niedziela, 27 kwietnia 2014

Rzeka zimna

Nie wiem czemu, ale do polskich kryminałów zazwyczaj podchodzę z dużą dawką nieufności. Zdarzało mi się zostać pozytywnie zaskoczoną np. przez Mariusza Zielke, ale najczęściej kręciłam nosem, bo oczekiwałam czegoś zupełnie innego albo koniec końców wszystko okazywało się przegadaną klapą. Kiedy, więc pani w bibliotece podsunęła mi książkę Magdaleny Kawki popatrzyłam na nią trochę nieufnie, ale wzięłam ją bo dostałam obietnice czegoś innego niż zwykły kryminał.
"Rzeka zimna" to historia, w której nie tyle chodzi o sprawy kryminalne, co o trudne relacje między matką, a córką. Tamara całe swoje życie ma żal do matki, poczytnej pisarki, że ta przekładała swoje wymyślone postacie nad nią i jej problemy. Ich relacja jest trudna i rzutuje na całe życie kobiety i nawet, gdy ta rozpoczyna swoje życie we Francji u boku troszkę rozhisteryzowanego męża. Akurat, gdy małżeństwo zaczyna się kłócić do Tamary dzwoni agentka jej matki i mówi, że od jakiegoś czasu nie ma z nim kontaktu. Córka niemal natychmiast decyduje się wsiąść w samolot i lecieć szukać matki (co jest trochę ucieczką od jej problemów małżeńskich). Na miejscu  we wsi Grzmoty okazuje się, że matka dosłownie zniknęła. Zostawiła wszystko tak jakby wyszła na chwilę na spacer i już nie wróciła. Tamara razem z Weroniką (agentka jej matki) rozpoczynają prywatne śledztwo, przez które wplątują się w lokalne rozgrywki polityczne oraz aferę na tyle niebezpieczną, że swoją ciekawość mogą przypłacić życiem.
Książka Kawki nie jest żadnym kryminałem, w którym akcja pędzi na łeb na szyję, co swoją drogą obiecuje wydawca na plecach książki. Akcja płynie raczej bardzo wolno i szukanie odpowiedzi na to, co się stało z jej matką jest też trochę bardziej grzebaniem we własnej przeszłości i uczuciach. Każda rozmowa i spotkanie z ludźmi, którzy otaczali jej matkę staje się powodem do tego by Tamara zaczęła weryfikować swoje uczucia. I tak poszukiwania zaginionej stają się też poszukiwaniem uczuć, które ta kobieta w młodości zakopała gdzieś głęboko, bo nie potrafiła zrozumieć matki. Z drugiej strony też rozumiem dlaczego to zrobiła. Kiedy wspomina jak uciekła z domu, a matka na to nie zareagowała, czy jak musiała się zajmować domem kiedy matka ginęła gdzieś w świecie swoich bohaterów. Najzwyczajniej w świecie brakowało jej matczynego ciepła i opieki.
Dopiero kiedy jej drążenie na ślepo zaczyna dotykać niebezpiecznej awantury akcja zaczyna przyspieszać. Robi się niebezpiecznie, ale nie jest to wynikiem tego, że Tamara z Weroniką mają konkretne tropy i dowody, jest to bardziej tak jak w tym przysłowiu: trafiło się ślepej kurze ziarno, a to co się potem stało wydaje się być sporo na wyrost.
Ogólnie "Rzeka zimna" jest w moim odczuciu książką bardziej obyczajową, którą na koniec okraszono sporą dawką sensacji. Nie jest to może książka wybitna, ale jest jakieś światełko nadziei na dobry polski kryminał.

Książka bierze udział w Wyzwaniu Bibliotecznym u MK

niedziela, 20 kwietnia 2014

Pod ulicami Londynu

Mój internetowy spiśnik przeczytanych książek trochę zarósł kurzem, ale to nie znaczy, że nic nie czytałam. Między jednym artykułem, przygotowaniem ćwiczeń i załatwianiem szkolenia w Lublinie było jeszcze 90 minut jazdy autobusem dziennie, więc książki odłogiem nie leżały, choć nie było ich dużo. Całe trzy "Nigdzie bądź", "Solaris" i "Rzeka zimna", a w miedzy czasie przygrywał Sabaton, o którym przypomniał mi wywiad wysłuchany w Antyradiu. Potem tradycyjnie były Misteria Kalwaryjskie bez, których sobie nie potrafię już Wielkanocy wyobrazić. Dlatego teraz łapiąc oddech między śniadaniem, a odwiedzinami u babci wypadałoby w końcu coś napisać i bloga odkurzyć. Dlatego zacznę może po kolei od Neila Gaimana, który trochę się już w mojej głowie uleżał (w przeciwieństwie do Lema, którego dalej trawię, ale w tym przypadku to akurat dobrze).
Za każdym razem biorę do ręki książki Gaimana to mam wrażenie, że za chwilę otworzę uwspółcześnioną wersję baśni braci Grimm. W jego książkach jest wszystko czego można wymagać od baśni, nawet tych uwspółcześnionych. Dlatego z ogromną przyjemnością dorwałam się wreszcie do swojego egzemplarza "Nigdziebadź", który już od dłuższego czasu leżał na biurku, uśmiechając się i kusząc na wszystkie możliwe sposoby.
Richard Mayhew wpakował się w kłopoty chcąc być dobrym samarytaninem. Pomógł rannej dziewczynie nie zważając na nic i nikogo. A kiedy okazało się, że nagle przestał istnieć w świadomości otaczających go ludzi postanowił odnaleźć przyczynę swoich kłopotów, czyli Drzwi, ale żeby ją znaleźć musi zejść do Londynu Pod, gdzie są ludzie i stwory, o których słyszy się w miejskich legendach. Richard jest zły na Drzwi, która doskonale wiedziała co się stanie z jej wybawicielem i nie ostrzegła go. Młody mężczyzna wyrwany ze swojego idealnie przeciętnego życia zaczyna poszukiwanie dziewczyny i utraconego życia, przez co pakuje się w awanturę, w której dominującymi szwarc charakterami są Pan Croup i Pan Vandermar, którzy na zlecenie zleceniodawcy wymordowali rodzinę Drzwi, a teraz nie przebierając w środkach szukają jej. A kiedyś stara kobieta przepowiedziała mu, że ma unikać drzwi...
Jest to opowieść w typowo gaimanowskim stylu, choć jej pierwowzorem był scenariusz miniserialu, do którego scenariusz z resztą napisał Gaiman. Opowieść jest mroczna i pełna wyjątkowo nieprzyjemnych rzeczy, które mogą powodować mdłości. Bohaterowie muszą się zmierzyć ze swoim losem i w tym celu jak w każdej powieści drogi wyruszają na wyprawę. Każdy ma w tej wyprawie swój cel: Richard - chce odzyskać utracone życie, Drzwi - dowiedzieć się kto i dlaczego zabił jej rodzinę, a może nawet ich pomścić, Łowczyni wynajęta do ochrony Drzwi - chce pokonać Bestię z Londynu Pod, Markiz de Carabas - spłaca dawny dług. Do tego wszystkiego dochodzą dziwnie znajomi Croup i Vandermar, którzy przypominają Pana Szpilę i Pana Tulipana (albo odwrotnie). A motorem napędowym tej nieoczekiwanej wyprawy jest anioł Islington, który obiecał Richardowi i Drzwi pomoc, pod warunkiem, że przyniosą mu pewien klucz.
Poznajemy życie w Londynie Pod i jego dziwacznych mieszkańców, którzy nie zawsze okazują się tym za kogo się podają i nie zawsze okazują się należeć do naszych czasów. Mimo tego, że przez większość czasu wszystko rozgrywa się w mrocznych kanałach i podziemiach to powieść jest niesamowicie barwna. Jest też pełno sytuacji, w których obgryzać można palce ze strachu lub śmiać się np. gdy Richard pierwszy raz trafia na targ w Harrodsie.
Z drugiej strony też obserwujemy jak zmienia się sam Richard. Z przeciętniaka przeobraża się w bohatera, który jest w stanie pokonać nie tylko atakujących z zewnątrz, ale przede wszystkim własne demony i w końcu odkryć swoje przeznaczenie.
Książka świetna i warta przeczytania nie tylko przez miłośników fantasy, ale wszystkich innych. Mimo, że jest to adaptacja serialowego scenariusza to jest to naprawdę kawał dobrej roboty i gdyby mi ktoś nie powiedział, że był taki film to myślałabym, że jest odwrotnie. Bohaterowie są bardzo prawdziwi, chociaż kompletnie nierealni (no może po za Richardem), a ich przygody i rozważania są bardzo intrygujące, a czasem przerażająco podobne do moich własnych odczuć.
Co tu dużo mówić. Gaiman jest mistrzem swojego gatunku i wszystko, co wyszło spod jego pióra, a co do tej pory miałam okazje przeczytać było genialne. Polecam z całego serca.
A z okazji Świąt Wielkanocnych wszystkim życzę:


P.S.
Co do okładki mojego wydania, to była troszkę irytująca, bo cały czas w pierwszym odruchu obracałam ją do góry nogami ;)



Źródła ilustracji:
https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEicdeKD-gKVN1Rm6S9kJRrME-eabwOVrLfHwnIPmXpfx4UHnTWQNYFLyZ-xY1o5DDZkIpfsQuTC638tkdBeBnwQPvwraDjvlp-7glW2TRIXcBrjdl3Vv5fgH1OGWbT_wtGZJSZ0vHKBr5w/s1600/nigdziebadz.jpg
http://mgok.bobolice.pl/wp-content/uploads/2012/04/weso%C5%82ych-%C5%9Bwiat.jpg

czwartek, 3 kwietnia 2014

Włoskie buty

Są książki, które wpędzają mnie w depresyjny nastrój, a mimo to w jakiś sposób kończą się z iskierką nadziei, że może być lepiej. Siadam w tedy najczęściej na łóżku i staram się odgonić natrętne myśli o tym, że tak naprawdę czas przelatuje mi przez palce, a życie biegnie obok swoim własnym torem. Wszyscy, których znam posuwają się do przodu, a ja tkwię w martwym punkcie, ale za chwilę coś się dzieje i myśli odzyskują spokój. Do takich samych rozmyślań popchnęły mnie "Włoskie buty" Henninga Mankella.
Główny bohater książki po przejściu na emeryturę zaszył się na samotnej wyspie gdzieś na Bałtyku pozwalając by życie przepływało obok niego. Woli od życia stagnację i wizyty listonosza hipochondryka. Jednak, któregoś zimowego dnia na jego wyspie pojawia się kobieta i przewraca życie Fredericka Welina do góry nogami. Porzucona, dawna kochanka domaga się spełnienia obietnicy, którą jej złożył przed czterdziestu laty. Tym sposobem Frederick Welin mimo oporów zostaje wypchnięty do życia przez śmiertelnie chorą kobietę. Wszystko, co się wokół tego mężczyzny zaczyna dziać zmusza go do tego by w końcu stanąć twarzą w twarz z problemami od których uciekł na wyspę odziedziczoną po dziadkach i rozliczyć się z przeszłością.
"Włoskie buty"  to moja druga książka Mankella, która nie jest kryminałem. Wcześniej czytałam "Mózg Kennedy'ego" wobec, którego mam teraz trochę mieszane uczucia, ale mimo to myślę, że warto po niego sięgnąć. Ta książka jest jednak zupełnie inna, chociaż przez większość czasu doprowadzała mnie niemal na skraj depresji.
Przez większość czasu Frederick nie chce poddać się zmianom i uparcie trzyma się swoich wewnętrznych demonów oraz przyzwyczajeń. Kiedy w końcu Harriet wyciąga go z jego wewnętrznej ucieczki zderza się on ze wszystkim od czego uciekł i dalej próbuje uciekać. Dużo czasu upływa zanim zaczyna godzić się sam ze sobą i odzyskiwać spokój ducha. Dużo czasu zajmuje mu też podejmowanie decyzji, które sprawiają, że w końcu zaczyna żyć, a nie wegetować. Jego historia jest mocno depresyjna, ale kiedy zbliża się do końca coś zaczyna się zmieniać, choć sam bohater nie do końca potrafi się z tym pogodzić.
Książka jest pisana w narracji pierwszoosobowej, ale tym razem mi to nie przeszkadzało. Bohater nie popadał ze skrajności w skrajność tylko prowadził wewnętrzny dialog i opisywał co się dzieje wewnątrz jego duszy, jak lawina uruchomiona przez dawną miłość zmienia jego życie, a także jak odbiera on innych ludzi i ich zachowania. Ma się czasem wrażenie, że czytelnik jest psychologiem, któremu zwierza się stary człowiek, który chciał uciec przed światem i dożyć końca na wyspie.
Nie brakuje tu dziwnych postaci, które w jakiś sposób się wyróżniają, ale ich dziwactwa przez nieco niemrawy charakter Fredericka nie rażą w oczy. Mogą się one wydawać nawet całkiem normalne, ale każda z tych postaci wywołuje w raczej obojętnym na wszystko starszym człowieku jakieś emocje.
Jak wspomniałam na początku nie jest to zbyt radosna historia, ale jest przy tym do tego stopnia nieprzewidywalna, że gdy dociera się do końca książki czuje się jakieś takie ciepełko na sercu. Bo okazuje się, że mimo tego wszystkiego, co się stało Frederick daje się wyrwać ze swojego skostniałego świata i zaczyna żyć.
Henning Mankell mierzy się w tej książce z problemami samotności, starości i umierania. Pokazuje, że człowiek może sam dobrowolnie skazać się na wygnanie przez zaszycie się z dala od ludzi. Jednak nie jest to jedyny rodzaj wygnania. Główny bohater skazał się też na wygnanie wewnętrzne, którego manifestacją były wszelkie próby zrażenia do siebie listonosza Janssona.
Po za tym dotyka też problemów ludzi starszych stojących już przy końcu życia. Pokazuje ich potrzebę rozliczenia się z przeszłością i naprawienia błędów w obliczu śmierci. Pisarz pokazuje, że można to robić na różne sposoby i niekoniecznie zbierając całą rodzinę w jednym miejscu, ale np. odbywając podróż, która niekoniecznie musi być przyjemna. pokazuje jak ze strachem przed śmiercią radzi sobie osoba w stanie paliatywnym, a jak osoba zdrowa, która weszła w jesień życia i jest świadoma tego, że kiedyś nadejdzie koniec.
Mimo to książka kończy się pozytywnie pozostawiając czytelnikowi nadzieję, że życie jest  nieprzewidywalne i w każdej chwili może nas zaskoczyć happy endem.
A dlaczego "Włoskie buty"? To chyba pewien rodzaj figury stylistycznej, ale żeby o tym się przekonać to trzeba książkę przeczytać.
Ja ze swojej strony polecam i uważam, że jest dużo lepsza od "Mózgu Kennedy'ego". Trochę teraz żałuję, że nie weszłam po nią do księgarni, gdy zobaczyłam. Kto wie, może kiedyś dorobię się swojego egzemplarza.

Książka bierze udział w Wyzwaniu Bibliotecznym u MK



Źródło ilustracji:
http://static.polityka.pl/_resource/res/path/b6/6e/b66ee28e-a332-4d61-90a9-eb7b36c86b47_470x