piątek, 27 grudnia 2013

Krótko

No i jak zwykle zaliczyłam spore spóźnienie. Kiedy wszyscy znaleźli trochę czasu na życzenia świąteczne ja utknęłam między keksem, toną francuskich ciasteczek i eksperymentalnym ciastem drożdżowym. Tak się utarło, że jestem domowym cukiernikiem. Kiedy podłapałam troszkę czasu to okazało wybyłam z domu i dopiero teraz tak naprawdę udało mi się usiąść do pisania.
Ponieważ kończy się rok 2013 wypadałoby zrobić małe podsumowanie, a o dziwo działo się w tym roku bardzo dużo. Patrząc tylko od strony blogowej to dla mnie naprawdę duży sukces, bo zakładałam, że popiszę kilka miesięcy i na tym się skończy. A tu prawie rok się już ta stronka trzyma i dorobiłam się 14 obserwatorów! Udało się przeczytać 65 książek, które są w zakładce "Przeczytane w 2013" z podlinkowanymi notatkami.
Po za blogowo też działo się piekielnie dużo. Skończyły się jedne studia, zaczęły drugie z tym, że to teraz ja jestem tym, który oceny wystawia (doktorat, czyli ciemna strona mocy jak to mówi siostra). I mimo, że czasem bywało różnie to koniec końców można powiedzieć, że był to dobry rok.
Nie pozostaje mi nic innego jak życzyć wszystkim szczęśliwego Nowego Roku i żeby nie był on gorszy od tego, który właśnie mija.
http://www.tapeciarnia.pl/tapety/normalne/183740_nowy_rok_2014.jpg

niedziela, 22 grudnia 2013

Mesjasz Diuny

Kiedy pierwszy raz wzięłam do ręki "Diunę" byłam oczarowana filmem Lyncha i niemal instynktownie poczłapałam z nią do kasy. Jakiś czas później pewna osoba uświadomiła mnie, że są dalsze części i wcisnęła "Dzieci Diuny". Niestety zanim zdążyłam je przeczytać, to coś się popsuło i książkę powiązałam z bardzo bolesnymi wspomnieniami. Trochę wody musiało upłynąć zanim postanowiłam znów zmierzyć się z kolejnymi częściami sagi Herberta i nie żałuję tego czasu. Człowiek czasem musi do pewnych rzeczy dorosnąć i tak znów zaczęłam swoją przygodę wśród pustynnych piasków Arrakis. 
W "Diunie" obserwowaliśmy jak Paul Atryda z chłopca stawał się mężczyzną, jak stawał się legendą walcząc z Harkonnenami, jak dążył do tego by uwolnić ludzi od prześladowców i w końcu zasiąść na imperialnym tronie. W "Mesjaszu Diuny" obserwujemy konsekwencje tych wydarzeń. Dwanaście lat po tym jak Diuna stała się centrum znanego wszechświata i rozpętaniu dżihadu, który pochłonął życie 61 miliardów ludzi Paul zaczyna dostrzegać w swoich wizjach konsekwencje tych wydarzeń. Jednocześnie wpada w rodzaj czarnej dziury i nie jest w stanie przewidzieć wszystkiego, a w wizjach pojawiają się pewne nieścisłości. Młody, ale jednocześnie najpotężniejszy imperator w historii zaczyna czuć odrazę do tego wszystkiego, co stworzył i tego, że ludzie nie widzą w nim człowieka, a boga. Boi się też o swoją ukochaną Chani, chociaż wie, że jej śmierć jest nieunikniona.
W międzyczasie przeciwko Muad'Dibowi zawiązuje się spisek, w którym każdy ma jakieś ukryte cele. Wielebna Matka zakonu Bene Gesserit chce za wszelką cenę odzyskać kontrolę nad planem hodowlanym, który zaburzyła Lady Jessica. Nawigator Gildii chce odzyskać kontrolę nad przyprawą, która umożliwia międzygalaktyczne podróże, księżna Irulana pragnie dziecka, a Tancerz Oblicza Scytallus też ma jakiś ukryty cel, ale trudno go odgadnąć. Do tego spisku włączają się też kiedyś najbliżsi współpracownicy, przyjaciele Paula.
W całej książce pojawia się mnóstwo wątków i niedomówień. Są one jednak konsekwencją tego, co Herbert zaczął opisywać w pierwszej części sagi. W świetny sposób autor pokazuje jak Paul, Alia, czy członkowie spisku miotają się pomiędzy dobrem, złem, a swoimi planami.
Paul zaczyna dostrzegać mroczną stronę procesu, który uruchomił, że stworzył religię, która podczas dżihadu wymknęła się spod kontroli i stała się czymś czego on wręcz nienawidzi. Widzi, że ta wojna nie ma sensu i w konsekwencji doprowadzi do zagłady ludzkości. Jest też zmęczony tym, że umiejętności Kwisatz Haderach nie pozwalają mu żyć normalnie i wpada też w swojego rodzaju czarną otchłań, która zaciemnia wizje i nie pozwala znaleźć alternatywnych rozwiązań.
Alia, która ma dorosłą świadomość i zna doświadczenia nie tylko swoje, ale i tych którzy byli przed nią nie jest w stanie do końca pojąć tego jak dorastające ciało wpływa na jej świadomość. Dodatkowo zdaje się widzieć to, czego nie dostrzega Paul, ale bardziej krótkowzroczna.
Ważnym elementem całej książki zdaje się też być ghola, czyli wskrzeszeniec, który na zlecenie spiskowców został stworzony z ciała Duncana Idaho dawnego wychowawcy i przyjaciela Paula Atrydy.Postać ta miota się pomiędzy świadomością, którą dostała podczas wskrzeszania, a tym co pamięta ciało. Jest wierny Paulowi, ale jednocześnie zdaje sobie sprawę z tego, że ktoś chce by stał się jego końcem.
Wielebna Matka, która za wszelką cenę chce uchronić plan hodowli Bene Gesserit też się miota pomiędzy poczuciem obowiązku, a złamaniem zasad, których strzegła do tej pory. Nie ma jednak zamiaru cofać się przed niczym by osiągnąć cel.
"Mesjasz Diuny" nie jest książką, w której oglądamy zwyczajne życie bohaterów znanych z "Diuny". Herbert pokazał w nim, że każda decyzja ma swoje konsekwencje i nie każda historia kończy się happy endem. 
Podobnie jak w pierwszej części dzieje się dużo. Zarówno w polityce jak i działaniach podejmowanych przez bohaterów. Znów możemy patrzeć na wydarzenia w pałacu imperatora z różnych perspektyw i zastanawiać się nad tym do czego tak naprawdę prowadzą działania bohaterów. Pisarz odkrywa wszystko przed czytelnikiem stopniowo, to trochę taka pisarska matrioszka. Pełno ukrytych znaczeń i sprytnie przemycanych mądrości. Znaczenia ukryte w znaczeniach. Przez cały czas żałowałam tylko jednego, że nie jest to moja prywatna książka i, że nie mogę bezkarnie wziąć ołówka i podkreślać.
Przyznaję się. Brakowało mi tego sposoby pisania i tego uniwersum. Brakowało mi Paula Atrydy i tego jak radził sobie z sytuacjami bez wyjścia.
Książka jest genialna i chyba dobrze, że zwlekałam z zabraniem się za nią. Musiałam dorosnąć do niej, tak
jak jej bohaterowie. Teraz z niecierpliwością czekam na "Dzieci Diuny", które co prawda już czytałam, ale mam nadzieję spojrzeć na nią z innej perspektywy.
Muszę jeszcze tylko trochę pomarudzić. Tłumaczenie samo w sobie nie było złe, ale było parę rzeczy, które strasznie mnie irytowały np. te nieszczęsne kule świętojańskie. Naprawdę nie dało się wymyślić innej nazwy lub używać tych które zaproponował Łoziński?
Teraz nie pozostaje mi nic innego niż uzbroić się w cierpliwość i czekać aż do biblioteki wrócą "Dzieci Diuny", a ja jakimś sposobem uzbieram ponad 200 zł na uzupełnienie swojej biblioteczki o całą sagę, którą bardzo ładnie wydał Rebis.

Źródło ilustracji:
http://www.sklep.zysk.com.pl/product/image/3026/83-7150-414-4.jpg
http://www.matras.pl/media/catalog/product/cache/1/image/9df78eab33525d08d6e5fb8d27136e95/k/r/kroniki_diuny_komplet_IMAGE1_277386_7.jpg

środa, 18 grudnia 2013

Władcy niebios, kilka sekund od śmierci

No i nie bardzo wiem, co mam z tym fantem zrobić. Najgorsze jest to, że z bibliotecznego stosiku aż trzy wprawiły mnie w taki stan. Pierwszy był "Krzyż Romanowów" Masello, a teraz doszły do tego (i to w dodatku jedna po drugiej!) książki Franka Herberta i Harlana Cobena. Moje oczekiwania zupełnie rozminęły się z tym, co dostałam. Do tego stopnia, że nawet nie bardzo wiem, czy jestem rozczarowana, czy... No właśnie nie wiem jak ten stan określić.

Frank Herbert nierozerwalnie kojarzy mi się z genialną i legendarną wręcz "Diuną". Biorąc do ręki "Władców niebios" liczyłam na coś podobnego. Świetnie napisaną, mądrą i wciągającą książkę.
Niestety nie wiem, czemu nie potrafiłam tego strawić. Sam pomysł był bardzo ciekawy. Pewna nieśmiertelna rasa uciekała przed nudą manipulując mniej rozwiniętymi rasami z różnych planet i kręciła historyjki. Najbardziej popularne okazywały się te o ludziach, prowadzonych przez nich wojnach i zamieszaniach jakie to wprowadzało w życie całych społeczności. Jednak ich twórca został posądzony o naruszenie prawa, ale liczne kontrole nic nie wykazały, co jeszcze bardziej wzmogło podejrzenia zwierzchnika Chemów. W tym celu wysłał kolejnego kontrolera, który też wpada w sieć manipulacji, podobnie jak ludzie, którzy stają się ofiarami nudy tego nieśmiertelnego ludu.
Nie wiem, co mogło pójść nie tak, ale ta książka doprowadzała mnie wręcz do szału. Język jakim była napisana przypominał mi moje wypracowania z podstawówki, ale to w dużej mierze zasługa tłumacza. Temat poważny, przy którym nie potrafiłam być ani trochę poważna. Bohaterowie wydawali mi się sztuczni do bólu. Ani chemowie, ani pojawiający się we "Władcach niebios" ludzie nie mieli w sobie życia. Trochę tak jakby ktoś wyciął z papieru marionetki i poruszał przyczepionymi do nich sznurkami.
"Kilka sekund od śmierci" też mnie rozczarowało, ale może dlatego, że jest to raczej książka dla młodzieży i jej głównym bohaterem nie jest Myron Bolitar, a jego bratanek, który nie wzbudził u mnie zbyt dużej sympatii. Z resztą jego przyjaciele też niezbyt do mnie przemówili. Wytatuowana i wykolczykowana czternastolatka Ema, która nie mówi nic o sobie i ma źródła, o których nie może mówić. Łyżka drobny samotny chłopaczek szukający ucieczki od rzeczywistości w dziwnych informacjach twierdzący, że istnieje tajna siatka dozorców. Koszmarek, ale nastolatkom pewnie się spodoba.
Fabuła też mnie raczej nie wciągnęła. Nie widziałam w niej ładu i składu. Pojawiało się zbyt wiele pytań, na które odpowiedzi były zbyt nieprzewidywalne, ale niestety nie w pozytywnym sensie. Grupa dziwacznych nastolatków, tak na dobrą sprawę wykluczona ze szkolnej społeczności wplątuje się w jakieś podejrzane akcje z tajną organizacją o nazwie Schronisko Abeona. Niedomówienia gonią niedomówienia, Mickey, z kolegami Łyżką i Emą prowadzą jakieś śledztwo, w którym gonią w zasadzie jakieś cienie...
Nie jest to Coben jakiego znałam i ceniłam. Niestety potwierdziły się moje obawy, które miałam po "Wszyscy mamy tajemnice", że autor zaczyna kombinować jak koń pod górkę. Zdecydowanie wolę jego starsze książki.
Na pięć książek jakie wypożyczyłam ostatnio, trzy okazały się dość sporymi bublami. Miałam chyba po prostu pecha.


Źródła ilustrcji:
www.encyklopediafantastyki.pl
www.empik.com 

niedziela, 15 grudnia 2013

Ostatni, który umrze

Tess Gerritsen należy do tych autorów, których książki mogę brać w ciemno i wiem, że w 90% przypadków będę zadowolona z tego, co przeczytam. Nie inaczej było w przypadku książki "Ostatni, który umrze".
Po ostatnich romantyczno-kryminalnych przygodach jakie ta autorka zafundowała troszkę musiałam od niej odpocząć. Tamten nadmiar słodyczy i romantycznych westchnień był nieco przytłaczający (przy czym nie było to źle napisane, ale jakoś tego typu literatura raczej do mnie nie trafia). Tym razem jednak nie było tego całego romantycznego lukru tylko porządny kawałek thrillera z duetem Rizzoli i Isles, za którym przyznam się szczerze zatęskniłam.
Kolejny raz Bostonem wstrząsa brutalna zbrodnia. Nieznany sprawca wymordował w nocy prawie całą rodzinę. Przeżył tylko chłopak, którego rodzina Ackermanów wzięła pod opiekę. Wszystko zaczyna się robić co raz bardziej dziwne, gdy okazuje się, że Teddy Clock już drugi raz przeżył podobną tragedię. Do tego okazuje się jeszcze, że nie jest on jedynym dzieckiem, które przeżyło coś podobnego. W szkole Evensong, którą prowadzą członkowie Klubu Mefista jest jeszcze dwoje dzieci, które przeżyły podobną tragedię.  Widać, że ktoś ewidentnie zaczyna polować na te dzieci i jest w stanie zrobić wszystko by się ich pozbyć.
Detektyw Rizzoli czuje, że sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana niż wydaje się to prowadzącemu dochodzenie w sprawie zabójstwa Ackermanów detektywowi Crowowi, który już osądził i skazał człowieka pasującego do jego teorii. Jane stara się podążać za przeczuciem, które jej podpowiada, że nie był to napad rabunkowy tylko musi chodzić, o coś zupełnie innego. W tym wszystkim wspiera ją dr Maura Isles, która pojechała odwiedzić Juliana (chłopak, z którym walczyła o życie w "Dolinie Śmierci").
Kiedy wszystkie fragmenty układanki zaczynają wskakiwać na miejsce nagle zaczyna się robić coraz bardziej niebezpiecznie, a szkoła, która miała dać dzieciom schronienie zamienia się w pułapkę odciętą od świata.
Tess Gerritsen spisała się. "Ostatni, który umrze" jest książką ciekawą i przykuwająca uwagę (na tyle, że zagapiłam się i wysiadłam przystanek dalej niż zwykle). Ciekawa intryga, w której nic nie jest takie jak się wydaje na początku. Wydarzenia są pokazywane z bardzo różnych perspektyw, co nie utrudnia odbioru książki, ale pomaga w jakiś sposób poukładać niektóre fragmenty układanki samemu. Muszę się jednak przyznać, że parę razy wywiodło mnie to w pole, przez co finał okazał się o wiele bardziej zaskakujący.
Pisarka prowadzi fabułę w sposób bardzo przemyślany. Akcja stopniowo przyspiesza, by na końcu szaleć i powodować szybsze bicie serca, a nawet chęć szybszego przewracania kartek, bo człowiek chce wiedzieć jak ta cała awantura się skończy teraz, zaraz. 
Do tego bohaterowie. Sprawdzony duet składający się z upartej Jane Rizzoli i powściągliwej Maury Isles, który mierzy się z trudną do rozwiązania zagadką świetnie radzi sobie z zawiłą sprawą. Reszta bohaterów jest równie ciekawa, zwłaszcza mała Claire Ward intryguje i zachęca do tego by poznać ją bliżej. 
Z tą książką jest jednak jeden malutki problem. Trzeba znać wcześniejsze części, by zorientować się, w niektórych sytuacjach. Zwłaszcza tych dotyczących relacji Maury z Julianem i Anthonym Sansonem. Nie jest to duży problem, ale czasami może być irytujący.
Podsumowując. "Ostatni, który umrze" jest świetną książką, w której pełno niespodziewanych zwrotów akcji i zmyłek dla czytelnika. Świetni bohaterowie, którzy postawieni przed nietypowym problemem potrafią sobie z nim poradzić, ale nie są nieomylni. Gerritsen w przeciwieństwie do Cooka trzyma poziom i mam nadzieję, że napisze jeszcze kilka tak ciekawych książek.


Źródło ilustracji:
www.empik.com

środa, 11 grudnia 2013

Houston... Mamy problem

No właśnie, mamy problem, a uściślając to ja mam problem z Grocholą.
Kiedy w księgarniach pojawiła się jej książka "Houston, mamy problem" to chciałam ją mieć już teraz zaraz najlepiej swoją, bo zapowiadało się ciekawie. Babska książka pisana z perspektywy faceta? Czemu nie? No, ale krążyłam dookoła niej i krążyłam, ale potem jakoś coraz bardziej mieszane uczucia mnie ogarniały. Koniec, końców Grochola wylądowała z powrotem na półce w księgarni. W końcu trafił do mnie egzemplarz biblioteczny i chyba dobrze się stało, bo...
Jeremiasz to trzydziestodwuletni facet, który zerwał z dziewczyną. Niby powód wiadomy, ale jednak nie do końca, bo facet sam jakoś nie chce się do tego przyznać. Najpierw wmawia sobie jaka to z jego byłej fleja nie była (no bo jak tu się przed samym sobą przyznać, że się samemu bajzel robi). Kilka prób podleczenia złamanego serduszka na zasadzie: czym się strułeś, tym się lecz. Do tego wszystkiego dochodzi mama, która chce dobrze, cały zastęp kumpli (w tym dwie dziewczyny, z czego jedna się nie liczy, bo w zasadzie jest po tej samej stronie barykady, co reszta męskiego światka), frustracje związane z brakiem roboty w zawodzie i Raszpla, która żyć nie pozwala. A wszystko to okraszone mniej lub bardziej inteligentnymi rozważaniami Jeremiaszka.
To, tak w telegraficznym skrócie, bo dzieje się dużo więcej i komentarzy jest od groma.
No i mi chyba najbardziej się o te komentarze rozchodzi. Jeszcze tak niezdecydowanego faceta nie widziałam! Jak babcię kocham normalnie wzięłabym i udusiła. To mu nie pasuje, tamto nie pasuje, ale z praniem do mamusi leci, bo nie wiem, czy toto pralkę ma, a nawet jeśli to pewnie za trudna w obsłudze. Pozbywa się z domu rzeczy po byłej, ale olejek do kąpieli zostawia, ba nawet się w nim wykąpie. Wszystkich zapewnia, że o Marcie już nie myśli, ale co chwila jest Marta to, Marta tamto. Ah i te błyskotliwe komentarze...
Przebrnięcie przez pierwsze 100 stron to był koszmar. Dłużyło się niemiłosiernie i wprost proporcjonalnie do chęci użycia tępego narzędzia na głowie głównego bohatera i narratora jednocześnie (nawet przy wzięciu poprawki na to, że nie lubię książek z narratorem pierwszoosobowym). Jeremiasz sam nie wie czego chce i utwierdza się w przekonaniu, że świat jest zły, niedobry i be. Największym złem na świecie są kobiety, których on i cała reszta jego płci (solidarność plemników jak się patrzy) nie rozumie. Małżeństwa i stałe związki też są złe i najlepiej byłoby je prawnie zakazać. Z drugiej strony próbuje się wepchnąć w nowe znajomości, niezobowiązujące flirty i zazdrości wszystkim sparowanym elektronom. Nie wyrobiłabym z takim facetem.
Kiedy w końcu się przyzwyczaiłam do sposobu bycia Jeremiasza to już jakoś poleciało i czytało się nawet przyjemnie. Czasem nawet się trochę uśmiałam i co mądrzejsze fragmenty podkreśliłam ołówkiem dla potomności (wiem, że niektórzy twierdzą, że to zbrodnia, ale co ja mogę). Na szczęście mądrości nie pochodziły od Jeremiasza, bo ten to się obraził jak go była wykorzystała seksualnie, ale jakoś nie zatrybił, że sam chciał wykorzystywać, bo jak stwierdził to zdrowo. No i to, co najważniejsze. Gdzieś tak, po 3/4 książki nasz wieczny chłopiec wreszcie zaczął dorastać! Z człowieka o postawie roszczeniowej i tak zwanego "pistoletu" zaczyna nareszcie dostrzegać, że nie on jest najważniejszy na świecie.
Ah! Byłabym zapomniała. Niesmowicie polubiłam Ingę i chciałabym zdecydowanie więcej o niej czytać. W jakiś sposób potrafiła ona wypomnieć Jeremiaszowi jego głupotę i przejść do porządku dziennego nad jego fochami.
Muszę Grocholę pochwalić. Pisała jak facet, co prawda moim zdaniem troszkę zbabiały i rozmemłany, ale facet. To się niestety rzadko zdarza, że kobieta napisze świetnie z perspektywy faceta i odwrotnie. Jak to ujął kiedyś pewien mój znajomy: Dla faceta baby są zbyt skomplikowane, a chłopy dla kobiet zbyt prości w obsłudze.
Powiem jednak szczerze, że chyba wolałabym jednak obejrzeć film na podstawie "Houston, mamy problem". Najlepiej, gdyby Jeremiasza grał Dorociński. Nie wiem, czemu, ale obaj wydają mi się troszkę w ten sam sposób rozmemłani. Po za tym chyba wolałabym jednak obserwować zachowanie tego pana z perspektywy widza, a nie słuchacza jego wywodów i przeżyć wewnętrznych. Bo oprócz tego, że sam Norris jest operatorem kamery, to w książce są takie momenty, że aż proszą się o sfilmowanie. Stąd chyba ten mój problem z Katarzyną Grocholą, że jej książki najlepiej czyta mi się zekranizowane. Bo często są to książki jakby pisane pod scenariusz filmowy.

niedziela, 8 grudnia 2013

O studentach, zbiorowym mózgu stułbi i płci mózgu słów kilka

Tak mnie naszło ostatnio żeby opisać coś z mojego podwórka, a inspiracją była grupa którą wzięłam od koleżanki na zastępstwo. 
Wiadomo, studenci jak studenci. Jedni się uczą, drudzy nie, ale tamta grupka to był istny koszmar i moja całkowita porażka. Sama jeszcze niedawno byłam po stronie ocenianej, więc ktoś może mi zarzucić, że sodówka mi uderzyła do głowy i szaleję, że zapomniałam jak to jest. Nie wiem, może jestem nad ambitna, ale naprawdę staram się nie uprzykrzać nikomu życia. Niestety piątkowe zajęcia z fizjologii dały mi mocno w kość.
O tym, że będą to koszmarne cztery godziny (żeby nie było 45 minutowe) ostrzegała mnie już koleżanka przez telefon. Grupa, która zamiast ucieszyć się, że nie będzie kartkówki, bo mają zastępstwo zrobiła takie miny jakby im ktoś co najmniej krzywdę zrobił. Co mnie zdziwiło bo podczas omawiania tematu nie potrafili (lub nie chcieli) odpowiedzieć na najprostsze pytanie. Przy części praktycznej mieli się podzielić zadaniami, po czym każdy miał omówić swoje ćwiczenia i na podstawie tego napisać na następny tydzień sprawozdanie. O tym, co się działo i jak prawie 3/4 próbek omal nie wylądowało na ścianie, bo ktoś nie pomyślał i bezmyślnie wlał do probówki cały roztwór, a potem zaczął podgrzewać opowiadać nie będę. Takich kwiatków z jednych ćwiczeń byłoby na kilkanaście stron. Najbardziej obrazili się na mnie jak jakieś dwa dziewczęta zrobiły sprawozdanko tylko ze swoich dwóch zadań i próbowały mi oddać twierdząc, że one zrobiły tylko to i o niczym więcej pisać nie będą. Żeby nie było cała reszta też tak chciała mi zrobić. Kiedy w końcu studenci naburmuszeni zostawili mnie sami z bałaganem. Odetchnęłam z ulgą i zaczęłam się zastanawiać jak to jest, że ośmioosobowa grupa potrafi podzielić się mózgiem stułbi.
Tak dla wyjaśnienia, żeby ktoś się nagle nie oburzył i na mnie nie nakrzyczał. Stułbia nie ma mózgu. Nie ma nawet jako takiego układu nerwowego, tylko sieć wielobiegunowych komórek nerwowych, których wypustki biegną we wszystkie możliwe strony. Mają za to kilka prościutkich receptorów zwanych ropaliami w skład, których wchodzą proste oczka (odbierają światło na zasadzie jest lub nie ma) i statocysty (narząd równowagi), ale po za tym nic więcej. Jak to więc jest, że te śmieszne zwierzaczki radzą sobie doskonale bez mózgu? Tego nie wiem i podejrzewam, że wiedzą to tylko one, ale radzą sobie całkiem świetnie i więcej do szczęścia nie potrzebują.
Niestety ludzie potrzebują mózgu i ten mózg ewolucja nam całkiem ładnie skomplikowała. Nie tylko pod względem budowy anatomicznej, czy wykształcaniem różnych pięter czynności nerwowych. To z jednej strony komplikuje życie, a z drugiej strony pozwala nie myśleć o różnych podstawowych sprawach niezbędnych dla funkcjonowania organizmu. Wiele rzeczy robimy z automatu. Nawet uczenie może zachodzić bez naszego czynnego udziału, ale to temat już znacznie bardziej skomplikowany i może kiedyś coś jeszcze o tym skrobnę. Przechodząc jednak do głównego tematu okazuje się, że mózg też może mieć płeć i to niekoniecznie taką samą jak jego właściciel!
Wiadomo. Kobiety i mężczyźni różnią się pod wieloma względami. Kobiety to ta strona bardziej uczuciowa i gdyby zostawić ją gdzieś tylko z mapą to najprawdopodobniej się zgubią. Mężczyźni to znów ponoć żelazna logika i z mapą nie zginą. Niby jeden mózg, a tak naprawdę jeżeli zaczniemy się wgłębiać to nagle okaże się, że mężczyźni i kobiety różnią się pewnymi szczegółami np. kora lewej półkuli mózgu jest u pań grubsza niż kora półkuli prawej, a u panów jest odwrotnie, kobiety mają też większe ciało migdałowate (takie małe coś co odpowiada za emocje) niż mężczyźni itd. Ta anatomia decyduje o tym jakie mamy predyspozycje i w pewnym stopniu jak będziemy się zachowywać postawieni przed różnymi sytuacjami. Jednak nie tylko to decyduje jaką płeć będzie mieć mózg.
Sam temat płci jest teraz o wiele bardziej skomplikowany. Wyróżnia się teraz około dwunastu rodzajów płci i naprawdę można się w tym pogubić. Na rozwój płci wpływa wiele czynników, od biologii naszego organizmu, poszczególne etapy rozwoju w tym oddziaływanie różnych hormonów w czasie życia płodowego (i to ten czynnik uznaje się ponoć za najważniejszy) po wychowanie np. dziewczynki pomagają mamom w kuchni, a chłopcom nie wypada okazywać emocji (chociażby płakać). 
Jest taka bardzo fajna książka, w której na ten temat piszą dość sporo i czasem można się mocno zdziwić. "Płeć mózgu" Anne Moir i Davida Jessel'a to książka bardzo ciekawa i zmieniająca nastawienie do różnych rzeczy. Dlatego więc warto po nią sięgnąć i przeczytać. 
A jeśli ktoś chce zobaczyć jaką płeć ma jego mózg, to w sieci krąży wiele tego typu testów, wystarczy tylko mocno pokopać.
Do tego tematu można też podejść od strony nieco mniej poważnej. Dlatego na zakończenie moich mniej lub bardziej udanych wywodów pewien filmik. Bawcie się dobrze:



P.S.
Już po pierwszym dniu czytania "Houston, mamy problem" mam dość. Chyba dobrze, że kiedyś zachodziłam koło tej książki, a w końcu jej nie kupiłam, ale o tym następnym razem.


Źródło ilustracji:
www.naukawpolsce.pap.pl/aktualnosci/news,394737,mozg-w-palacu-kultury.html

sobota, 7 grudnia 2013

Uśpienie

Do polskich autorów podchodzę ostatnio z dużym dystansem, ponieważ kilka razy sparzyłam się dość poważnie. Dlatego sama pewnie książki Marty Zaborowskiej bym nie wzięła, tym bardziej, że to dopiero debiutująca pisarka. Jednak pani z biblioteki bardzo polecała. Zabrałam za "Uśpienie" i nie żałuję, choć mam kilka dość poważnych zastrzeżeń, ale o tym za chwilę.
Z podwarszawkiej kliniki psychiatrycznej ucieka groźny psychopata, na którym wiszą oskarżenia o bezczeszczenie zwłok, a dodatkowo pewna rodzina oskarża go o zamordowanie syna. Lokalna policja sobie z tym nie radzi, więc ściągają posiłki w postaci młodej, ale dość znanej pani detektyw Julii Krawiec. Pytanie, które by się mogło nasunąć, czemu świetna policjantka zgadza się wyjechać i pomóc im w śledztwie. Okazuje się, że bezkompromisowa detektyw ma poważne problemy z alkoholem, dodatkowo nie potrafi się dogadać z byłym mężem, a swoje problemy, pracę stawia ponad córkę Sylwię, która zaczyna dość poważnie chorować. Komisarz znając jednak dorobek dziewczyny postanawia dać jej jeszcze jedną szansę, która ta stara się skwapliwie wykorzystać. Zaczyna prowadzić wyjątkowo skomplikowane śledztwo, w którym okazuje się, że nic nie jest takie jakie wydawało się na pierwszy rzut oka. Żeby tego było mało w tle pojawia się malusieńki wątek romantyczny z ordynatorem szpitala w tle. Doktor Artur Maciejewski bawi się domorosłego detektywa i pomaga Julii Krawiec.
Tak to wygląda w telegraficznym skrócie. Książka jest przemyślana i świetnie napisana. Autorka raz za razem wprowadza swoich bohaterów i czytelnika w błąd. I tak na dobrą sprawę każdy kogo podejrzewamy może być mordercą, ale takiego zakończenia raczej się nie spodziewałam. Akcja pędzi swoim rytmem, czasem szalonym (zwłaszcza pod koniec), a czasem spokojnym. Krąży wokół różnych wątków, które w końcu udaje się zebrać, powiązać i wyjaśnić. Nie było żadnych pominiętych wątków, a jeśli już jakiś nie był zakończony to bardzo łatwo można się było domyślić jego rozwiązania.
Postacie... No i tu właśnie miałam sporo zarzutów. Artur Maciejewski postać wręcz irytująco kryształowa, która wypomina Julii jej błędy i starająca się ją moralizować. Julia też nie lepsza. Kobieta do tego stopnia zafiksowana na swojej pracy, że nie bierze pod uwagę dobra dziecka i je zaniedbuje. Zapomina o wizycie u lekarza, zapomina odebrać wyników, obiecuje córce, że spędzi z nią troszkę czasu, a gna do roboty, chcąc udowodnić facetom, że jest lepsza od nich. Gdy jej mała Sylwia zaginęła woli sięgnąć po wódkę i prochy zamiast jak zapewnia całe otoczenie wziąć sprawy w swoje ręce. Bagatelizuje telefon od kolegi z pracy, który mówi, że zgłosił się dzieciak, który mówi, że w jakimś opuszczonym domu jest uwięziona dziewczynka. Dopiero później zaczyna szaleć i szukać zaginionego raportu. Jedyną postacią, która tak naprawdę przypadła mi do gustu nie wiadomo dlaczego jest pojawiający się okazjonalnie Witebski.
Wiem, że popularny jest w kryminałach motyw genialnego policjanta/policjantki z problemami, ale przyznam się szczerze, że zaczyna on mi już bokiem wychodzić. A współpraca cywila z policją, gdzie cywil pełni rolę kogoś w rodzaju asystenta przy śledztwie też jest irytująca. Nie wiem, może muszę dać szansę bohaterce i dać jej się rozwinąć w następnej powieści, którą Marta Zaborowska zgodnie z tym, co jest napisane na plecach książki ma napisać.
Jest to bardzo dobry debiut. Książka ma ciekawą i intrygującą fabułę naszpikowaną zagadkami. Szkoda tylko, że główna bohaterka doprowadzała mnie do szału.

Książka bierze udział w wyzwaniu: Czytamy polecone książki




Źródło ilustracji
culture.pl

niedziela, 1 grudnia 2013

Dobry omen

Ile aniołów może zatańczyć na główce od szpilki? Teoretycznie ani jeden, bo aniołowie nie tańczą, ale jeśli się uprzeć to można znaleźć jednego, który pewnie by zatańczył, gdyby miał dobrą partnerkę. Jeżeli jednak upierać się jeszcze bardziej, to na główce od szpilki mogą zatańczyć miriady miriad aniołów. Koniec końców demony też są aniołami, tyle, że upadłymi. Ci natomiast z racji swojego upadku tańczyć potrafią, chociaż nie koniecznie tak jak to sobie wyobrażamy.
Pomieszanie z poplątaniem prawda? No i taki jest właśnie "Dobry Omen" duetu Gaiman & Pratchett.
Wszystko zaczyna się od tego, że na świat ma zostać sprowadzony Antychryst. Z tym, że syn Szatana jest niemowlęciem, które trzeba podmienić i odpowiednio wychować, żeby wielki NIEWYSŁOWIONY plan mógł dojść do skutku. To zadanie spada na diabła nazwiskiem A.J. Crowley, któremu wcale nie uśmiecha się przykładać ręki do potencjalnego Armegeddonu. Z tej prostej przyczyny, że mimo swojego zadania szerzenia zła na Ziemi bardzo polubił ludzi. Dlatego, więc konsultuje te sprawę ze swoim przyjacielem i jednocześnie wrogiem, czyli aniołem Azirafalem. Obaj wykoncypowali więc, że trzeba Antychrysta wychować tak, żeby był bardziej ludzki niż diabelski. Niestety kiedy przychodzi wyczekiwany Dzień Ostateczny okazuje się, że doszło do pomyłki przy pomienianiu dzieci przez zakonnice satanistki i dziecko poddawane sprzecznym sygnałom od nauczycieli, którymi zostało otoczone okazuje się być zwyczajnym dzieckiem. W tedy Crowley z Azirafalem wpadają w lekką panikę, przy czym naszemu demonowi grunt się bardziej pod nogami pali, bo spartaczył zadanie i piekło może mu się na głowę zwalić. Panowie postanawiają, więc odszukać Antychrysta i zapobiec Armageddonowi.
Żeby nie było jednak zbyt prosto. Wokół tego wszystkiego śledzimy losy czterech Jeźdźców Apokalipsy (i tak jest Śmierć, mówiący DUŻYMI LITERAMI!). Podglądamy życie prawdziwego Antychrysta imieniem Adam Young, który tworzy ze swoimi przyjaciółmi gang rozrabiaków, ale w gruncie rzeczy jest dobrym dzieckiem. Wysłuchujemy przistoynych i akuratnych profecyi Agnes Nutter odczytywanych przez zawodowych potomków, które choć dziwaczne sprawdzają się całkowicie. Pojawia się romansik między tropicielem wiedźm, a wiedźmą, czyli Newtonem Pulsiferem, a Anathemą Device (co Agnest też przepowiedziała). Świat zaczyna szaleć, a Głód z Wojną, Skażeniem i Śmiercią mkną na swych motorach żeby w końcu zacząć Arnageddon, a za nimi Crowley w płonącym Bentley'u, na różowym skuterze Azirafal w ciele mrs. Tracy z przyklejonym do pleców tropicielem wiedźm, żeby Armageddonowi zapobiec. Czyli ponownie pomieszanie z poplątaniem.
Paradoksalnie rzecz biorąc to podobał mi się ten bałagan. Szaleństwo Pratchetta oderwane od rzeczywistości z nutką zadumy tak charakterystyczną dla Gaimana. Każda z opowiadanych równolegle historii biegnie swoim rytmem i jest przerywana w różnych często dziwacznych momentach, by zacząć się w jeszcze dziwaczniejszych. Ale książki Pratchetta mają właśnie to do siebie, że to co u innych autorów powoduje, że dostaję nerwicy, to u niego wydaje się być jak najbardziej naturalne i na miejscu, a jeśli to wszystko jest jeszcze okraszone tym, co potrafi Gaiman to ja jestem w siódmym niebie. Chociaż muszę się przyznać, że na początku odnosiłam wrażenie, że "Dobry Omen" ma tak naprawdę tylko jednego autora. Z jednej strony to duży plus, bo książka jest spójna (choć w przypadku Pratchetta ciężko mówić o spójności) i nie ma się wrażenia, że pisał ją schizofrenik. Kiedy jednak się wczytać troszkę bardziej to można zobaczyć, że jest w tym wszystkim drugie dno.
Jeszcze słóweczko o okładce. Tak jak w środku, tak i na zewnątrz mamy pomieszanie z poplątaniem. Fajne w niej jest to, że kiedy czytamy książkę to łatwo możemy zidentyfikować postacie, a nawet sytuacje, które się na okładce pojawiły. Zombie Sputnik Corporation świetnie wykonała swoją robotę i zachowała pratchettowski klimat.
Mi się "Dobry Omen" podobał, ale nie jest to książka dla wszystkich, ponieważ trzeba lubić twórczość Pratchetta i Gaimana. Jeżeli sięgnie po nią ktoś, kto nie wie czego się spodziewać to się zrazi, ale jeśli sięgnie po nią ktoś kto uwielbia chociaż jednego z dwóch autorów, to z przyjemnością będzie śledził pomieszanie z poplątaniem jakie panuje w przededniu Armageddonu.
A wnioski jakie z całej tej awantury płyną? Nic wielkiego i wydumanego. Po prostu: czerń jest warunkiem istnienia bieli.