środa, 30 lipca 2014

La Belle et la Bete

No i znów siadam wieczorem do komputera, ale po raz kolejny zamiast skupić się na pracy myślami błądzę gdzieś indziej. Tym razem wycieczkę po niebieskich obłokach zafundowali mi Francuzi i jedna z piękniejszych baśni jakie znam, czyli "Piękna i Bestia". Po za tym słonko na rybach dało mi się troszkę we znaki, więc miałam pełne prawo odpłynąć gdzieś do baśniowej Francji.
Większość z nas zna te historię pewnie w wersji disnejowskiej i choć jak wiadomo nie jest to może jej najwierniejsze przedstawienie to sens pozostaje ten sam. Wersja reżysera Christopha Gansa również nie jest idealnym odwzorowaniem tej opowieści jednak jest już bliższa oryginałowi, bo ojciec Belli nie jest szalonym wynalazcą, a zubożałym kupcem, nie ma też durnego Gastona, który chce zmusić piękną dziewczynę do ślubu przez szantaż.
Opowieść zaczyna się jak w większości ekranizacji baśni. Kobieta opowiada dzieciom na dobranoc historię, w którą na początku wplatane są pojedyncze Rok obrazy, by później całkowicie przenieść się do roku 1720, w którym faktycznie wszystko się dzieje.
Po zatonięciu statków bogatego kupca. Ojciec wraz z sześciorgiem dzieci musi przenieść się do domku na wieś. Każde z szóstki dzieci przeżywa to na swój sposób i jedynie najmłodsza Belle koniec końców znajduje w tej sytuacji jakieś pozytywne aspekty. Kiedy pojawia się możliwość odzyskania majątku ojciec wraca do miasta chcąc odzyskać własność, a przy okazji spełnić marzenia córek, które zażyczyły sobie sukien, szali i innych skarbów. Jednak, gdy okazuje się, że powrót do dawnej świetności jest niemożliwy z powodu nierozsądnego podpisania weksli i musi uciekać, gdyż dowiedział się o długach najstarszego syna wraca do domu z niczym. Po drodze gubi się w lesie i trafia do zamku Bestii, gdzie otrzymuje wszystko z listy dwójki córek. Kiedy ma wracać zatrzymuje się by z ogrodu ukraść różę dla ukochanej Belli. Bestia przyłapuje go na tym i daje mu jeden dzień na pożegnanie się z rodziną, po tym czasie ma wrócić by zginąć za kradzież kwiatu. Belle nie chce się na to zgodzić i postanawia poświęcić siebie. Na miejscu okazuje się, że to nie śmierć ją czeka, a życie na zamku w towarzystwie dziwnego gospodarza, którego widuje tylko wieczorami. Bestia zaczyna ją co raz bardziej intrygować, na dodatek potrafi mu brutalnie wygarnąć co myśli o jego zachowaniu i czasem człowiek zastanawia się kto tu faktycznie jest bestią. Po za tym jest wątek, który uwielbiam w tej opowieści, czyli poznawanie zaklętego księcia przez sny.
Film jest bardzo ładny, można się nawet pokusić o stwierdzenie, że jest piękny wizualnie. Obrazy, ujęcia i efekty specjalne są niesamowite i tak dobrane, żeby nadać wszystkiemu mocno baśniowy klimat. Czułam się trochę tak jakbym przerzucała kolejne strony książki z niesamowitymi ilustracjami. Aktorzy też wypadli bardzo dobrze. Léa Seydoux spisała się bardzo dobrze i pokazała taką Belle, przy której ta z Disneya może się schować. Uparta, wyszczekana, ciekawska, a przy tym delikatna kobietka, która potrafi być dobra dla całego świata. Vincent Cassel również nie ustępował pola swojej filmowej partnerce. Zarówno grając księcia, który nie potrafił gany swoją rządzą zdobycia łani dotrzymać przyrzeczenia złożonego żonie oraz grając Bestie, która musi sprawić, że Belle go pokocha takim jakim jest, choć pewnie wolałaby od niego uciec jak najdalej potrafi.
Niestety jest w tym filmie jeden spory minus. Historia kończy się zbyt szybko i wygląda to troszkę tak jakby
reżyser został zmuszony do wycięcia sporej części środka. Przez to miałam wrażenie, że Belle zakochuje się w Bestii troszkę z niczego. Szkoda, bo mogło to potrwać troszkę dłużej i na pewno nie byłoby to ze szkodą dla oglądającego (ciekawe, czy mają jakąś wersje reżyserską, czy taki bonusy to tylko u Jacksona).
Nie mogę zapomnieć o jeszcze jednej i chyba dla mnie najważniejszej rzeczy! Film jest po francusku! Naprawdę nie mogło być lepiej. Piękne obrazy i piękny język, po prostu się rozpłynęłam od pierwszych słów, które padły podczas filmu. W takich momentach zaczynam tęsknić i rozpaczać nad tym, że nie mam z kim rozmawiać w tym pięknym języku. I dziwię się sobie, że był okres, w którym narzekałam, że muszę się go uczyć, a teraz  je suis enchante...
Film polecam i dużym, i małym, bo to naprawdę pięknie zmontowana historia, w której nie ma tylu dziwacznych bohaterów, a jest magia w najczystszej postaci. Z pięknymi obrazami, cudowną muzyką i jedną z moich najukochańszych historii.




Źródła ilustracji:
http://www.filmweb.pl/film/La+Belle+%26+la+b%C3%AAte-2014-656677/photos/473670

niedziela, 27 lipca 2014

Pollyanna w wersji sci-fi

Nie umiem, nie potrafię, nie mogę...! To był chyba jeden z większych czytelniczych koszmarów jaki czytałam, a co gorsza sama się za niego zabrałam, bo przecież Stephanie Meyer nie może być aż tak koszmarną autorką. Co z tego, że popełniła coś co było serią o błyszczącym wampirze i ślepo zapatrzonej w niego lasi. Przecież pomysł na "Intruza" jest wręcz genialny, nie można go było zepsuć, dodatkowo książka zebrała świetne recenzje, więc pomyślałam, że może jednak warto? 
Niestety autorka wręcz koncertowo zepsuła coś, co mogło być kawałkiem świetnego sci-fi i do teraz nie potrafię zrozumieć skąd te wysokie oceny na lubimyczytać.pl. Wypadałoby jednak zacząć od początku.
Ziemię opanowuje pasożytnicza rasa, która mówi o sobie dusze. Przejmują oni ludzkie ciała zabijając świadomość właściciela, powodując że stopniowo ludzie jako tako przestają istnieć. Opiera się im jedynie niewielka grupa, na którą polują Łowcy. Właściwa historia zaczyna się, gdy w ciele złapanej dziewczyny zostaje umieszczona dusza o imieniu Wagabunda, jednak bardzo szybko okazuje się, że Melanie nie chce poddać się bez walki i za wszelką cenę chce chronić najbliższych przed wykorzystaniem jej wspomnień w celu ich wytropienia. Niestety wszystko się komplikuje, gdy Wagabunda zakochuje się w Jaredzie - ukochanym Melanie i zaczyna tęsknić do jej młodszego brata Jamiego. Obie wyruszają więc na ich poszukiwania i ponoszą wszystkie tego konsekwencje.
Pomysł na historię nie jest jakoś przesadnie nowy, bo motyw przejmowania ludzkich ciał przez kosmitów pojawiał się często w filmach, chociaż nie zawsze odbywało się to w taki sposób i nie zawsze dotyczyło całej ludzkości, ale jak wynikało z opinii, z którymi się spotkałam "Intruz" miał podchodzić do sprawy głębiej, bardziej psychologicznie, a nawet stawiać pytania o istotę człowieczeństwa. Muszę przyznać, że nawet tak się zaczęło. Walka Melanie Stryder o to by nie dostać się w ręce obcych. Dylematy duszy, która przejęła jej ciało, walka o jego całkowite przejęcie i pozbycie się pierwszej właścicielki, a przy okazji odnalezienie innych ludzi, na których nie pasożytują dusze. Także próby odnalezienia się w społeczeństwie Wagabundy były ciekawe. Zwłaszcza, że od początku jest ona outsiderem w tym idealnym świecie i nie potrafiła się dostosować do tego, co ją otaczało, a nawet nie do końca potrafiła sobie poradzić z natłokiem uczuć jakich doświadczała. W sumie jest to dla mnie pierwszy duży błąd, bo skoro przejmują ciała i pośrednio zabijają jej właściciela to raczej trudno mówić o tym by Obcy odbierali jakieś uczucia, co innego nowe wrażenia zmysłowe. Można jednak przestać zwracać na to uwagę i dalej przyglądać się walce dwóch świadomości o kontrolę nad ciałem. To było naprawdę bardzo ciekawe.
Niestety wszystko to, co stopniowo przekonywało mnie do tej książki spektakularnie gruchnęło w momencie, gdy doszłam do fragmentu wspomnień Melanie. Okazuje się, że ma ona siedemnaście lat i wręcz bez pamięci zakochuje się w Jaredzie, który ma lat dwadzieścia sześć. To drugi poważny zgrzyt w tej historii, ale nad tym pewnie też udałoby mi się przejść do porządku dziennego, gdyby nie ciąg dalszy i efekt Pollyanny rodem ze "Zmierzchu". Po pierwsze główna bohaterka robi z obiektu swoich uczuć wręcz świętego, który by muchy nie skrzywdził, chociaż na początku obszedł się z nią dość obcesowo. Po drugie bez żadnych obaw i głębszego zastanowienia zgadza się z nim mieszkać na pustyni. Po trzecie dochodzimy do dość kompromitującego opisu próby wyznania bożyszczu o imieniu Jared swoich uczuć i zaproponowanie mu wspólnego życia w pełnym wymiarze. Po czwarte próba zaciągnięcia Jareda przez Melanie do łóżka kończy się serią żenujących i drętwych żartów o braku prezerwatyw ponieważ "boski" tego nie przewidział robiąc zapasy, a następnie dostajemy górnolotną gadkę o tym, że nie chce powoływać dzieci na ten straszny świat, w którym muszą się ukrywać. Blech..., a to wszystko w jednym dwu-trzy stronicowym fragmencie książki!
Na szczęście potem jest troszeczkę lepiej i pojawia się odrobinka tego klimatu sprzed wspomnianej katastrofy, ale nie na długo. Mordercza droga przez pustynię, odnalezienie Mel i Wagabundy przez wuja Jeba, po którym następuje seria nerwowych chwil oraz sielanki, w której wspólnota ocalonych zaczyna akceptować intruza, a nawet chce wysłuchiwać jego opowieści. Intruz oczywiście odnajduje ukochanych, ale jeden chce go zabić, a drugi dostrzega w nim utraconą siostrę i chce go chronić za wszelką cenę. I znów jest wręcz do bólu idealnie.
Przebrnięcie przez połowę tego tomiszcza (wydanie jakie jest u mnie w bibliotece to słoń pisany dużą czcionką i w twardej oprawie) było piekielnie trudne, a przebijanie się dalej okazało się wręcz koszmarem, gdy przeczytałam ostatni rozdział z  epilogiem. Mogłabym w tamtym momencie zamknąć książkę, bo nie działo się nic czego nie dałoby się przewidzieć, a od idealnych statków kosmicznych zaprojektowanych przez dusze w ciałach rasy zwanej Pająkami z trzema umysłami, bo z trzema mózgami, czy idealnych lekarstwach, które "na prawdę" leczą, robiło mi się wręcz nie dobrze. Trudno też zapomnieć o wszechobecnym efekcie Pollyanny, który potęgował dodatkowo fakt, że książka jest pisana w pierwszej osobie.
Straszne, a mogła to być naprawdę świetna książka, gdyby tylko Stephanie Meyer nie uderzyła w to, co podobało się dzieciom czytającym "Zmierzch" i naprawdę przemyślała, co chce napisać. Niestety znów było mnóstwo uwielbienia dla głównego męskiego bohatera, a od wzajemnej uprzejmości i przepraszania robiło się wręcz niedobrze. Naprawdę wolałabym o tym zapomnieć...
Nie polecam i obiecuję sobie, że nie tknę niczego, co wyjdzie spod pióra tej autorki, a jest nadzieja, bo pewnie ekranizacje "Zmierzchu" i "Intruza" były raczej sukcesami, a rzesze fanów ciągnęły na to do kin.


P.S.
Jeśli kogoś uraziłam to przepraszam, ale musiałam.

środa, 23 lipca 2014

Oko Jelenia

Od finału Pucharu Świata trochę mnie tu nie było, ale tym razem nie będę się usprawiedliwiać brakiem czasu. W sumie nie mam nawet takiej potrzeby, bo przepadłam gdzieś w XVI wieku razem z bohaterami cyklu popełnionego przez Andrzeja Pilipiuka o wdzięcznym tytule "Oko jelenia".
Na samym wstępie muszę jednak wspomnieć, że nie przeczytałam wszystkich sześciu tomów. Tym razem nie z winy mojego gapiostwa, a brzydkiego zachowania kogoś kto nie zwrócił dwóch pierwszych tomów bibliotece. Łoś albo zapomniał albo przygarnął na stałe, powodując, że przez chwilę czytając "Drewnianą twierdzę" czułam się tak jak gdyby matrix mi się zawiesił. Na szczęście wrażenie to spektakularnie umknęło, gdyż wiele rzeczy udało mi się wywnioskować i obyło się bez szperania po sieci za streszczeniami. Tyle tytułem wstępu, czas przejść do części właściwej.
Cykl "Oko jelenia" składa się z sześciu tomów: "Droga do Nidaros", "Srebrna Łania z Visby", "Drewniana twierdza", "Pan Wilków", "Triumf lisa Reinicke" i "Sfera Armilarna", jego autorem jest Andrzej Pilipiuk, którego większość kojarzy przede wszystkim z Jakubem Wędrowyczem. W cyklu tym śledzimy losy trójki osób, które w różnych okolicznościach zostały przeniesione w przeszłość do XVI wieku przez obcego - Skrata, który jest kimś w rodzaju kolekcjonera, a w niektórych miejscach posądzany jest nawet o kłusownictwo na innych cywilizacjach. Pierwsi dwaj bohaterowie to Marek, nauczyciel informatyki, który uratował przed zakatowaniem drugiego z bohaterów, czyli Staszka. Obaj spotykają kosmicznego kolekcjonera w momencie, gdy wydaje się, że zginą podczas deszczu meteorytów niszczącego Ziemię. Zgadzają się oni zostać jego niewolnikami i istota ta przenosi ich do XVI wiecznej Norwegii, gdzie mają za zadanie odnaleźć za wszelką cenę artefakt nazywany Okiem Jelenia. Trzecią uczestniczką tej całej awantury jest Hela. Młodziutka szlachcianka, która była kurierką podczas powstania styczniowego. Ich poczynaniami kieruje natomiast Ina - kosmitka na usługach Skrata, która na ziemi przyjmuje formę łasicy. To ona wyznacza im zadania, ale także nadzoruje i w razie potrzeby odtwarza z tzw. "scalaka" - rodzaju pamięci, na którym wgrane są osobowości bohaterów.
Ta nietypowa grupa w pogoni za Okiem pakuje się w rożne tarapaty i wchodzi za skórę różnym ludziom w tym Hanzie, która by bronić swoich sekretów jest w stanie nawet wywoływać wojny. Jednak Marek, Staszek i Hela spotykają na swojej drodze też ludzi im życzliwych, a niedawni wrogowie zaczynają odczuwać wobec nich coś w rodzaju szorstkiej przyjaźni np. Borys i Sadko najpierw torturują Marka, a gdy ten w jakiś sposób ratuje życie Petera Hansavritsona zaczynają go szanować.
Oprócz naszych podróżników w czasie w ciągu całego cyklu spotykamy szereg ciekawych i nietuzinkowych postaci, wobec których nie da się przejść obojętnie. Na przykład wspomniani Borys i Sadko - Rosjanie,  którzy uciekli z Nowogrodu i stanowią coś w rodzaju zbrojnego ramienia Hanzy, Kozak Maksym, o którym autor pisze, że wygląda jakby urwał się z planu "Ogniem i Mieczem", ale jest niezwykle sympatycznym domorosłym filozofem, który całkiem nieźle potrafi robić szablą, czy Grzegorz Gerhard Grot - justycjariusz z Gdańska, który co prawda pakuje Marka do lochów i torturuje go, ale ma też niezwykle przenikliwy umysł i potrafi poprosić o pomoc.
Kolejnym bardzo dużym atutem książki jest tło historyczne i sceneria. Autor podszedł do sprawy bardzo rzetelnie, dzięki czemu nie otrzymujemy wyidealizowanego obrazu XVI wiecznej Norwegii, Gdańska i innych miejsc, w których pojawiają się bohaterowie. Nie są to miejsca, w których wszystkie domy są murowane, a okna szklana, ale przypominają prawdziwe miasta z tamtego czasu. Z rynsztokami, pchłami, wszami, pluskwami w siennikach, ludźmi walczącymi na co dzień z problemami o jakich nam się nawet nie śni oraz lochami, w których więźniowie raczej nie mają, co liczyć na ulgowe traktowanie. Nie jest to świat, w którym na każdym kroku nasi podróżnicy spotykają możnych tamtego okresu. Zdarza się, że mijają ich na schodach, ale jak przystało na ludzi którzy zostali przeniesieni do tamtej epoki tylko w tym, co mieli na grzbiecie obracają się raczej w niższych warstwach społecznych.
Nie jestem historykiem, tylko biologiem, ale trochę się interesowałam kiedyś tym okresem i pod tym względem też zostałam całkiem mocno dopieszczona. Pilipiuk nie idealizuje historii, nie zmienia jej tak żeby mu pasowała, ale zręcznie wplata w nią losy swoich bohaterów, co świadczy o tym, że autor naprawdę mocno wgłębił się w temat.
Mam jednak jedno małe zastrzeżenie. W cyklu pojawia się kilka wątków, które autor zostawił same sobie. Nie są dokończone i w dalszym ciągu trawi mnie ciekawość jak to się mogło skończyć np. wątek z Chińczykami. Na szczęście nie ma zbyt wiele takich luk i po za tym, że ja mam jakieś napady chorobliwej ciekawości to nie wpływało to na odbiór książki.
Warto jeszcze wspomnieć o Posłowiu, w którym autor wyjaśnia wiele rzeczy. Skąd wziął się pomysł na cykl "Oko Jelenia", jak powstawał, a nawet odpiera kilka zarzutów, które mogłyby się pojawić po przeczytaniu książek i opowiada jak się wybronił przed posądzeniem o skopiowanie "Pana Lodowego Ogrodu". W sumie bardzo dobrze się stało, że zmienił kilka rzeczy, bo wyszło to książkom na dobre.
Cykl bardzo mi przypadł do gustu i naprawdę żałuję, że nie udało mi się dorwać pierwszych dwóch tomów, ale przyznam się szczerze, że zaczynam się poważnie zastanawiać nad jego zakupem i wróceniem razem z bohaterami do XVI Europy.
Ja ze swojej strony gorąco polecam i przyznaję, że Andrzej Pilipiuk w takim wydaniu podoba mi się chyba najbardziej.

Cykl bierze udział w Wyzwaniu Bibliotecznym u MK

Źródło ilustracji:
http://p.alejka.pl/i2/p_new/55/45/oko-jelenia-pakiet-6-ksiazek-andrzej-pilipiuk_0_b.jpg

poniedziałek, 14 lipca 2014

Moja drużyna mistrzem świata w Brazylii w 2014 roku!
Nareszcie czwarta gwiazdka na koszulce!!!
Brawa dla Mario Götezego!
Bramka równie piękna, co gol Van Persiego!



sobota, 12 lipca 2014

Bangarang!

Swojego czasu szalałam za każdą książką napisaną przez Jakuba Ćwieka i w sumie do teraz zajmuje on sporo miejsca na mojej półce. Jednak od kiedy "Kłamca" zaczął się staczać po równi pochyłej moje zainteresowanie tym autorem spadło i nie leciałam do księgarni po każdą jego książkę. Nawet nie jestem pewna do końca, czy ostatnio wydał coś nowego i nie znam znacznej części tego, co było po Lokim. Nadzieją byli "Chłopcy", którzy mimo całkiem pokaźnej liczby minusów jednak mi się podobali, bo mam jakiś sentyment do łamania bajkowych kanonów. Niestety jak zwykle zdenerwowało mnie otwarte zakończenie zbiorku i wizja długiego czekania na ciąg dalszy, więc odpuściłam sobie śledzenie poczynań Ćwieka
O tym, że jest druga część "Chłopców" dowiedziałam się przez zupełny przypadek, gdy na facebooku (niestety mam konto na tej zarazie) rzuciłam hasłem o oddaniu w dobre ręce "Xiao Longa" Dawida Juraszka. Koleżanka zaproponowała wymianę za drugą część przygód dorosłych-niedorosłych Zagubionych Chłopców. Jak to u mnie książka odleżała oczywiście swoje do ostatniego czwartku kiedy to skończyłam czytać "Oko Jelenia: Drewnianą Twierdze", a nie było widoków na wypożyczenie kolejnych części szybciej niż w piątek popołudniu. Potrzebowałam szybkiego czytadła na góra dwa dni i tak padło na "Chłopców: Bangarang".
Wszystko na co narzekałam przy okazji poprzedniej książki, czyli wulgaryzmy, uprzedmiotowienie kobiet i ogólne chamstwo w czystej postaci na mój gust w tej części mocno eskalowało. W pewnym momencie odnosiłam nawet wrażenie, że panowie pod wodzą Dzwoneczka nie robią nic innego tylko pieprzą wszystko, co chodzi, tłuką wszystkiemu, co chodzi i chleją wszystko, co się da. Bez żadnych porywających, zabawnych, czy nawet idiotycznych przygód w klimacie gore. W porównaniu do pierwszej części były to raczej statyczne i niesmaczne historyjki podlane dużą dozą przekleństw oraz chamstwa. Było kilka momentów, które mogły przypominać Shwarceneggera w "Komando", czyli przyjść i rozwalić wszystkich, ale kończyło się na mocnym wejściu, a potem, wszystko obrastało brutalnym absurdem rodem z filmów klasy B.
Na język jakim w "Chłopcach" posługuje się autor nie mogę narzekać, bo jest jaki jest i inny by nie mógł być. Koniec końców książka jest o gangu motocyklistów, którzy mentalnie są na poziomie rozrabiających dwunastolatków. Po za tym wkrada się tu nieśmiało coś co nazywamy dorosłością (do tej pory dorosłymi byli Dzwoneczek i Stalówka) i chłopaki nie do końca zdają sobie z tego sprawę, ale też robią co się da żeby to opóźnić, a na koniec i tak ich dopada. Tutaj jednak niestety znów muszę pomstować na Jakuba Ćwieka i jego talent do kończenia jak w brazylijskich telenowelach. Mówię tu o uderzeniu czytelnika na koniec książki mocno pałką w tył głowy i zostawienie na Bóg wie jak długo z otwartym zakończeniem.
Ponarzekałam sobie, ale jest w tym wszystkim pewien mały paradoks. W pewnym sensie podobało mi się to. Pomysł, konwencja przyjęta przez autora mimo, że brakowało temu tej świeżości z pierwszej części i świetne obrazki Iwo Strzeleckiego, chociaż tym razem okładka mi się nie podoba. Lubie motory, ale ścigacze nie są tym, co tygryski lubią najbardziej, wolałabym żeby rysownik wyeksponował te piękne harleye z tła, a nie to wielkie czerwone coś. W sumie mógłby zostać też sam Stalówka, ale co zrobić.
Podsumowując. "Chłopcy: Bangarang" to książka dla tych, którym spodobała się część pierwsza i darzą jakimś sentymentem Jakuba Ćwieka. Nie jest to na pewno książka dla kobiet, bo te obrażą się za sprowadzenie do roli "dupy i cycków", chyba że przymkną na to oko i skupią się na Dzwoneczku. Po za tym jest to dobra książka na przeczekanie do następnej wizyty w bibliotece, po coś ciekawszego i bardziej zajmującego. O samej serii pewnie znów zapomnę i o tym, że autor napisał trzecią część znów dowiem się przez przypadek. No cóż... takie brutalne zakończenia powodują mimo wszystko na dłuższą metę amnezję.


Źródła ilustracji:
http://jakubcwiek.pl/images/stories/chlopcy2-cover.jpg

poniedziałek, 7 lipca 2014

Ziewak

Powinnam napisać recenzje "Płomieni śmierci" A. Kvay i "Sprawy Munstera" H.Nessera, ale obie książki najzwyczajniej w świecie mnie znudziły, a nawet na swój sposób doprowadziły do swojego rodzaju frustracji. Od kilku tygodni pisanie odwlekam wykręcając się wszystkim, co możliwe, a wrażenia i cała reszta uciekają. Dlatego będzie pokrótce o obu.
"Płomienie śmierci" były kompletnym rozczarowaniem, które pogłębił fakt, że na sam koniec dopiero zorientowałam się, że jest to książka rozgrywająca się po wydarzeniach z "Kolekcjonera". Akcja się wlekła, a większość spostrzeżeń śledczych i porofilerów raczej zaciemniała obraz sytuacji niż wyjaśniała. Kiedy już człowiek się domyślił kto podkłada ogień to ma ochotę porządnie wszystkimi trzepnąć, bo rozwiązanie jest banalnie proste i nie rozumiem upolitycznienia sprawy. Do tego sama główna bohaterka była irytująca. Rozumiem załamanie nerwowe i problemy ocierające się o silną depresję, ale w wykonaniu Alex Kavy były raczej miałkie. Wszystko wydawało się bardzo powierzchowne i przypominało upór dziecka z przedszkola, które chce wszystko robić samo mimo, że nie do końca potrafi.
Miałam też bardzo duży problem z umiejscowieniem wydarzeń z tej części w czasie. Najpierw myślałam, że książka powinna być, gdzieś zaraz za "Śmiertelnym napięciem", bo było strasznie dużo odwołań do tej części. Ponadto sytuacja między Maggie, a Benjaminem Plattem wydawała się być jeszcze na etapie wczesnego raczkowania. Okazało się jednak, że "Płomienie śmierci" dzieją się po wydarzeniach z "Kolekcjonera"! Co mnie bardzo zdziwiło i odniosłam wrażenie, że sytuacja która klarowała się w poprzedniej części ni z tego ni z owego wróciła do punktu wyjścia. Jakby autorka zapomniała, co zrobiła z bohaterami wcześniej.
No cóż... To było chyba moje ostatnie podejście to książek tej autorki, która dołączy do Kinga, Krajewskiego i Childa, czyli autorów których unikam w bibliotece.
Kolejnym rozczarowaniem jest "Sprawa Munstera". Przy tej książce również się mocno wynudziłam, co skutkowało drzemką na słońcu i opaleniem połowy twarzy tak, że wyglądałam jakby mnie ktoś pobił (niestety należę do tych, co nawet z filtrem trzydziestką spalą się na raka). Niby wszystko podobnie jak w poprzednich częściach, ale Van Veeteren pojawiał się epizodycznie i to chyba powodowało, że policjanci nie wpadli na tak prostą rzecz jak to, że osoba pijana mieszkająca na barce mogła spaść z trapu i się utopić. Przecież to pierwsza rzecz, o której powinni pomyśleć! Po za tym cała masa jałowych rozważań, w większości ze śledztwem nie związanych i prób usprawiedliwienia bierności. Brakło głównego bohatera serii i nagle cała grupa śledczych zachowuje się tak jakby im mózgi zabrano. Szkoda, bo sprawa na samym wstępie wydała się bardzo ciekawa, a jej rozwiązanie zupełnie nie do przewidzenia. Niestety cała ta otoczka sprawiła, że odnosiłam wrażenie oglądania kolejnego polskiego serialu, w którym bohaterowie nie wiedzą czego chcą i zastanawiają się tylko dlaczego jest źle, ale nic z tym nie robią.
Nie polecam ani jednej ani drugiej książki. Chyba, że ktoś już zaczął cały cykl i chce go dokończyć.
Chyba wpadłam w jakąś nudną serię, dlatego na przełamanie wzięłam się za niezawodnego Pilipiuka i serię "Oko Jelenia". Po pierwszych kilkunastu stronach muszę stwierdzić, że jest bardzo ciekawie. Zupełnie jak w "Panie Lodowego Ogrodu" Grzędowicza, ale jednak inaczej. Po za tym jestem jeszcze bardziej ciekawa samego Pilipiuka, ponieważ wydawca na ostatniej stronie brutalnie mnie uświadomił, że między Pilipiukiem, a Olszakowskim mogę sobie postawić znak równości. Troszkę mnie zatkało, że człowiek, który stworzył Wędrowycza odpowiada też za sporo przygód Pana Samochodzika. Naprawdę doznałam szoku, więc teraz tym bardziej Pilipiuk jest na cenzurowanym.



Książki biorą udział w Wyzwaniu bibliotecznym u MK.

Źródło ilustracji:
http://img5.demotywatoryfb.pl//uploads/201302/1361147050_by_Fissiu_inner.gif

czwartek, 3 lipca 2014

Kaczkołap

Jeszcze żyję, ale jak widać na załączonym obrazku ostatnio cierpię na brak czasu i permanentne niewyspanie, ale będąc uczciwą wobec siebie muszę się przyznać, ze to tylko i wyłącznie moja wina. Powodów jest kilka, a do najważniejszych zalicza się chyba to, że jest Mundial i ja z uporem godnym lepszej sprawy oglądam wszystkie mecze (nie widziałam tylko całych trzech!). Po za tym było trochę szaleństwa w laboratorium, które napsuło mi humor na kilka dni i do teraz odbija się czkawką. Dlatego kiedy nadarzyła się okazja wypadu na ryby i pełne odstresowanie nie wahałam się za długo.
Tata zapakował do auta swój standardowy zestaw, który z ledwością mieści się w bagażniku, a ja skromnie wrzuciłam do aparat i "Sprawę Munstera", a na tylne siedzenie Rufusa.
Pogoda była dość wietrzna, więc na samym wstępie zwiało mi krzesełko do wody, ale za to słońce nie paliło tak mocno jak ostatnio i była nadzieja, że nie przypłacę tego wypadu poparzonymi plecami, dlatego rozłożyłam sobie kocyk. Ulokowałam się na nim z wilgotnym psem (Rufus postanowił wejść do wody w czym trzeba było mu pomóc bo trzcina na brzegu to przecież bariera nie do przejścia) i ostatnią z serii książek o Van Veeterenie wydaną w Polsce.
Niestety sama historia była dość nudna, więc zdarzyło mi się parę razy przysnąć, co niestety skończyło się tym, że opaliłam sobie połowę twarzy i wieczorem wyglądałam jakby mi ktoś porządnie przyłożył. Po którejś drzemce z kolei w końcu postanowiłam wziąć psa, aparat i przejść się na mały spacer. Tata został z wędkami, a mi w tym czasie udało się zrobić kilka ładnych zdjęć zwierzaków buszujących nad wodą. Żałuję tylko, że nie wyszło zdjęcie wróbla łapiącego ważkę w locie. Wszystko działo się tak szybko, że na fotografii jest tylko szarobrązowa smuga, na szczęście maleństwo przycupnęło niedaleko i dało się sfotografować na ziemi.
Powinnam zaliczyć dzień do bardzo udanych. Niestety chyba pochwaliłam dzień przed zachodem słońca, bo Rufikowi coś odbiło.
Zdarza mu się atakować gołębie na spacerze, czy szczekać na kaczki, ale zwykle to kończy się na tym, że podbiega do ptaków, które uciekają, a ten stoi jak ta ofiara i gapi się nie wiedząc, co się stało. Z kaczkami jest jeszcze o tyle zabawy, że jak tylko się zmoczy to zwykle się cofa i podnosi z oburzeniem łapy demonstrując, że są mokre.
Tym razem jednak było zupełnie inaczej. Gdy tylko w szuwarach przy brzegu pojawiły się krzyżówki w miśka coś wstąpiło i rzuciła się w ich stronę. Śmiałam się, spodziewając się że jak tylko doleci do brzegu zatrzyma się i będzie tylko szczekał. Jednak łobuz nie patrząc na nich dosłownie rzucił się w wodę, a ja nie zdążyłam go złapać. Tata wbiegł za nim do wody, bo to małe białe jest ślepe, nie słucha i pewnie wypłynąłby gdzieś na środek stawu, który jest bardzo głęboki. Złapał go w ostatniej chwili i wytargał opornika na brzeg, ale to nie koniec.
Misiak postanowił jednak złapać te kaczki i zanim się zorientowałam to ja wbiegłam za nim w wodę do pół uda! Nie pomogło uwiązanie na smyczy, ani opatulenie w ręcznik, a z pomostu chciał brać rozpęd i znów gonić te nieszczęsne kaczki. W końcu zamknęliśmy go w aucie żeby się uspokoił. Gdy myślałam, ze już nic się nie stanie i wypuściłam go z powrotem to w szuwarach pojawiły się łyski i psie szaleństwo zaczęło się od nowa.
W sumie jak patrzę na to teraz to było całkiem zabawnie. W Rufiku obudził się pies myśliwski, który kuli ogon pod siebie jak tylko gdzieś nawet bardzo daleko strzeli petarda. Jednak w tedy najadłam się sporo strachu. A do teraz zastanawia mnie ten fenomen, że gdy wsadzi się miśka do wanny to jest kłębkiem przerażenia, do oczka wodnego na ogródku nie wskoczy bo się boi, a tam szedł do wody na ślepo... za kaczkami.