było mu pomóc bo trzcina na brzegu to przecież bariera nie do przejścia) i ostatnią z serii książek o Van Veeterenie wydaną w Polsce.
Niestety sama historia była dość nudna, więc zdarzyło mi się parę razy przysnąć, co niestety skończyło się tym, że opaliłam sobie połowę twarzy i wieczorem wyglądałam jakby mi ktoś porządnie przyłożył. Po którejś drzemce z kolei w końcu postanowiłam wziąć psa, aparat i przejść się na mały spacer. Tata został z wędkami, a mi w tym czasie udało się zrobić kilka ładnych zdjęć zwierzaków buszujących nad wodą. Żałuję tylko, że nie wyszło zdjęcie wróbla łapiącego ważkę w locie. Wszystko działo się tak szybko, że na fotografii jest tylko szarobrązowa smuga, na szczęście maleństwo przycupnęło niedaleko i dało się sfotografować na ziemi.
Powinnam zaliczyć dzień do bardzo udanych. Niestety chyba pochwaliłam dzień przed zachodem słońca, bo Rufikowi coś odbiło.
Zdarza mu się atakować gołębie na spacerze, czy szczekać na kaczki, ale zwykle to kończy się na tym, że podbiega do ptaków, które uciekają, a ten stoi jak ta ofiara i gapi się nie wiedząc, co się stało. Z kaczkami jest jeszcze o tyle zabawy, że jak tylko się zmoczy to zwykle się cofa i podnosi z oburzeniem łapy demonstrując, że są mokre.
Tym razem jednak było zupełnie inaczej. Gdy tylko w szuwarach przy brzegu pojawiły się krzyżówki w miśka coś wstąpiło i rzuciła się w ich stronę. Śmiałam się, spodziewając się że jak tylko doleci do brzegu zatrzyma się i będzie tylko szczekał. Jednak łobuz nie patrząc na nich dosłownie rzucił się w wodę, a ja nie zdążyłam go złapać. Tata wbiegł za nim do wody, bo to małe białe jest ślepe, nie słucha i pewnie wypłynąłby gdzieś na środek stawu, który jest bardzo głęboki. Złapał go w ostatniej chwili i wytargał opornika na brzeg, ale to nie koniec.
Misiak postanowił jednak złapać te kaczki i zanim się zorientowałam to ja wbiegłam za nim w wodę do pół uda! Nie pomogło uwiązanie na smyczy, ani opatulenie w ręcznik, a z pomostu chciał brać rozpęd i znów gonić te nieszczęsne kaczki. W końcu zamknęliśmy go w aucie żeby się uspokoił. Gdy myślałam, ze już nic się nie stanie i wypuściłam go z powrotem to w szuwarach pojawiły się łyski i psie szaleństwo zaczęło się od nowa.
W sumie jak patrzę na to teraz to było całkiem zabawnie. W Rufiku obudził się pies myśliwski, który kuli ogon pod siebie jak tylko gdzieś nawet bardzo daleko strzeli petarda. Jednak w tedy najadłam się sporo strachu. A do teraz zastanawia mnie ten fenomen, że gdy wsadzi się miśka do wanny to jest kłębkiem przerażenia, do oczka wodnego na ogródku nie wskoczy bo się boi, a tam szedł do wody na ślepo... za kaczkami.

czwartek, 22 maja 2014

Tak sobie myślę...

Koniec semestru zbliża się nieubłaganie wielkimi krokami, a co za tym idzie czas na czytanie topnieje do rozmiaru półtorej godziny w autobusie. Z drugiej strony pogoda na razie sprzyja połowom pająków, więc nie siedzę tylko nad studenckimi sprawozdaniami, z których każde wprawia mnie w co raz większą konsternację. Częściej też sobie zadają pytanie, czy ja też kiedyś pisałam takie cuda o "badaniu aktywności nieaktywnego enzymu" albo "opłaszczonych grudkach opłaszczajacych się na imitacji pasożyta", czy też przypadkiem nie przeszłam na ciemną stronę biurka stając się sfrustrowaną wersją Dartha Vadera. Naprawdę czasem przechodząc korytarzem i powiewając fartuchem mam ochotę sobie puścić z telefonu "Marsz imperialny". Ciekawe jak zareagowałyby moje studenty. Brakowało by mi tylko hełmu, bo charczący oddech załatwię sobie wbiegając po raz tysięczny z piwnicy na trzecie piętro. No, ale jak to się mówi: jak się nie ma w głowie to się ma w nogach, szkoda tylko, że od takiego latania się nie chudnie.
Po za tym jest całkiem spokojnie, no może nie licząc regularnych napadów paniki związanych ze służbową wycieczką do Lublina. Może to po trochu wynika z tego, że mam jechać sama, a tego bardzo nie lubię. Zawsze mam tysiące wizji jak to gubię się w nieznanym mieście, mylę przystanki albo płacę kare za kupienie złego biletu. Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, ale zdecydowanie bezpieczniej czuję się w górach. W sumie nie wiem do końca dlaczego, ale miasta mnie przerażają, ludzie mnie przerażają i w ogóle mam ochotę w tedy trzasnąć skorupką. Dlatego też zawsze wolę jechać z kimś, choćby bardziej przerażonym ode mnie, bo zawsze to raźniej jechać z kimś.
Dodatkowo w maju poszalałam książkowo i stosik na biurku chwieje się niebezpiecznie. Zbyłam książkowego pypcia i w końcu dorwałam "Samsarę" Tomka Michniewicza, która kosztowała mnie w Matrasie 15% taniej, bo dorwałam jego najnowszą książkę "Swoją drogą". Do tego w Świecie Książki przypadkowo załapałam się na jakąś przecenę. Kupowałam najnowszą książkę Mai Lidii Kossanowskiej "Takeshi. Cień śmierci" i przy okazji zobaczyłam obie książki Ani Kańtoch, na które polowałam już od bardzo dawna. Niewiele myśląc wzięłam więc "Diabła na wieży" i "Zabawki diabła" licząc się z tym, że przez najbliższych kilka miesięcy nie będzie książkowych zakupów, a tu przy kasie pozytywne zaskoczenie i razem z rabatem na Kossakowską zapłaciłam koło 50 zł za trzy książki! Żeby było śmieszniej po ponad półrocznej próbie wypożyczenia "Gry Endera" w końcu ją kupiłam, a to wszystko z powodu tego, że w końcu zmobilizowałam się i obejrzałam film. I nijak po za paroma elementami nie potrafię go zgrać z tym, co o książce Carda pamiętam.
Od kuzynki pożyczyłam jeszcze "Dzikiego Mesjasza", a ona dodatkowo dała mi jeszcze "Złodzieja dusz" Jadowskiej. A żeby było śmieszniej okazałam trochę asertywności w bibliotece i nie wzięłam książek Lee Childa. Za to mam kolejnego Van Veeterena, "Mówcę umarłych" Carda i "Jedno uderzenie serca" Palmera. Jest, co czytać i ciekawa jestem kiedy się z tym wszystkim wyrobię...

środa, 29 stycznia 2014

Pielgrzymki, negocjacje i ból głowy

Koniec semestru to raczej okres bardzo gorący, a ja w tym roku mam wątpliwą przyjemność oglądania go z drugiej strony biurka. I niestety z dnia na dzień jestem co raz bardziej zdenerwowana, sfrustrowana i zaskoczona tym, co od niektórych słyszę. Do tego po setnym powtórzeniu i próbie umówienia się na cokolwiek wracam do domu z potwornym bólem głowy.
Cała moja przygoda zaczęła się już w zeszłym tygodniu od tego, że musiałam pooddawać oceny z tak zwanych przedmiotów blokowych. Na moje szczęście robiłam sobie notatki na bieżąco w Excelu i wystarczyło to wydrukować, po uprzednim usunięciu różnych studenckich kwiatków, które sobie zapisywałam w komentarzach. 
Było to nawet całkiem zabawne np. podczas jednego z przedmiotów studenci mieli przeczytać i zaprezentować prace z artykułu na dany temat. Wiadomo, że nie jest łatwo opracować angielski artykuł z marszu, ale na swoje usprawiedliwienie miałam to, że udostępniłam komputer z wujkiem Google i można było sprawdzać to czego się nie było pewnym. I tak od jednej grupy dowiedziałam się, że środki zawierające chlor mają działanie oczyszczające na wody powierzchniowe, a ryby mają gile (ang. gills - skrzela). Z tymi "gilami" było o tyle zabawnie, że studenci uparcie w nie brnęli mimo, że zwróciłam uwagę na błąd.
Inny numer wywinął profesor, który koordynował blok zajęć prowadzonych przez moją katedrę. Namieszał do tego stopnia, że studenci zamiast podzielić się w grupie na osoby robiące prace z fizjologii i mikrobiologii, to zrobili prezentacje tylko mikrobiologiczne. Samo to w sobie nie byłoby problemem, gdyby nie to, że Pan profesor uznał, że prezentacja to ma być 1/2 oceny z naszego bloku! Przez tydzień zastanawialiśmy się jak ten problem rozwiązać, po czym profesor wpadł do nas jak gdyby nigdy nic z dziennikami i gotowymi ocenami.
Teraz niestety coś mniej przyjemnego i przyprawiającego mnie o tępy ból głowy. Przez cały semestr prowadziłam z koleżanką przedmiot o nazwie fizjologia zwierząt. Nie jest to łatwy przedmiot, bo leci się przez wszystkie układy narządów we wszystkich możliwych kontekstach. Od anatomii, przez funkcjonowanie w różnych grupach zwierząt i ewentualne zaburzenia. Cały semestr trułam grupie o tym, że trzeba się uczyć na bieżąco i łapać przynajmniej po jednym punkcie za rozmowę na ćwiczeniach. Niestety było to trochę jak rzucanie grochem o ścianę, bo nasze robaczki uznały, że przedmiot jest łatwy i mogą go olać. Nieciekawie się zrobiło, gdy ich podliczyłam i okazało się, że tylko jedna osoba na 12 będzie w stanie bez problemu dostać tróję.
To spowodowało niekończące się pielgrzymki i negocjacje o to by wyżebrać chociażby minimalną ilość punktów. Same te pielgrzymowanie i to, że nagle moja grupa sobie przypomniała jaki jest mój adres mailowy nie byłoby złe, ale... No właśnie.
Od poniedziałku część mojej grupy łazi za mną umawia się na konkretne rzeczy i albo nie przychodzą albo przyjdą, ale twierdzą, że umawiali się na coś zupełnie innego. Na dodatek wszystko chcą już na teraz zaraz...
Koszmar!
Naprawę teraz rozumiem jak czuje się nauczyciel, który wystawia oceny i jeszcze bardziej rozumiem sens chińskiego przekleństwa: "Obyś cudze dzieci uczył".
Uh.... Przepraszam za jęczenie, ale musiałam się gdzieś wygadać. Mam nadzieję, że muszę po prostu nabrać wprawy i przestać się tym wszystkim tak bardzo przejmować.
Na szczęście mam jedno miejsce gdzie się mogę schować przed tym dzikim wiecznie czegoś chcącym
tłumem (nie żeby wszystko szło załatwić po dobroci jeszcze jak semestr trwał). Jest to lab, gdzie trzymam swoje ukochane zyzusie i wiem, że niewiele studentek ma tam odwagę wejść, bo pająki są be, straszne i fu :) 
A maluszki rosną i jedzą jak oszalałe, nawet ta grupa, która w ramach eksperymentu jest karmiona muszkami pasionymi na pożywce z kadmem (choć te szkraby rosną nieco wolniej).
Z książkowych planów na dniach powinnam skończyć drugą z książek Nelle Neuhaus i powinna pojawić się recenzja obu pozycji. Na razie jestem pod dużym wrażeniem i trzymają poziom ze "Śnieżki".

P.S.
Mam nadzieję, że nikt się na mnie za te żale nie obrazi


Źródło ilustracji:
http://demotywatory.pl/uploads/201101/1296062189_by_ZnVr_600.jpg

wtorek, 14 stycznia 2014

Wyszło jak zwykle

No i znów zrobiłam to, co zawsze. Poszłam do biblioteki tylko odnieść książki... No, ale skończyło się jak zwykle, czyli przytarganiem kolejnych czterech pozycji w miejsce tych odniesionych. Pewnie skończyłoby się tylko na "Dzieciach Diuny", ponieważ za biurkiem tym razem siedziała nowa pani, ale wychodząc natknęłam się na Panią Basie i znów dostałam malutki pakiecik kryminałów. Zdecydowanie nie można mnie samej do biblioteki puszczać, tym bardziej, że powinnam na chwilę książki odstawić na rzecz artykułów o immunologii.
No, ale skoro już przytargałam te kilka pozycji do domu to warto by się pochwalić, co to jest. Oprócz wspomnianej dalszej części sagi Diuny przyniosłam jeszcze trzy kryminały. Dwa Nelle Neuhaus "Przyjaciele po grób" i "Głębokie rany" oraz "Kobietę, która spadła z nieba" Simona Mawera. Wszystkie trzy zapowiadają się ciekawie. Natomiast "Dzieci Diuny" trochę się boję, bo trochę smutnych wspomnień się z nimi wiąże, po za tym będzie to moje drugie podejście do tematu. No cóż zobaczymy.
Muszę jeszcze troszkę powiedzieć o książce Palmera "Piąta fiolka". Powinnam napisać recenzję, ale jakoś nie bardzo mi się chce, no chyba, że ktoś bardzo chce przeczytać takową. Niestety moje zniechęcenie jest wprost proporcjonalne do przeciętności książki.
Pomysł i styl pisania Palmera są bardzo poprawne. Są nawet momenty, w których robi się ciekawie, ale gdzieś się gubią. Przez większość czasu nic się nie dzieje, do tego trzech osobnych głównych bohaterów w trzech osobnych wątkach, które się w końcu splatają, ale bez jakiegoś większego zaskoczenia. W pewnym momencie łatwo domyślić się jak cała ta awantura z handlem narządami, dużą korporacją medyczną się skończy. Nie ratuje tego nawet charyzmatyczna główna bohaterka, a jej upór kończy sie przeważnie na bezsensownym biciu piany i walką z otoczeniem.
Jest to wszystko mocno przewidywalne i poprawne, ale mam wrażenie, że bez cienia emocji, które powinny towarzyszyć thrillerowi medycznemu. Miało być dobrze, a wyszło jak zwykle.
Mam wrażenie, wrażenie że najlepsze tego typu książki powstawały w latach 90-tych, a teraz to jakieś próby wskrzeszenia czegoś, co dawno zgasło. Michael Palmer już zawsze będzie mi się kojarzył z genialną "Krytyczną terapią" i nie wiem, czy inne książki będą w stanie ją dogonić.
Pomarudziłam sobie dzisiaj troszkę, ale no cóż... Znów dopadła mnie chandra, podczas małego wypadu ze znajomymi piwo mi uciekło z kufla i stałam prawie półgodziny dłużej na deszczu bo autobus sobie zamarzył nie przyjeżdżać. Nawet mandarynki i kakao nie pomogły mi poprawić humoru. No, ale ja już tak mam, a jeszcze zamiast zapuścić sobie jakąś pozytywną muzykę to katuje całe otoczenie Tarją i buczę, że nie śpiewa już w Nightwish'u (niestety w przeciwieństwie do Kamelotu panowie słono zapłacili za zmianę wokalistki).
Podsumowując mój dzisiejszy dzień, wyszło jak zwykle czyli nijak.
W następnym poście obiecuję nie wylewać swoich żali, bo przecież nie o to w tym wszystkim chodzi.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Sztuka słowa

Powinnam sobie chyba zrobić jakąś listę książek, które mnie pokonały i z jakichś bliżej niewyjaśnionych powodów rzucałam nimi po kątach zanim udało się je przeczytać albo co gorsza nie przeczytałam ich w cale. Nie jest to powód do dumy, ale ostatnio co raz częściej zdarza mi się na takie książki wpadać. Dwie takie wpadły w grudniu, ale przynajmniej zmusiłam się żeby je przeczytać i nawet pokusiłam się o wystawienie krótkiej notki. 
Niestety jak Nowy Rok zaczęłam z czytelniczym zapałem, po lekturze "Śnieżki..." to niestety został on skutecznie zgaszony już następnego dnia przez "Śmiertelną terapię", z którą walczyłam przez pięć dni i nawet nie udało mi się przekroczyć magicznej granicy 100 stron. No po prostu nie mogłam i już. Denerwowało mnie w tym wszystko od bohaterów, przez sposób pisania, na pomyśle skończywszy. Robię się chyba zbyt marudna. Wiem, że wydając opinię powinnam przeczytać książkę w całości, więc na temat książki duetu Louise Voss i Marka Edwardsa zamilknę.
Może muszę się trochę oderwać od kryminałów i thrillerów. Dlatego na chwilę biblioteczny stosik poleży odłogiem, bo tam same kryminały, a zabiorę się za leżącego i wołającego mnie od dłuższego czasu ze stosiku Gaimana. Na razie jednak czytam książkę, którą poleciła mi młodsza kuzynka. To taki mały rewanż po tym jak zaszczepiłam w niej fantasy pożyczając książki z mojej skromnej kolekcji. Tysia dała mi "Tancerzy burzy" japońskiego steam punka i jestem naprawdę bardzo ciekawa jaki miks wyszedł z pożenienia tego gatunku z ciekawą i nieco szaloną japońską kulturą. W każdym bądź razie zaczęło się ciekawie.
Po za tym mam kolejny problem natury półkowej. Do mojego zbioru dołączyły przez święta trzy kolejne książki: 
  • "Nigdziebądź" Neila Gaimana
  • "Dziecko śniegu" Eowyn Ivey, które wyszperałam na blogu Miasto Książek
  • "Sztuka słowa" taka śmieszna mała książeczka, którą dostałam od przyjaciół i o niej słów kilka poniżej
Naprawdę chyba poważnie zacznę rozważać rozglądanie się za jakimś czytnikiem e-booków, bo nie mam miejsca na półkach, ani miejsca na kolejną półkę. Na dodatek książki regularnie mnie atakują jak chce coś z półki ściągnąć.
"Sztuka słowa" to ślicznie wydana mała książeczka napakowana aforyzmami, życzeniami, dedykacjami i dobrymi radami  na każdą okazję. 
Prezent jak dla mnie trafiony, bo jak mam komuś składać życzenia, czy wypisywać je na kartce to wpadam w panikę, bo najzwyczajniej w świecie nie potrafię tego robić. Grzebię po sieci i zamęczam całe otoczenie, a tak wezmę to maleństwo do ręki i pewnie coś fajnego znajdę. Już mam parę rzeczy na oku, czekam teraz na ofiarę, na której to wypróbuję. To jednak nie tylko cytaty. W tej książeczce są też listy, wypowiedzi i to, co do swoich najbliższych pisały mniej lub bardziej znane postacie.
Jest też pewien aspekt praktyczny. Ktoś pomyślał i doszedł do wniosku, że sztuka słowa to nie tylko wyznania miłości, czy mądre słowa, ale też zwykła proza życia. Jest tam cały rozdzialik poświęcony rzeczom formalnym: listy motywacyjne, CV i inne rzeczy, które mogą się przydać w sytuacjach formalnych. Nie są to jednak suche informacje, ale bardziej zbiór przykładów, w których łatwiej wyczuć klimat takiego pisma.
Może to śmieszne, ale lubię sobie te książeczkę otworzyć tak na chybił trafił i przeczytać to na co pierwsze padnie wzrok. Wiem, że to maleństwo będzie sobie na stałe leżało już na moim biurku i będzie mi poprawiać samopoczucie, bo są tam naprawdę ładne rzeczy, nawet jeśli otwierając trafi się na coś smutnego.

piątek, 27 grudnia 2013

Krótko

No i jak zwykle zaliczyłam spore spóźnienie. Kiedy wszyscy znaleźli trochę czasu na życzenia świąteczne ja utknęłam między keksem, toną francuskich ciasteczek i eksperymentalnym ciastem drożdżowym. Tak się utarło, że jestem domowym cukiernikiem. Kiedy podłapałam troszkę czasu to okazało wybyłam z domu i dopiero teraz tak naprawdę udało mi się usiąść do pisania.
Ponieważ kończy się rok 2013 wypadałoby zrobić małe podsumowanie, a o dziwo działo się w tym roku bardzo dużo. Patrząc tylko od strony blogowej to dla mnie naprawdę duży sukces, bo zakładałam, że popiszę kilka miesięcy i na tym się skończy. A tu prawie rok się już ta stronka trzyma i dorobiłam się 14 obserwatorów! Udało się przeczytać 65 książek, które są w zakładce "Przeczytane w 2013" z podlinkowanymi notatkami.
Po za blogowo też działo się piekielnie dużo. Skończyły się jedne studia, zaczęły drugie z tym, że to teraz ja jestem tym, który oceny wystawia (doktorat, czyli ciemna strona mocy jak to mówi siostra). I mimo, że czasem bywało różnie to koniec końców można powiedzieć, że był to dobry rok.
Nie pozostaje mi nic innego jak życzyć wszystkim szczęśliwego Nowego Roku i żeby nie był on gorszy od tego, który właśnie mija.
http://www.tapeciarnia.pl/tapety/normalne/183740_nowy_rok_2014.jpg

niedziela, 8 grudnia 2013

O studentach, zbiorowym mózgu stułbi i płci mózgu słów kilka

Tak mnie naszło ostatnio żeby opisać coś z mojego podwórka, a inspiracją była grupa którą wzięłam od koleżanki na zastępstwo. 
Wiadomo, studenci jak studenci. Jedni się uczą, drudzy nie, ale tamta grupka to był istny koszmar i moja całkowita porażka. Sama jeszcze niedawno byłam po stronie ocenianej, więc ktoś może mi zarzucić, że sodówka mi uderzyła do głowy i szaleję, że zapomniałam jak to jest. Nie wiem, może jestem nad ambitna, ale naprawdę staram się nie uprzykrzać nikomu życia. Niestety piątkowe zajęcia z fizjologii dały mi mocno w kość.
O tym, że będą to koszmarne cztery godziny (żeby nie było 45 minutowe) ostrzegała mnie już koleżanka przez telefon. Grupa, która zamiast ucieszyć się, że nie będzie kartkówki, bo mają zastępstwo zrobiła takie miny jakby im ktoś co najmniej krzywdę zrobił. Co mnie zdziwiło bo podczas omawiania tematu nie potrafili (lub nie chcieli) odpowiedzieć na najprostsze pytanie. Przy części praktycznej mieli się podzielić zadaniami, po czym każdy miał omówić swoje ćwiczenia i na podstawie tego napisać na następny tydzień sprawozdanie. O tym, co się działo i jak prawie 3/4 próbek omal nie wylądowało na ścianie, bo ktoś nie pomyślał i bezmyślnie wlał do probówki cały roztwór, a potem zaczął podgrzewać opowiadać nie będę. Takich kwiatków z jednych ćwiczeń byłoby na kilkanaście stron. Najbardziej obrazili się na mnie jak jakieś dwa dziewczęta zrobiły sprawozdanko tylko ze swoich dwóch zadań i próbowały mi oddać twierdząc, że one zrobiły tylko to i o niczym więcej pisać nie będą. Żeby nie było cała reszta też tak chciała mi zrobić. Kiedy w końcu studenci naburmuszeni zostawili mnie sami z bałaganem. Odetchnęłam z ulgą i zaczęłam się zastanawiać jak to jest, że ośmioosobowa grupa potrafi podzielić się mózgiem stułbi.
Tak dla wyjaśnienia, żeby ktoś się nagle nie oburzył i na mnie nie nakrzyczał. Stułbia nie ma mózgu. Nie ma nawet jako takiego układu nerwowego, tylko sieć wielobiegunowych komórek nerwowych, których wypustki biegną we wszystkie możliwe strony. Mają za to kilka prościutkich receptorów zwanych ropaliami w skład, których wchodzą proste oczka (odbierają światło na zasadzie jest lub nie ma) i statocysty (narząd równowagi), ale po za tym nic więcej. Jak to więc jest, że te śmieszne zwierzaczki radzą sobie doskonale bez mózgu? Tego nie wiem i podejrzewam, że wiedzą to tylko one, ale radzą sobie całkiem świetnie i więcej do szczęścia nie potrzebują.
Niestety ludzie potrzebują mózgu i ten mózg ewolucja nam całkiem ładnie skomplikowała. Nie tylko pod względem budowy anatomicznej, czy wykształcaniem różnych pięter czynności nerwowych. To z jednej strony komplikuje życie, a z drugiej strony pozwala nie myśleć o różnych podstawowych sprawach niezbędnych dla funkcjonowania organizmu. Wiele rzeczy robimy z automatu. Nawet uczenie może zachodzić bez naszego czynnego udziału, ale to temat już znacznie bardziej skomplikowany i może kiedyś coś jeszcze o tym skrobnę. Przechodząc jednak do głównego tematu okazuje się, że mózg też może mieć płeć i to niekoniecznie taką samą jak jego właściciel!
Wiadomo. Kobiety i mężczyźni różnią się pod wieloma względami. Kobiety to ta strona bardziej uczuciowa i gdyby zostawić ją gdzieś tylko z mapą to najprawdopodobniej się zgubią. Mężczyźni to znów ponoć żelazna logika i z mapą nie zginą. Niby jeden mózg, a tak naprawdę jeżeli zaczniemy się wgłębiać to nagle okaże się, że mężczyźni i kobiety różnią się pewnymi szczegółami np. kora lewej półkuli mózgu jest u pań grubsza niż kora półkuli prawej, a u panów jest odwrotnie, kobiety mają też większe ciało migdałowate (takie małe coś co odpowiada za emocje) niż mężczyźni itd. Ta anatomia decyduje o tym jakie mamy predyspozycje i w pewnym stopniu jak będziemy się zachowywać postawieni przed różnymi sytuacjami. Jednak nie tylko to decyduje jaką płeć będzie mieć mózg.
Sam temat płci jest teraz o wiele bardziej skomplikowany. Wyróżnia się teraz około dwunastu rodzajów płci i naprawdę można się w tym pogubić. Na rozwój płci wpływa wiele czynników, od biologii naszego organizmu, poszczególne etapy rozwoju w tym oddziaływanie różnych hormonów w czasie życia płodowego (i to ten czynnik uznaje się ponoć za najważniejszy) po wychowanie np. dziewczynki pomagają mamom w kuchni, a chłopcom nie wypada okazywać emocji (chociażby płakać). 
Jest taka bardzo fajna książka, w której na ten temat piszą dość sporo i czasem można się mocno zdziwić. "Płeć mózgu" Anne Moir i Davida Jessel'a to książka bardzo ciekawa i zmieniająca nastawienie do różnych rzeczy. Dlatego więc warto po nią sięgnąć i przeczytać. 
A jeśli ktoś chce zobaczyć jaką płeć ma jego mózg, to w sieci krąży wiele tego typu testów, wystarczy tylko mocno pokopać.
Do tego tematu można też podejść od strony nieco mniej poważnej. Dlatego na zakończenie moich mniej lub bardziej udanych wywodów pewien filmik. Bawcie się dobrze:



P.S.
Już po pierwszym dniu czytania "Houston, mamy problem" mam dość. Chyba dobrze, że kiedyś zachodziłam koło tej książki, a w końcu jej nie kupiłam, ale o tym następnym razem.


Źródło ilustracji:
www.naukawpolsce.pap.pl/aktualnosci/news,394737,mozg-w-palacu-kultury.html

niedziela, 17 listopada 2013

Jestem eko...

Jako, że czytanie idzie mi ostatnio raczej opornie (udział ma w tym też dziwaczny format "Krzyża Romanowów", który ledwo mieści się w torbie) i częściej słucham muzyki, to postanowiłam się pochwalić moim mocno amatorskim handemadem. Tutaj też dość mocno daje o sobie znać moje biologiczne zafiksowanie, więc nie przeraźcie się, ale zdarza mi się chodzić z plasterkami drewna i żołędziami w uszach.









Te ostatnie to taki mały recykling z kółek z lizaków smoczków i resztek kordonka. Miały być łapacze snów, ale wyszło coś średnio do nich podobne.

sobota, 9 listopada 2013

Kieracik

Też macie czasem wrażenie, że czas przemyka gdzieś obok was? Albo nawet nie wiecie kiedy upłynął kolejny tydzień i zanim się dobrze obrócicie to już zaczyna się następny?
Ja mam tak od początku października i trochę mnie to przeraża, bo mam wrażenie, że coś mi umyka. Ledwo przygotuję się do jednych zajęć to za chwilę okazuje się, że upłynął kolejny tydzień i znów trzeba przygotować trzygodzinne zajęcia dla grupy z fizjologii człowieka. Trochę to dziwne i męczące. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze masa rzeczy, które trzeba zrobić oprócz zajęć dydaktycznych. Chociażby nakarmić moją pajęczą hodowlę, która po czwartkowym wypadzie do Krakowa rozrosła się do niebotycznych rozmiarów. No, ale nie narzekam bo sama tego chciałam.
Czas na czytanie ogranicza się teraz do jazdy w autobusie, bo jak przychodzę do domu to dosłownie padam na pyszczek i wlekę się do łóżka spać. Zwyczajnie nie mam siły. Dlatego przeczytanie "Córki kata" zajęło ponad tydzień. Przyznam się nawet, że nie mam siły napisać jej porządnej recenzji, a nie chcę robić tego na odczepnego i niedokładnie. Ponieważ książka mi się podobała to teraz napiszę o niej tylko kilka słów, a może kiedyś wystawię jej dokładniejszą notatkę.
Książka była ciekawym kryminałem osadzonym w średniowiecznych realiach (gdzieś mniej więcej po wojnie trzydziestoletniej) z katem-detektywem w roli głównej. Fajnie się czytało choć w niektórych momentach akcja była troszkę rozwleczona, ale Olivier






środa, 25 września 2013

Akcja dynia

Wreszcie po ciężkich bojach z familią, która kategorycznie odmawiała mi próby zrobienia czegokolwiek z dyni uważając, że zupa, dżem czy cokolwiek innego będzie niedobre. Kiedy zaś  w końcu te dynię dostałam to troszkę z tego szczęścia zgłupiałam. Ładna malutka 1,5 kg dynia Hokkaido uśmiechała się do mnie na blacie, a mi po głowie chodziła zupka, chipsy, muffinki, naleśniki z dżemem z dyni...
Postanowiłam dać pierwszeństwo zupie, która w sumie chodziła za mną już od zeszłego roku. Po znalezieniu przepisu, który wydawał mi się w porządku zabrałam się do dzieła i wiem jedno. Nigdy więcej dyni Hokkaido! Pociąć się tego nie dało, a obieranie skórki to był koszmar. Na szczęście kolorek zrekompensował wszystko. Piękny nasycony żółtopomarańczowy miąższ i bardzo dobre pesteczki ^^
Zupkę zrobiłam, ale jakoś szału nie było. Była inna niż to, co zazwyczaj robię. Chyba jednak połączanie dyni, imbiru i cynamonu to nie moja bajka, ale młodszej siostrze smakowało, a to chyba najważniejsze.
Na szczęście zostało mi jeszcze trochę tego fajnego warzywa i poszperałam za przepisem na muffinki, które z jakiegoś powodu strasznie lubię robić. Przepis, a w zasadzie zdjęcie babeczek wygrzebałam na blogu netkaodkuchni.blogspot.com i zaczęłam zabawę od nowa.
Dynię znów trzeba było pokroić na mniejsze kawałki i obrać, ale gdy ten koszmar z pociętymi palcami się skończył zaczęła się zabawa. Z przewracaniem kuchni do góry nogami.
Pierwsze co musiałam zrobić to było puree z dyni. Pokrojoną na kostki dynię wrzuciłam na blaszkę posmarowaną masłem i wrzuciłam do piekarnika nagrzanego do 200°C dziobiąc ją od czasu do czasu widelcem sprawdzając czy zmiękła. Gdy kostki zaczęły się ładnie rozłazić wrzuciłam zawartość do blendera i zmiksowałam na gładką pastę. Gdy puree było gotowe mogłam przejść do właściwego przepisu:

Muffinki z dynią:


  • 1,5 szklanki mąki
  • 300 ml puree z dyni 
  • 2 duże jajka
  • 1 łyżeczka przyprawy do piernika
  • 3/4 szklanki cukru
  • 1/3 szklanki oleju roślinnego
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki sody do pieczenia
  • szczypta soli
  • szczypta cynamonu

Tradycyjnie jak w każdych muffinkach osobno łączy się składniki suche i mokre, a potem delikatnie je ze sobą mieszamy aż uzyskamy gładką masę. Następnie przekładamy do foremek (wychodzi około 12 babeczek) i posypujemy mieszanką cynamonu z cukrem. Pieczemy je około 30 minut w 180°C, ale ja jestem wyznawcą metody patyczkowej, więc co jakiś czas sprawdzałam, czy babeczka się upiekła za pomocą długiej wykałaczki. Wyciągnęłam je więc mniej więcej po ok. 25 min, bo wbity patyczek wyciągnęłam suchy.
Babeczki wyszły obłędne! Miały śliczny taki leciutko pomarańczowy kolorek w środku i wcale nie
przeszkadzało im to, że nie dałam przyprawy do piernika, która dziwnym trafem mi się skończyła (w zamian dałam małą łyżeczkę cynamonu). Natomiast rodzina, która podchodzi do moich babeczek nieufnie wchłonęła je niemal od razu.
Ja jestem z przepisu zadowolona i na pewno włączę go na stałe do mojej kolekcji ^^

czwartek, 8 sierpnia 2013

Modelina i trochę innego handemadu

Słońce pali na dworze niemiłosiernie, chociaż dzisiaj już troszeczkę wiaterku się pojawiło i da się żyć. W ramach przerwy od filmów i książek postanowiłam się wyżyć trochę artystycznie na resztkach posiadanej modeliny.
Szukając w sieci jakiegoś ciekawego wzorka natknęłam się na technikę nazwaną mokume gane i się troszkę wkręciłam. Technika ta bardziej mi się kojarzyła z metodą wykonywania samurajskich mieczy, a swojego czasu miałam na punkcie samurajów porządnego kręćka. No to wzięłam wałek w dłoń, kartkę papieru na biurko i zaczęłam wałkować modelinę na różnej grubości placki. Kiedy uzyskałam pasiasty bloczek zaczęła się największa zabawa. Bierze się jakiekolwiek ostre narzędzie oraz coś czym można modelinę wciskać do środka i popuszczamy wodze fantazji. tak pokiereszowany kawałek masy uciskamy powodując że nacięcia i ewentualne dziurki się zlepiają. Kiedy doszłam do wniosku, że mój kawałek jest dostatecznie posklejany wzięłam żyletkę i zaczęłam ciąć mój bloczek na plasterki.
Po upieczeniu, zamontowaniu uszek i pomalowaniu lakierem dostałam coś takiego:
 
Nie jest to może jakieś super udane i wyższa szkoła jazdy, ale jestem zadowolona z pierwszej próby bawienia się tą techniką. To dobra rzecz na wykorzystanie resztek modeliny i zrobienie czegoś fajnego. Mi się moje kwadraciki podobają i dylemat kolczykowy zrobił się jeszcze większy niż był.
Postanowiłam też zrobić mały prezent koleżance na urodziny, choć tym razem to nic z modeliny. Poczcie Polskiej nie ufam po tym jak listonosz cały dzień łaził z moimi modliszkami w torbie, a mi zostawił awizo mimo iż byłam w domu. No i byłaby też duża możliwość, że modelinowy stworek jak nie byłby twardy to uległby uszkodzeniu.
Wzięłam więc blok techniczny, ołówek i zamiast modelinowego trolla zrobiłam kartkę urodzinową. Z trollem oczywiście.
Mam nadzieję, że taki maluch choć czarno-biały się spodoba i wywoła choć mały uśmiech.  Dlaczego nie jest w kolorze? Po porostu nie lubię używać koloru, bo kredki jakoś nie chcą mnie słuchać, pastele mimo utrwalania się rozmazywały, a farby to też nie moja bajka chociaż zawsze chciałam nimi malować. Oczywiście siłą rozpędu zrobiłam jeszcze dwie, a czwarta gdzieś tam się jeszcze czai w głowie.
Strasznie lubię robić  takie rzeczy i patrzeć na reakcje przyjaciół po otwarciu koperty bądź małej paczuszki. Na koniec jeszcze dla niektórych może coś drastycznego, ale do zdarzenia doszło, gdy walczyłam z klejem podczas robienia kartki z suszonym barwinkiem.
Ponieważ jest bardzo ciepło i odrobinę chłodniejszego powietrza do pokoju mogę wpuścić jedynie wieczorem to już od tygodnia siedzę i śpię przy otwartym oknie. Tym razem zapaliłam dużą lampę bo do lampki nocnej było mi za ciepło i zostałam zaatakowana przez wielgachną ćmę. No i niestety motylek nie skończył najlepiej. Bo po tym jak go odruchowo pacnęłam wleciał do klosza lampy i troszkę się usmażył.
Wyciągnęłam wiec nastrosza topolowca z lampy, profilaktycznie włożyłam do zamrażarki i dzisiaj rozłożyłam go. Teraz czekam aż wyschnie by dołączyć do mojej małej kolekcji owadów. 
Na razie to tyle. Po weekendzie powinna pojawić się pierwsza notatka dotycząca "Templariusze. Miłość i krew", którą obiecałam przy okazji recenzji "Whisky dla aniołów". Pewnie wkrótce skończę też "Pana Lodowego Ogrodu", ale o moich ochach i achach opowiem jak dobrnę do ostatniej strony.

czwartek, 1 sierpnia 2013

Nie niszcz książek - używaj zakładek!

Książki jak każdy dobry nośnik trzeba szanować żeby jak najdłużej służył. Dlatego płyty wkłada się do pudełek, kopert, piórników, pendraki mają zatyczki, które lubią się gubić, telefony, czytniki, czy tablety różne pokrowce i inne takie. O książkę też wypadałoby czasem zadbać. 
Moje zazwyczaj bezpiecznie stoją na półce i jedynym realnym zagrożeniem jest zgniecenie w torbie jak gdzieś je zabieram. Natomiast książki z biblioteki wołają czasem o pomstę do nieba bo... ktoś żeby nie zapomnieć gdzie skończył zagina róg kartki albo mocno zagina grzbiet, co książce klejonej (a takich jest ostatnio najwięcej) nie służy.
Dlatego warto używać zakładek! Raz, że książka będzie dłużej w obiegu, a dwa zawsze to łatwiej znaleźć zakładkę niż pogniecione rogi ;)

Do pochwalenia się zakładkami zachęca MK i spółka, więc i ja się dołączam choć moje zbiory wyglądają dość skromnie w porównaniu z ich kolekcjami.
W moim przypadku za to zakładką może być co popadnie i czasem znajduję w książkach stare rachunki, pocztówki, kartki z życzeniami, a ostatnio suszone roślinki. Z resztą zakładki są w większości zdobyczne ze względu na gada mieszkającego w portfelu.
A oto moja mała kolekcja:

Wszystkie dostałam od kogoś lub przy okazji czegoś. Natomiast sama zaopatrzyłam się w te cudowne jeżyki i z racji, że do pigmejów pałam miłością ogromną to one są najczęściej w użyciu.
No i to by było na tyle :) Jeśli ktoś jeszcze chce się przyłączyć do zabawy to zapraszam serdecznie.



piątek, 14 czerwca 2013

Modelinowe kolczyki

Mam naturę zbieracza. Oprócz książek mam swoją małą prywatną kolekcję owadów, pocztówek oraz różnej maści dziwnych rzeczy od kamieni po nietypowe galasy (takie śmieszne narośle na roślinach), a od jakiegoś czasu namiętnie bawię się modeliną i teoretycznie wszystkim co leży pod ręką, a może stać się kolczykiem. To taki mój mały sposób na odstresowanie - powrót do przedszkola i lepienie różnych rzeczy z lepszym lub gorszym skutkiem. Czasem nawet na zagospodarowanie rzeczy, które wydają się do niczego nie przydać już więcej (zrobiłam sobie np. kolczyki z eppendorfów, które mi zostały z badań do pracy magisterskiej :)
Ostatnio w ramach powiększania swojego dość ogromniastego i ciągle rosnącego zbioru dołączyły rybki, które zrobiłam sobie w ramach poprawiania humoru przed ostatnim seminarium. Dodawały mi też otuchy podczas wystąpienia, które miało dużo wspólnego z rybami, choć nie koniecznie takimi jak te.
Moje zielone bojowniki są dość spore, bo mają około 6 cm z uszkiem i są też trochę bardziej zielone niż na zdjęciu. Podobne bojowniki zrobiłam siostrze. Na jej życzenie były niebieskie, miały zielone pletwy i białe pyszczki.
Jak wiadomo nie opłaca się włączać piekarnika żeby utwardzić tylko dwie pary kolczyków. Dlatego też spełniłam jeszcze jedno życzenie Młodszej i zrobiłam jej kolorowe lizaki, o które mnie męczyła odkąd zobaczyła taki wisiorek w sklepie. Zużyłam na nie resztki modeliny jaką miałam w pudełku i zjadłyśmy też w tym celu dwa prawdziwe lizaki żeby były odpowiednie patyczki. No i takim sposobem wyszły dwie pary kolczyków. Są do siebie dość podobne więc wrzucam te, którym udało mi się zrobić normalne zdjęcie. Te są dość małe, ale te drugie są prawie tak duże jak normalny lizak.
Muszę się przyznać, że robienie zdjęć kolczykom nie jest moją najmocniejszą stroną. Bo albo tracą kolory albo są niewyraźne, co z resztą widać tutaj. Szybciej zrobię jakieś ładne makro uciekającym owadom (jak ktoś chce to niech zajrzy tutaj, czasem jeszcze zdarza mi się wrzucić jakąś prace na DA).
Mam nadzieję, że się spodobały i zachęcam do tego żeby samemu zabrać się za lepienie. Fajna zabawa i zawsze można komuś lub sobie zrobić wielką frajdę.
Pochwalę się też jeszcze jedną rzeczą. Ostatnio uprawiam w doniczkach truskawki i dzisiaj mój krzaczek zrobił mi niespodziankę. Wystarczyło trochę słonka i już zaczerwieniła się pierwsza truskawka, z której choć jest niekształtna to jestem bardzo dumna. Niestety nie zdążyłam jej zjeść bo w międzyczasie jak podlewałam resztę moich krzaczków tatra zdążył wejść na balkon i ją porwać. Teraz mogę spokojnie powiedzieć, że zapachniało latem.


czwartek, 6 czerwca 2013

Bad Rain

Początek czerwca i kolejna wizyta w bibliotece. Tym razem zaliczyłam mały poślizg, bo z majowego stosiku został mi jeszcze Nesser i jego "Nieszczelna sieć", ale winę za to ponosi trochę moje własne lenistwo i ponad 500 stron "Trzech sekund". Po za tym niby pogoda sprzyja zaszywaniu się pod kocykiem z książką i kubkiem herbaty, niestety jest tak zimno, że jak tylko trochę się zagrzeje to zasypiam. Na szczęście fiołek i storczyk są innego zdania, co demonstrują całkiem sporą ilością kwiatów. Jak zwykle przytargałam do domu kolejne pięć książek. Uwierzcie biblioteka 500 metrów od domu to czasem przekleństwo! Zawsze obiecuje sobie, że następna wycieczka do biblioteki będzie dopiero, gdy skończę czytać znaczną część książek zalegających na biurku. Ciekawe, czy uda mi się to kiedyś zrealizować.
Tradycyjnie wśród wypożyczonych książek są kryminały. Pierwszy z nich to "Mary, Mary" Jamesa Pattersona, więc znów czeka mnie randka z dr Crossem. Może tym razem nie będzie tak napompowanym balonem jak w "Jacku i Jill" . Drugi to "Grobowiec cesarza" Steva Berry, który obraca się w moich klimatach. Swojego czasu miałam na punkcie Terakotowej Armii porządnego kręćka i jestem ciekawa, czy autor przyłożył się do tej książki od strony merytorycznej. Dlatego też mam nadzieję, że przegryzanie się przez 503 strony będzie przebiegało gładko i sprawnie.
Kolejne dwie książki mają tematykę medyczną i jest to mała odmiana po ostatnich książkach, gdzie dominowali policjanci, czy prywatni detektywi pakujący się w kłopoty lub skomplikowane sprawy.
Będę mieć okazję porównać jak z thrillerem medycznym radzą sobie Polacy i czy Błażejowi Przygodzkiemu z jego "Chirurgiczną precyzją" blisko do książek Robina Cooka, którego książki uwielbiam. Sprawdzę też, czy wszyscy Skandynawowie mają dryg do pisania świetnych historii sensacyjno-obyczajowych, po za tym naczytałam się sporo pozytywnych opinii o "Lekarzy, który wiedziało za dużo" Christera Mjåseta.
Na koniec tej listy, a na początek zmniejszania stosu zalegającego na biurku zostawiłam sobie klasyczny odmóżdżacz. Jest to "Rozbuchana wyobraźnia Olivii Joules", która jak na razie nie zachwyca tak jak jej starsza siostra Bridget Jones stworzona przez Helen Fielding. Bohaterka bardziej irytuje niż śmieszy. Mam za sobą dopiero 70 stron, może jeszcze zdążę polubić Olivię i jej wyobraźnię, która zmierza w naprawdę dziwnym kierunku.
Po za łupami w bibliotece w tym tygodniu udało mi się też w końcu rozwiązać problem braku lampki nocnej! Okazało się, że mojego staruszka udało się jednak naprawić i świeci. Niestety nie jest już tak mobilny jak kiedyś. Nie mogę wyginać ramienia z kloszem tak jak mi się podoba żeby był np. bliżej książki, czy dalej komputera, bo tata postanowił go solidnie zabezpieczyć przed ewentualnym przerwaniem kabla, więc jest bardziej statyczny. Najważniejsze jednak, że świeci i skończą się awantury o nocne czytanie książek.


Wracając jeszcze do nieciekawej aury za oknem, postanowiłam sobie poprawić humor odgrzebując Slasha i jego solowy album "Apocalyptic Love", a wszystko dzięki Alison, która ostatnio recenzowała jego biografię. Mam nadzieję, że wam też ten gitarowy wariat i jego Zły deszcz poprawi humor.