czwartek, 31 października 2013

Kruk

Wszędzie dookoła panuje nastrój tego śmiesznego amerykańskiego Halloween. Mimo, że jakoś do mnie to nie przemawia i na mój gust jest to niepotrzebne zaśmiecanie kultury amerykanizmami to postanowiłam się tutaj na swój sposób w to włączyć, a wszystko przez "Kruka".
Jest to jeden z moich ulubionych filmów, ale nie mogę go sobie puścić od tak jak "Dumy i uprzedzenia", muszę mieć odpowiedni nastrój na to, żeby dać się pochłonąć tej historii bez reszty. Inaczej nie umiem i chyba dobrze,bo zbyt częste oglądanie spowodowałoby, że znika ten specyficzny klimat.
Film jest owiany legendą nie tylko ze względu na opowiedzianą w niesamowity sposób historię, ale kilka wydarzeń podczas jego kręcenia. Zacznijmy jednak od początku.
"Kruk" to film nakręcony w 1994 roku na motywach komiksu o tym samym tytule. Opowiada on historię Erica Dravena młodego chłopaka, który został brutalnie zamordowany 30 października, dzień przed Halloween. Jednak z nim mordercy obeszli się dużo lepiej niż z jego dziewczyną Shelly. Rockman zginął praktycznie na miejscu, ale nad dziewczyną znęcali się o wiele dłużej w skutek czego zmarła w męczarniach w szpitalu. Duch Erica jest niespokojny i rok później wraca szukając zemsty. Nie jest ani żywy, ani martwy, ale nie tylko to stawia go o krok przed prześladowcami. Obdarzony nadludzką siłą i zwinnością oraz kilkoma innymi umiejętnościami konsekwentnie wymierza sprawiedliwość eliminując poszczególnych członków gangu. W czym pomaga mu kruk, który według legend przeprowadza duszę do świata umarłych.
Jednak Eric nie tylko mści się za śmierć Shelly i swoją. Staje się też kimś w rodzaju anioła stróża małej Sarah, która błąka się po ulicach tego bliżej nieokreślonego miasta zapomniana przez cały świat. Wspiera też pewnego policjanta, który rok wcześniej starał się pomóc jego dziewczynie i w jakiś sposób ma oko na Sarah.
Film jest dość ciężki. Dominuje tam przytłaczający i nieco gotycki, mroczny klimat, który jest podbijany
odpowiednią scenografią, świetnie dobraną muzyką oraz całkiem dobrą grą aktorów. Miasto nie wygląda jak wycięte z post apokaliptycznych wizji świata, ale i tak nie miałabym ochoty znaleźć się tam nawet w środku dnia. Nawet w środku dnia wydaje się, że wszystko jest przysypane popiołem, a noc i padający deszcz jeszcze bardziej potęgują to wrażenie. W tle nie dzieje się zbyt wiele, ale i tak wiadomo, że rządzi tam Top Dollar razem ze swoimi zbirami, a policja nie jest z tym w stanie nic zrobić.
Główna postać też przyprawia o dreszcze. Brandon Lee wykreował postać demonicznego mściciela, któremu odbieranie zemsty za śmierć miłości jego życia sprawia wręcz przyjemność. Aktor odegrał to w sposób mistrzowski! Od demonicznego uśmiechu spotęgowanego rozpoznawalnym chyba wszędzie makijażem, którym żegna swoje ofiary, po chwile w których oglądamy Erica szczęśliwego i zakochanego.
Każda kolejna postać wypada przy Ericu trochę blado, ale jego główny wróg, który chociaż nie brał fizycznie udziału w mordowaniu pary to wydał na nich wyrok, też jest bohaterem wartym uwagi. Zimny, wyrachowany, ale i szalony Top Dollar wykreowany przez Michaela Wincotta przyciąga uwagę stając się przeciwwagą dla krucjaty Dravena. A kiedy tych dwóch spotyka się w bezpośredniej walce to dosłownie lecą iskry.
Jednak nie jest to tylko bezsensowna rzeź w wykonaniu mściciela z zaświatów, którego dusza nie jest w stanie doznać ukojenia. Znajdzie się tam kilka momentów, które mają dużo głębsze przesłanie. Chociażby to główne o sile miłości albo to, gdy Eric po zabiciu jednego z morderców Shelly uświadamia matce Sarah, że nie ma nic ważniejszego niż miłość do dziecka. Mogę więc śmiało powiedzieć, że chociaż film jest mroczny i raczej brutalny to ma drugie ważniejsze dno.
Nie wiem czemu, ale po "Kruka" sięgam jak mi jest naprawdę źle, w jakiś sposób przynosi on taki spokój po, którym mogę zebrać myśli i znów chwycić się z życiem za barki. Może to trochę głupie, ale co zrobić.
Wypadałoby jeszcze powiedzieć kilka słów o tym co zbudowało legendę tego obrazu. To, co powoduje, że ten film jest często oglądany to śmierć Brandona Lee. Aktor zginął po tym jak jeden ze współpracowników strzelił do niego z pistoletu, w którym zamiast ślepaka był ostry nabój (czy przypadkiem, czy nie to już do rozstrzygnięcia pozostawiam fanom teorii spiskowych). Do tego na planie działo się mnóstwo dziwnych wypadków. Począwszy od poparzenia stolarza prądem przez to, że do studia podczas kręcenia filmu wjechał samochód skończywszy na tym, że jeden z członków ekipy przypadkiem przewiercił sobie rękę.
Film naprawdę warto obejrzeć i wyrobić sobie o nim zdanie. Może nie jest to arcydzieło na miarę Oscara i
może gdyby nie tragiczna śmierć aktora grającego głównego bohatera mógłby nie być w ogóle zauważony, ale ja ten film uwielbiam i mogę go polecić każdemu, chociaż w niektórych miejscach dobrze jest mieć mocne nerwy.
No i nie byłabym sobą na pewien błąd rzeczowy. Ptak, który prowadzi Erica to w zasadzie wrona i tak też powinno się przetłumaczyć tytuł (ang. crow = wrona). Rozumiem jednak, że bardziej medialnie i mroznie brzmi kruk.


Źródła ilustracji:
www.filmweb.pl
cinekatz.com
catinthewell.com

niedziela, 27 października 2013

Dorwać Młodego, czyli Zygmunt Miłoszewski i jego "Bezcenny"

Czy można zakochać się w książce od pierwszych stron? Wiedzieć, że będzie się ją długo pamiętać mimo, że nie doczytało się jej nawet do połowy? Tak, są takie książki, które pokochałam dosłownie od pierwszych słów i do których wracam z uporem godnym maniaka. Podobnie mam z filmami, jest kilka takich, w których już po kilku pierwszych ujęciach wiedziałam, że będę do nich często wracać. Takich filmów i książek, które mnie dosłownie powaliły na kolana jest bardzo mało i dawno nic mnie tak nie oczarowało. Zmieniło się to jednak, gdy wzięłam do ręki "Bezcennego" Zygmunta Miłoszewskiego, który porwał mnie dosłownie od pierwszej strony.
Historia rodem z filmów o Indianie Jonesie. Jeden z najcenniejszych polskich zabytków, który zaginął w czasie II Wojny Światowej ma szansę zostać odnaleziony i dosłownie wykradziony z rąk pewnego prominentnego amerykańskiego biznesmena. W tym celu premier powołuje do życia pewną nieco dziwaczną grupę, która ma to zrobić, a w przypadku gdyby im się to nie udało to państwo polskie się do nich nie przyzna. W skład tej grupy wchodzą dr Zofia Lorentz, która poświęciła swoje życie na odzyskiwanie zrabowanych Polsce dzieł sztuki i jest kobietą raczej trudną we współpracy. Lisa Tolgfors legendarna złodziejka, która aktualnie odbywa karę w polskim więzieniu za kradzież polskiego Moneta. Karol Boznański młody, ale dość cyniczny marszand, który prowadzi gospodarstwo ekologiczne i jeździ nietypowym ferrari combi. Do tego dochodzi emerytowany oficer służb specjalnych major Anatol Gmitruk, który kilka dni wcześniej popisał się wręcz brawurową akcją ratowania turystów uwiezionych w kolejce na Kasprowy, którą chciał wysadzić pewien terrorysta.
Towarzystwo jest bardzo nietypowe i średnio za sobą przepada. Lisa z założenia nie cierpi Gmitruka, Zofia dostaje szału na widok Lisy i nie bardzo wie jak ma zachowywać się wobec Karola, z którym kiedyś była, ale rozstała się z głośnym hukiem. Natomiast Anatol traktuje ich wszystkich jak bandę amatorów, których amerykanie zamkną w więzieniu jeszcze zanim uda im się w ogóle wejść do domu, w którym przechowywany jest obraz Rafaela. Kiedy w końcu udaje im się jakoś ogarnąć i mają cel na wyciągnięcie ręki nagle coś się zmienia. Obraz, który miał być prawdziwy okazuje się zwykłym oleodrukiem i pułapką, której udaje się uniknąć tylko dlatego, że jakiś anioł stróż postanowił ostrzec majora. Grupa niedoszłych złodziei ucieka ze Stanów z niczym. Postanawiają się dowiedzieć, co tak naprawdę stało się z "Młodym", dlaczego komuś zależało żeby ich złapać i przy okazji zabić dr Lorentz, tym samym zniechęcając polaków do dalszych poszukiwań obrazu Rafaela. Rozpoczynają więc śledztwo i pakują się w coraz większą awanturę, w której nie tyle chodzi o portret młodzieńca pędzla Rafaela, co o pewną tajemnicę. Tajemnicę, której ujawnienie może postawić do góry nogami całą najnowszą historię świata. Jak sobie poradzą z tym dr historii sztuki, złodziejka, cyniczny marszand i emerytowany żołnierz?
Od czego tu zacząć? Powiedzenie, że "Bezcenny" to książka genialna, pełna szalonych zwrotów akcji, zmyłek i niespodziewanych odpowiedzi na mnożące się pytania to mało.
Świetny pomysł rodem z książek awanturniczo-przygodowych, które czytałam będąc dzieckiem tym bardziej, że Boznański jeździł ferrari kombi. Skojarzenie z książkami o Panu Samochodziku murowane! Zaginiony skarb, który trzeba odzyskać w nie do końca legalny sposób, a potem jak się okazuje jednak odnaleźć, bo nic nie było takie oczywiste jak się wydawało. Kolejne skojarzenie z Indianą Jonesem i jego nie do końca legalnymi działaniami. Brawurowe ratowanie pasażerów uwięzionych w wagoniku kolejki na Kasprowy i kolejne skojarzenie tym razem z Brucem Willisem, albo innym filmowym twardzielem, który w pojedynkę ratuje świat. Próba kradzieży obrazu z posiadłości obwarowanej niczym Fort Knox? Wypisz wymaluj Catherina Zeta-Jones w "Osaczonych". Takich nawiązań do filmów, książek, ale i najświeższej historii można wyszukiwać setki. Jedne bardziej oczywiste, drugie mniej. Jedne bardziej brawurowe, a inne znów powodujące, że człowiek uśmiecha się pod nosem.
Mnożące się zagadki i co raz bardziej skomplikowane odpowiedzi na pytania. Konieczność szukania prawdy w rodzinnych historiach, które do tej pory były uważane za nieszkodliwe wariactwa człowieka, który przeżył obóz w Auschwitz. A najlepsze w tym wszystkim było to, że każda historia okazywała się mieć drugie dno i jak już wydawało mi się, że wiem jak cała ta awantura się skończy to nagle rozwiązanie było zupełnie gdzieś indziej. Do tego wszystko okraszone odpowiednią dawką tajemnicy, która nurtuje ludzi już od ponad siedemdziesięciu lat i wspaniałymi dziełami sztuki, z których każde kryje jakąś mniejszą lub większą tajemnicę.
Miłoszewski genialnie prowadzi akcję. Raz uspokaja ją żeby na spokojnie poznać historię obrazów, głównych bohaterów, po czym sprawia, że nabiera tempa i uderza z prędkością huraganu mocno podnosząc adrenalinę. Do tego wszystkiego pojawiają się ciekawe przerywniki, w postaci ludzi, którzy nie biorą bezpośrednio udziału w całym tym zamieszaniu, ale są świadkami małych jej fragmentów nie zdając sobie z tego do końca sprawy. Naprawdę w paru momentach uśmiałam się wyobrażając sobie miny tych ludzi, gdy np. przejeżdża im przed nosem monstrum z przodem ferrai, a tyłem zwyczajnego rodzinnego kombi po zamarzniętym Bałtyku.
No i oczywiście nie byłabym sobą gdybym o tym nie wspomniała. Książka zaczyna i kończy się w moich ukochanych Tatrach. Pewnie też dlatego tak bardzo mocno trafiła mi do serca. Bo choć są one tam tylko tłem i nawet niezbyt długo to jednak są i skrywają tajemnicę, która wywróci świat do góry nogami.
Zygmunt Miłoszewski napisał coś czego mi osobiście brakuje w polskich kryminałach i thrillerach. Napisał książkę, która trzyma w napięciu od początku do końca i jest od początku do końca napisana, a nie na zasadzie: "mam świetny pomysł, ale nie wiem jak z niego wybrnąć", co niestety polskim autorom zdarza się nagminnie.
Polecam książkę wszystkim. Każdy znajdzie tam coś dla siebie. Od wielkich tajemnic, przez szpiegów i płatnych morderców działających na zlecenie mocarstw po odrobinkę romansu. Czyta się świetnie, szybko i z dużą przyjemnością. Chętnie sięgnę po inne książki tego autora i mam nadzieję, że będę je pochłaniać z podobnym zainteresowaniem. A "Bezcenny" dołącza do moich książek, do których będę wracać z uporem maniaka i chyba muszę w końcu go dorwać, gdzieś w jakiejś księgarni.

P.S.
Film na podstawie tej książki może być genialny o ile nakręci go reżyser, który zna się na rzeczy. Przepraszam też za te pieśń pochwalną, ale odkąd rano skończyłam czytać to jeszcze nie ochłonęłam i podejrzewam, ze długo nie ochłonę z takich wrażeń.

Źródło ilustracji:
www.culture.pl

środa, 23 października 2013

Paragraf 22, czyli jak wyjść z sytuacji bez wyjścia

Przyznam się szczerze, że bardzo długo zbierałam się żeby napisać o "Paragrafie 22". Odkładałam to między innymi ze względu na to, że brakuje mi umiejętności i lekkiego pióra, a klasykom wypadałoby napisać porządne recenzje. W końcu jednak przeważyło to do czego ten blog został powołany, czyli zapobieganie mojej sklerozie.
Książka Josepha Hellera na stałe wpisała się w kanony literatury klasycznej i o ile się nie mylę jest ona na liście 100 tytułów BBC. Ja sama zabrałam się za nią tylko dlatego, że wujek podrzucił mi ją w ramach rewanżu za książkę "Wszystko za życie". Inaczej nie wiedziałabym w ogóle o jej istnieniu, a byłaby to ogromna szkoda, bo pozycja jest warta uwagi.
Głównym bohaterem jest kpt. John Yossarian, który twierdzi, że wszyscy chcą go zabić. Po części jest to prawda, gdyż akcja książki rozgrywa się w czasie II Wojny Światowej, a główny bohater ze swoją jednostką stacjonuje we Włoszech, więc przynajmniej podczas lotów bojowych jest narażony na ostrzał wroga i potencjalną śmierć, a jego paranoja pogłębia się jeszcze bardziej, gdy widzi śmierć jednego z członków swojej załogi. Dlatego Yossarian chce zrobić wszystko żeby jak najszybciej wyrwać się z piekła wojny, ale i obozowego szaleństwa. Bo w obozie też panuje swojego rodzaju obłęd. Lekarz, którego nie było na pokładzie samolotu w czasie katastrofy zostaje uznany za zmarłego, bo był wpisany do księgi lotów. Nikt nie zwraca uwagi na to, że jednak żyje. Zaopatrzeniowiec wykonuje jakieś dziwaczne spekulacje zapasami doprowadzając do tego, że wciska żołnierzom bawełnę moczoną w czekoladzie jako przysmak. Żeby tego wszystkiego było mało to dowódca ciągle zwiększa ilość godzin, które trzeba wylatać żeby móc wrócić do domu. Kapitan ma tego wszystkiego dość i regularnie wykorzystuje swoją naturalnie wyższą temperaturę żeby iść do szpitala, gdzie przynajmniej nie musi latać i czuć wieczne zagrożenie. Dodatkowo zabawia się kosztem służb wywiadowczych i w dziwaczny sposób cenzuruje listy niższych rangą podpisując się zmyślonym nazwiskiem.
Na przeszkodzie w powrocie do domu stają mu dwie rzeczy. Wspomniany dowódca ciągle podnoszący liczbę lotów i tytułowy paragraf 22, który mówi, że można by było ubiegać się o zwolnienie ze służby o ile lekarz wojskowy uzna za chorego psychicznie. Chorym psychicznie mógłby być każdy lotnik wykonujący śmiertelnie niebezpieczne zadania, bo tylko szaleńcy mogli by się na nie zgadzać. Jest tylko jeden problem. Trzeba się samemu zgłosić na to badanie, a już sam fakt, że człowiek chce się na to badanie zgłosić świadczy o tym, że jest zdrowy i myśli logicznie. W ten sposób koło się zamyka i nie ma możliwości powrotu do domu i ucieczki z tego całego szaleństwa.
Heller pokazuje nam problemy, które urastają do rangi absurdu i pogrążających się w coraz większym szaleństwie żołnierzy, którzy nie zdają sobie sprawy z tego, że powoli tracą zmysły. Jedynym przytomnym w tym gronie wydają się Yossarian i lekarz, którego w pewnym momencie uznano za zmarłego mimo, że żył.
Autor oparł te książkę na swoich osobistych doświadczeniach. Przerażające jest to do czego byli zdolni ludzie, żeby osiągnąć własne cele, czy to awans, czy zdobycie jakichś dóbr. Robi się to jeszcze bardziej przerażające, gdy zaczynamy sobie zdawać sprawę z tego, że mimo iż Heller opisał to wszystko w groteskowy sposób to jest to jak najbardziej prawdopodobne nawet teraz.
Pisarz stworzył wielu ciekawych bohaterów, z których tylko Yossarian wydaje się być w miarę normalnym i trzeźwo myślącym człowiekiem, którego ta sytuacja dopiero zaczyna doprowadzać do szaleństwa. Cała reszta zdaje się mieć mocno zachwiane zdrowie psychiczne, ale zupełnie nie zdaje sobie z tego sprawy i stara się jakoś żyć w tym szaleństwie.
Jedno mnie w tej książce denerwowało. Kto oglądał serial "M*A*S*H" ten pewnie będzie wiedział, o co mi chodzi. Chociaż to dwie różne wojny i różne krańce świata to cały czas miałam wrażenie, że z któregoś namiotu wyskoczy mi Alan Alda, czyli Sokole Oko i zacznie podrywać pielęgniarki (których nota bene tam nie było, bo obóz i szpital to dwa różnie światy). Mimo to można się tam doszukać pewnych punktów wspólnych. Przede wszystkim jest to antywojenne przesłanie i pokazanie jak wojna destrukcyjnie wpływa na psychikę człowieka. Pokazują prawdziwe oblicze wojny nie tylko od strony trupów na polach bitew, ale też od strony życia w obozie i ciągłej obawie w zasadzie o wszystko. Nie jest to na pewno coś za co warto iść oddawać życie, ani też pozwolić wystawić swoją duszę na zniszczenie dla kawałka metalu jakim są odznaczenia wojskowe. "Paragraf 22" pokazuje tą drugą stronę medalu, o której się nigdy nie mówi i którą długo spychało się na margines. Chociaż teraz jest ledwie troszkę lepiej.
Nie jest to powieść lekka, czyta się ją raczej opornie, a absurd goni absurd, ale myślę, że warto po nią sięgnąć i poświęcić jej naprawdę sporo uwagi. Nie ma takich książek dużo, a jak odciąć tą całą wojskową otoczkę to okaże się, że paragraf 22 funkcjonuje w naszym życiu na co dzień. Bo kto z nas nie znalazł się w sytuacji bez wyjścia, w której aby wypełnić jakieś kryterium, trzeba jednocześnie spełniać inny warunek, który to kryterium wyklucza.
Książka ląduje w Liście dziwnych książek, bo jest to pozycja bardzo dziwna i trudna do ogarnięcia, ale warta uwagi.


Źródło ilustracji:
www.merlin.pl

niedziela, 20 października 2013

Nano

Wygląda na to, że dopadła mnie jesienna chandra, chociaż tak między Bogiem, a prawdą nie za bardzo wiem dlaczego. Zamieszanie na uczelni jest takie jakie było zawsze, czyli ogromne i jak zwykle nikt nic nie wie. Przejście "na ciemną stronę mocy" wcale nie okazało się takie straszne i chyba nawet całkiem dobrze czuję się po drugiej stronie biurka. Nawet z moimi pająkami coś tam ruszyło do przodu i pogoda jest bardzo ładna... Generalnie powinnam być zadowolona, ale jakoś mi to wszystko się rozmywa. Nawet czytanie nie idzie tak jak powinno. Chyba te nieszczęsne "Erynie" Krajewskiego dały mi mocno popalić i dalej odbijają się czytelniczą czkawką. 
Miałam małą nadzieję na odczarowanie tego "uroku" sięgając po Cooka, który przyzwyczaił mnie do genialnych, trzymających w napięciu książek. Niestety tym razem nie zostało nic z klimatu rodem z filmów Hitchcocka i było bardziej nudne niż przyprawiające o gęsią skórkę. Z ciekawego tematu i powiązanych z nim problemami natury etycznej zrobiła się nudnawa papka z piekielnie irytującą główną bohaterką.
Pię Grazdani mieliśmy okazję poznać w "Polisie śmierci", gdzie ta mocno nietypowa, piekielnie inteligentna i piękna dziewczyna robiła wszystko by rozwiązać sprawę tajemniczego zgonu swojego promotora i jego asystenta. W tedy wpakowała w porządne tarapaty nie tylko siebie, ale i beznadziejnie w niej zakochanego kolegę, a rykoszetem oberwał porządnie ich kolega ze studiów, który zamiast Pii otrzymał strzał w głowę.
Tym razem wydaje się, że panna Grazdani nie wpakuje się w jakies śmiertelne niebezpieczeństwo, a jej jedynym przewinieniem jest zostawienie przyjaciela bez słowa i wyjazd to Boulder do pracy w firmie nanotechnologiczej, czyli tytułowego "Nano". 
Na początku wszystko wydaje się być w jak najlepszym porządku. Dziewczyna jest zafascynowana nową pracą i poświęca się jej bez reszty. Dodatkowo ze względu na swoją urodę musi się trochę oganiać od szefa Nano, który ewidentnie chce ją zaciągnąć do łóżka choćby nie wiadomo za jak wielką cenę, ale jest to dla niej drobna uciążliwość. Pia daje z siebie wszystko i uważa, ze to co robi jest bardzo dobre. Tak dobre, że gdy jej przyjaciel zwraca uwagę na możliwości nadużyć ze strony firmy, której w zasadzie nikt nie kontroluje obraża się na niego.
Wszystko się jednak zmienia, gdy podczas joggingu znajduje nieprzytomnego chińczyka w stroju firmy, który jest w zasadzie w stanie śmierci sercowej. Dziewczyna jako lekarz podejmuje próbę reanimacji i wzywa karetkę. Jeszcze bardziej ja dziwi, gdy mężczyzna po chwili się wybudza i nie wykazuje żadnych objawów mogących wskazywać na to, że jeszcze przed kilkoma sekundami był w zasadzie martwy. Jeszcze bardziej dziwi ją jak gdy po przywiezieniu mężczyzny do szpitala do akcji wkracza wręcz zbrojna grupa ochroniarzy z Nano i wydzierają pacjenta, zabierając przy okazji próbki krwi. W tym momencie Pia zaczyna podejrzewać firmę o jakieś nielegalne działania, zwłaszcza, że wszyscy dookoła dają jej do zrozumienia, że ma przestać węszyć.
Wywiera to oczywiście skutek odwrotny do zamierzonego i dziewczyna rozpoczyna własne śledztwo, które prowadzi ją do przerażających odkryć i pakuje się w takie tarapaty, z których może się już nie pozbierać nawet z pomocą tych nielicznych przyjaciół, których ma.
W skrócie brzmi fascynująco i naprawdę ciekawie. Nowoczesne technologie i częste nadużycia na tym polu to naprawdę ciekawe tematy, wokół, których można budować wiele ciekawych intryg. Tym razem jednak Cookowi nie wyszło.
Przez większość czasu musiałam się użerać z zarozumiałą i paranoiczną Pią. Rozumiem, że dziewczynie która po trudnym dzieciństwie ciepri na zespół zaburzenia więzi nie jest łatwo nawiązywać kontakty z ludźmi, ale w mojej ocenie nie powinno jej to zwalniać ze starania o to by jakoś to przezwyciężyć. Niestety ta młoda kobieta będąca aspirującym naukowcem nie widzi dalej niż czubek własnego nosa. Georga, który pomógł jej przeżyć w "Polisie śmierci" uparcie ignoruje i wystawia do wiatru nie mówiąc mu ani słowem, że nie ma zamiaru lecieć z nim na staż do Los Angeles. Robi to z premedytacją wiedząc od kilku miesięcy, że będzie pracować w Nano. Nowego przyjaciela Paula także stawia w niezręcznych sytuacjach, a nawet parę razy wyżyła się na nim za to, że coś w czasie jej śledztwa nie poszło tak jak sobie myślała. Naprawdę jestem dużo w stanie zrozumieć, ale Pia Grazdani grała mi na nerwach bardziej niż w pierwszej ksiażce z jej udziałem.
Po za tym akcja wlecze się niemiłosiernie i jest piekielnie rozmyta. Wszystko opiera się bardziej na domysłach dziewczyny niż na tym, co faktycznie się dzieje. Jeśli już coś zaczynało się ciekawie i miało szansę się rozkręcić to po kilku stronach było torpedowane i akcja znów wracała do swojego ślimaczego, paranoicznego tempa. Gdyby nie te kilka wzmianek o tym, co się bada w firmie i skąd te tajemnice, to podejrzewałabym raczej Pię o poważną paranoję, a nie coś w rodzaju intuicji.
Na niekorzyść książki przemawia też fakt, że zdarzało mi się omijać spore partie tekstu bez szkody dla jej rozumienia. Nawet spore przyspieszenie akcji pod koniec nie uratowało "Nano" i nie sprawiło, że przestałam myśleć o tym, że Cook jako pisarz chyba się wypalił. Bo to w ciągu czterech ostatnich lat jest trzecia kiepska książka w jego wydaniu. "Polisa śmierci" i "Nano" jako dwie części i "Interwencja" z cyklu o Laurie Montgomery i Jacku Stapletonie są zdecydowanie poniżej umiejętności autora, który przyzwyczaił do naprawdę świetny thrillerów medycznych. Bo o ile "Polisę śmierci" można podciągnąć pod thriller medyczny to dwie pozostałe są raczej zwykłymi średniej klasy przegadanymi thrillerami.
"Nano" nie jest książką ani ciekawą ani trzymającą w napięciu. Jest przegadana i zbyt rozciągnięta, a główna bohaterka jest ze strony na stronę bardziej irytująca. Osobiście nie polecam, radzę sięgać po zdecydowanie starsze książki tego autora i mam tu na myśli nie tylko owianą już legendą "Comę".

niedziela, 13 października 2013

Nostalgiczny róż...

Japończycy mają tak różną od europejskiej mentalność, że czasem naprawdę trudno ich zrozumieć. Jednych fascynują, innych odstraszają, a jeszcze innych wprowadzają w osłupienie grą pozorów jaka rządzi ich życiem. Na pewno pod wieloma względami są ciekawym narodem. Podobnie jest z prozą Murakamiego.
Pierwszy raz zetknęłam się z książkami tego pisarza w ogólniaku i zachęcona przychylnymi wypowiedziami na pewnym forum poświęconym fantastyce postanowiłam po niego sięgnąć. W bibliotece dorwałam "Sputnik sweetheart" i niestety trochę się sparzyłam. Zupełnie nie zrozumiałam tej historii i nie potrafiłam pozwolić zaczarować się słowu. Moze też po cichu liczyłam na jakieś fantasy skoro polecali je na portalu poświęconym temu gatunkowi, a może byłam jeszcze za młoda i miałam fiu bździu w głowie. Nie wiem... Nie było to jednak czytanie zupełnie na marne, bo choć sama opowieść gdzieś od tamtego czasu wyparowała to sam autor zapadł w pamięć i co jakiś czas dopominał się by sięgnąć po niego znów. W końcu się przełamałam i wypożyczyłam "Norwegian wood".
O czym jest? Zaraz po przeczytaniu książki ciężko powiedzieć, o co autorowi chodziło, bo trochę się to wszystko rozmywa. Tak jakby ktoś wystawił świeżo zapisaną kartkę na deszcz. Jedno, co jest pewne to, to że "Norwegian Wood" opowiada historię roku (i trochę wcześniej i później) życia pewnego młodego człowieka Toru Watanabe. Chłopaka, którego życie w jakiś sposób napiętnowała samobójcza śmierć przyjaciela. Jego dziwnej miłości do Naoko, która wcześniej była dziewczyną jego przyjaciela i o wiele gorzej niż Toru radzi sobie z tym, co się stało. W zasadzie cała ich znajomość jest dość dziwna, wypełniona przeważnie milczeniem lub potokami myśli dziewczyny, która nie potrafi znaleźć odpowiednich słów. W końcu Naoko znika bez śladu po swoich dwudziestych urodzinach i pozostawia Watanabe bez słowa wyjaśnienia. Chłopak postanawia ją na swój sposób odnaleźć, a w międzyczasie w jego życiu pojawia się Midori.
Energiczna, wesoła dziewczyna, która jest zwolenniczką niezależności i swobody seksualnej (lubi filmy pornograficzne, zaczytywała się pisemkami dla kobiet o podobnej tematyce), fascynuje się Watanabe i chce go wciągnąć do swojego świata, a w końcu się w nim zakochuje. Ta znajomość jest trochę szalona ze względu na usposobienie dziewczyny i sam Watanabe nie bardzo czasem rozumie Midori, ale nawet nie zauważa jak przyjaźń przeradza się w coś głębszego. Gdy w końcu zdaje sobie z tego sprawę ma wyrzuty sumienia wobec Naoko, która ze względu na problemy związane z depresyjną naturą trafia do nietypowego sanatorium, a w końcu do szpitala psychiatrycznego.
A wszystko to osadzone w atmosferze końca lat 60-tych. The Beatels, jazz, dzieci kwiaty i protesty na uczelniach, które tak naprawdę wydają się zupełnie nie obchodzić bohaterów powieści, żyjących życiem naznaczonym śmiercią najbliższych.
Jest to ciekawa chociaż bardzo smutna opowieść o zagubieniu, śmierci i odczuwaniu jej przez inne osoby. Tak jak wspomniałam wcześniej cała historia wydaje mi się rozmyta jak atrament na deszczu, ale w tym tkwi urok całej historii (o ile o uroku można mówić). Murakami nie skupia się na tle historycznym, o którym napomyka niezwykle rzadko, ale bardziej na wewnętrznym świecie bohaterów, a przede wszystkim Watanabe. Świat tego chłopaka wydaje się być szary, rozmyty przez deszcz i tylko Midori ze swoimi szaleństwami wprowadza trochę zieleni do jego życia. Cała reszta łącznie z chodzeniem na przypadkowe dziewczyny najczęściej odbija mu się kacem moralnym i wydaje się nie być więcej warte niż popiół. Nawet nie chce mu się studiować, ale robi to bo w zasadzie nie ma nic innego do roboty.
Murakami bardzo starannie dobiera słowa i stara się umiejętnie budować klimat powieści, który jest mocno nostalgiczny, ale często przerywany dziwnymi wydarzeniami. Jak np. opowieść Reiko, czy wyjście z Midori do kina na filmy porno. Bez skrępowania i zbytniego wyuzdania opisuje też sceny łóżkowe, których kilka w powieści się pojawiło, ale nie wydają się one ani odrobinę ekscytujące. Są raczej wyprane z emocji.
Sam czas w powieści też nie jest do końca określony. Watanabe zaczyna swą opowieść na pokładzie samolotu, gdzie po usłyszeniu piosenki "Norwegian wood" rozkleja się. Potem mówi o potrzebie nabrania dystansu do wydarzeń, którym jest poświęcona jego historia i wydaje się, że w tym tonie będzie utrzymana, jednak tak nie jest. Murakami przenosi nas do Tokio pod koniec lat 60-tych i tam ustami Watanabe snuje niespiesznie swoją opowieść, tylko od czasu do czasu wtrącając jakieś informacje z późniejszych okresów życia chłopaka. Nie wiadomo również kiedy się kończy ta historia, czy w latach 60-tych, czy dużo dużo później. Jest to trochę rozmyte.
W przypadku tej książki jeszcze wypadałoby troszkę powiedzieć o okładce, którą zaprojektowała Agnieszka Spyrka. Muszę przyznać, że trafiła w sedno powieści mimo, że okładka jest różowa. Róż, który ani trochę nie jest wesoły, choć w niektórych miejscach jest dość intensywny i zdjęcie kwiatów wiśni w świetny sposób oddają nostalgiczny klimat. Do tego mi bardzo mocno kojarzą się z Japonią, której ukochanym kwiatem jest właśnie sakura.
Na pewno ta okładka bardziej oddaje klimat powieści niż jej tytuł, który z książką ma wspólne tylko to, że "Norwegian wood" była ulubioną piosenką Naoko. Opowieść o Watanabe i jego uwikłaniu pomiędzy uczuciami do dwóch dziewczyn naznaczonym samobójczą śmiercią przyjaciela nie biegnie w rytmie piosenek z lat 60-tych. Bardziej by mi rytmem pasowało "While your lips are still red" Nightwisha, ale zdaję sobie sprawę z tego, że to nie te czasy.
Czy mi się podobało? W jakiś sposób na pewno, choć przyznam, że czasami było to męczące i powodowało, że czułam się trochę zgaszona. Jest to książka, którą powinni przeczytać fani prozy Murakamiego i przede wszystkim im powinna się spodobać. Inni mogą mieć po jej przeczytaniu mieszane uczucia i ja chyba właśnie należę do tej grupy, która nie wie co z tą książką zrobić. Co w cale nie oznacza, że mi się nie podobała. Po prostu nie umiem jej "włożyć do odpowiedniej szufladki".


Źródło ilustracji:
www.empik.com

wtorek, 8 października 2013

Burza słoneczna

Na poprawę humoru po kiepskiej książce, no może nie kiepskiej, ale takiej, która kompletnie nie trafiła w moje klimaty dobra jest tylko dobra książka, a najlepiej ulubionego autora. Dlatego postanowiłam zrobić wyjątek od reguły i zabrałam się w końcu za "Burzę słoneczną" (stary tytuł "Burza z krańców świata") Asy Larsson. Murakami musiał, więc trochę poczekać.
Książka ta czekała na mnie troszkę długo najpierw w postaci e-booka, dlatego że średnio lubię czytać z komputera, a zdobycie wersji papierowej okazało się praktycznie niemożliwe. Dlatego bardzo ucieszyło mnie wznowienie tytułu przez Wydawnictwo Literackie i promocja w Matrasie, dzięki której zamiast jednej książki przytargałam do domu dwie ("Póki pies nas nie rozłączy" kupiłam za 1zł!).  Kiedy w końcu uporałam się z "Eryniami" wróciłam do przeszłości Rebeki Martinsson.
"Burza słoneczna" to pierwsza z książek o nieco upartej pani adwokat, która wraca w rodzinne strony z powodu dość tragicznego zdarzenia i pewnej rozpaczliwej prośby. W świątyni należącej do zboru, do którego należała kiedyś Rebeka dochodzi do brutalnego morderstwa. Nieznany sprawca zabija i okalecza ciało Wiktora Strandgårda, człowieka, który przyczynił się do powstania zboru "Źródło Mocy" i aktywnie działał na jego rzecz, ale był też poniekąd uważany za kogoś kto widział samego Boga. Samo to zdarzenie nie zmusiłby prawniczki do powrotu do Kiruny i mieszania się w sprawy zgromadzenia, z którym nie rozstała się w najlepszych stosunkach. Jednak dzwoni do niej jej dawna przyjaciółka Sanna, siostra zamordowanego. Kobieta która poszła w środku nocy do świątyni, znalazła zwłoki brata i zawiadomiła policję mimo iż twierdzi, że jest niewinna ucieka. Rebeka Martinsson obiecuje jej pomóc i dogadać się z policją. Dla adwokatki miał to być krótki wyjazd, ale sprawy zaczynają się co raz bardziej komplikować i kobieta zostaje uwikłana w sprawę, która dotyka czułych punktów. Do tego nagle z ciemnych zakamarków wspólnoty zaczynają wychodzić różne mroczne sprawy, które jej przewodników nie stawiają w jasnym świetle. 
Oczywiście akcja jest podzielona na dwie części. Działania i przemyślenia, wspomnienia Rebeki oraz policyjne śledztwo, które teoretycznie powinien prowadzić ktoś inny, ale w praktyce zajmuje się nim Anna Maria Mella. Policjantka, która jest w zaawansowanej ciąży miała do rozwiązania "siedzieć przy biurku", ale jakoś tak wszystko się toczy, że jej partner włącza ją w śledztwo i koalicję przeciwko upierdliwemu, żądnemu sławy prokuratorze. Pojawiają się różne teorie, które często potwierdza dziwne zachowanie pastorów i samej wspólnoty. Mord rytualny albo zwykłe morderstwo, które upodobniono do mordu rytualnego po to żeby zatuszować inne sprawy?
Jest to pierwsza książka Asy Larsson i często da się to odczuć, chociażby ze względu na zbytnie rozwleczenie niektórych fragmentów. Przyznam się, że na początku bywało to trochę irytujące, ale dość szybko wpadłam w rytm powieści i przestało mi to przeszkadzać. Zwłaszcza, że dla głównej bohaterki sam przyjazd do Kiruny był czymś w rodzaju podróży sentymentalnej. Często pojawiają się wspomnienia Rebeki, które wyjaśniają jej postępowanie w czasie prywatnego dochodzenia, niechęć do powrotu do miasta, z którego pochodzi lub głęboko zakorzenione pragnienie powrotu do domu babci i spokojnego życia na północy. Dlatego jestem w stanie wybaczyć czasem ślimacze tempo, ale wydaje mi się, że w tej książce akcja nie mogła pędzić na złamanie karku.
Również sam pomysł na fabułę był ciekawy. Larsson uchyliła trochę rąbka tajemnicy i pokazała jak działają tego typu wspólnoty, które niby nie mają nic do ukrycia, ale gdy przychodzi co do czego zamykają się szczelniej niż małże. Dodatkowo poruszone zostały kwestie fanatyzmu i fałszywego przeświadczenia o tym co jest dla wspólnoty dobre. 
Kolejna bardzo ważna rzecz to bohaterowie. Fajnie było spojrzeć na początki głównych postaci z cyklu i zobaczyć jak ewoluowały. Wiele też wyjaśnia zachowanie niektórych z nich np. Carla von Posta w dalszych częściach. Po za tym cała reszta bohaterów też była genialnie zrobiona i w jakiś sposób ich ewolucja też została pokazana, zwłaszcza w przypadku grupki pastorów, którzy faktycznie rządzili "Źródłem Mocy". Pisarka pokazała z różnych perspektyw jak z ludzi, którym na początku naprawdę zależało na wierze stali się swoimi zupełnymi przeciwieństwami. Do tego stopnia żeby nawet morderstwo tłumaczyć wolą Boga.
Książkę czyta się bardzo dobrze i nie przeszkadza to, że czyta się ją w zasadzie na końcu, choć oczywiście jak ktoś zacznie swoją przygodę z Kiruną w tle to warto zacząć od początku.
Przy okazji "Burzy słonecznej" warto też wspomnieć o filmie na jej podstawie, nakręconym w 2007 roku.
Scenariusz dość mocno jest osadzony na realiach książkowych jednak jest też dość sporo różnic (pojawia się znacznie mniej retrospekcji). Akcja podobnie jak w książce biegnie dość spokojnie i rozwija się dość powoli. Do tego wszystkiego w filmie praktycznie nie ma podkładu muzycznego, więc całe zadanie zbudowania odpowiedniego klimatu spadło na aktorów i zdjęcia, co jest chyb cechą charakterystyczną szwedzkich filmów. Izabella Scorupco na mój gust świetnie się spisała w tym filmie, a jej osoba nie przypominała ciągle dziewczyny Bonda, czego się troszkę bałam, gdy zobaczyłam ją na plakacie.
Warto zobaczyć film, ale proponowałabym oglądać go po lekturze całego cyklu. Bo zawsze warto jest skonfrontować swoja wyobraźnię z wizją reżysera i zadecydować czy nam się podoba, czy nie.


Źródła ilustracji:
filmaster.pl

niedziela, 6 października 2013

Roll the fire with Conception

Zaczął się październik, choć ja mam wrażenie, że ze względu na temperaturę mamy gdzieś koniec listopada. W ogóle widząc ostatnio na termometrze -3 stopnie  rano pomyślałam sobie, że zniknęły gdzieś miesiące między sierpniem i grudniem. Tak jakby ktoś zagiął czasoprzestrzeń. W takich przypadkach mam ochotę zagrzebać się pod kocykiem i nie wystawiać nosa. Nie czytam w tedy dużo, wolę sobie poleżeć wygodnie i pobłądzić gdzieś myślami, a żeby trochę odizolować się od świata włączam jakąś dawno niesłuchaną płytę.
Tym razem padło na Conception. Mało znaną (chociaż o dziwo mają polską zakładkę na wikipedii) norweską grupę grającą metal progresywny. Zespół powstał w 1989 roku w Rauffos i gdyby dalej istniał miał by tyle lat co ja, ale panowie grali razem tylko mniej więcej do 1997 roku. W sumie szkoda, bo przez tych kilka lat nagrali cztery całkiem ciekawe płyty i gdyby grali dalej razem pewnie jeszcze kilka ciekawych projektów by powstało. Jednak zespół przestał istnieć i panowie poszli każdy w swoją stronę. Roy Khan został wokalistą Kamelotu, o którym pisałam przy okazji "Poetry for the Poisoned", a Tore Østby (założyciel grupy) stworzył z dwoma innymi muzykami zespół Ark, który grał w podobnym klimacie co Conception.
Wracając jednak do tematu. Z zespołem Conception zetknęłam się kiedyś przez przypadek na Youtubie, gdzie w proponowanych nagraniach powiązanych z Kamelotem pojawił się singiel "Roll the fire". Potem zaczęłam grzebać za nimi coraz więcej. Fajnie było posłuchać głosu Khana w zupełnie innych aranżacjach niż te, które znałam z Kamelotu. W Conception brzmi on troszkę bardziej dziko, co w towarzystwie muzyki, w której wyraźnie słychać wpływy flamenco sprawia naprawdę niesamowite wrażenie. 
Pierwszą płytę "The Last Sunset" nagrali w 1991 roku, a w 1994 roku wyszło jej wznowienie z dużo "Parallel Minds", gdzie pisaniem tekstów zajął się już Khan, a muzyką Østby i w zasadzie ta dwójka zajmowała się tworzeniem kompozycji na resztę płyt.
bardziej klimatyczną okładką. Płyta jest dość zróżnicowana, choć jak się dobrze wsłuchać można znaleźć pewne punkty styczne. Następną płytą było nagrane w 1993 roku
"Parallel Minds" jest chyba jedną z bardziej znanych płyt zespołu ze względu na to, że do piosenki z tej płyty zespół nagrał jedyny w karierze teledysk. Klip byłby całkiem przyzwoity, ale ze względu wokalistę tarzającego się w piasku z nieznanych mi powodów jest troszkę dziwny. Po za tym płyta ta już wydaje się trochę bardziej spójna stylistycznie, ale nie jest to granie "na jedno kopyto". Są na niej nagrania bardziej energetyczne jak "Parallel minds" z wpadającą w ucho perkusją i piosenki, w których wokalista uwodzi swoim głosem ("Silent crying", czy "Soliloqui").
Trzecią płytą Conception jest "In Your Multitude". Ze wszystkich czterech płyt ta jest zdecydowanie najcięższa i trzeba mieć troszkę czasu lub odpowiedni nastrój żeby na spokojnie ją przesłuchać. Podobnie jak w przypadku dwóch poprzednich płyt Roy Khan hipnotyzuje głosem, a Tore Østby napisał świetną muzykę, która wypełnia pozostałą przestrzeń. Świetne, choć nieco ciężkie gitarowe granie i nadająca temu wszystkiemu rytm perkusja, która trochę mniej zwraca na siebie uwagę. Nie ma tutaj jak w przypadku "Parallel minds" łzawej ballady, ale jest za to nieco spokojniejsze i świetnie zagrane "Sanctuary".
Ostatnią płytą jest "Flow". Nagrany w 1997 roku album otwiera ciekawe i zapadające w pamięć "Gethsemane". Kolejne dwa utwory ("Angel (Come walk with me)" i "A virtual lovestory") wydają się podobne i równie hipnotyczne, co pierwszy. Wszystkie trzy nagrania mają sporo punktów stycznych, ale jeżeli się dobrze wsłuchać można spokojnie dać się ponieść muzyce, która prowadzi w zupełnie różne miejsca. Najlżejszym i chyba najbardziej charakterystycznym utworem na tej płycie jest tytułowe "Flow", taki kawałek do pobujania się. Pojawiają się też dwie bardzo fajne balladki, których słucha się niezwykle przyjemnie. Ta ostatnia płyta jest chyba jedną z bardziej przystępnych, ale nie wpływa to na nią negatywnie. Dalej słychać charakterystyczne dla zespołu elementy. Świetne gitarowe solówki i genialny wokalista bawiący się, czarujący głosem, w którym często mocno daje o sobie znać klasyczne operowe śpiewanie.
No i co jest najważniejsze. Panowie z Conception równie dobrze sprawowali się w koncertach na żywo, co się zdarza ostatnimi czasy bardzo rzadko.
Fajnie by było gdyby jeszcze kiedyś zagrali razem (ostatni raz grali w 2005 roku na Prog Power USA), ale ze względu na to, że Roy Khan oficjalnie wycofał się z grania jest to bardzo mało prawdopodobne. Szkoda, bo uwielbiam głos tego wokalisty i chętnie dałabym mu się jeszcze przez jakiś czas poczarować. Nieważne, czy w towarzystwie Conception, czy Kamelotu. Obie grupy są świetne chociaż grają zupełnie różny typ muzyki. 
Jeśli ktoś chce to zapraszam do posłuchania zespołu. Według mnie warto czasem sięgnąć po ich muzykę i dać się tej piątce norwegów pouwodzić zarówno w wersji studyjnej jak i na żywo.

 
Jeśli ktoś by jeszcze chciał posłuchać Conception na żywo, a przede wszystkim przekonał się do nich to zapraszam do posłuchania nagrania z tego koncertu. Jakość nagrania pozostawia wiele do życzenie, ale można spokojnie przymknąć na to oko i dać się ponieść.



Źródła ilustracji:
en.metalship.org
www.wikipedia.pl


środa, 2 października 2013

Erynie

"Erynie" Marka Krajewskiego to zdecydowanie nie moja bajka i nie mój klimat z kilku powodów. Nie przepadam za okresem międzywojennym, Lwów i jego koloryt tez jakoś nie bardzo mi odpowiada, a już najbardziej irytujące było rozminięcie się faktycznej zawartości książki z opisem na jej plecach i nie tylko.
O książkach Marka Krajewskiego słyszałam dużo bardzo dobrych rzeczy i bardzo chciałam coś przeczytać. Trochę się wyczekałam. Nie chciałam zaczynać od końca cyklu o Eberhardzie Mocku, a u mnie w bibliotece zawsze były tylko dwie ostatnie części. Za to przy okazji ostatniej wizyty znalazłam pierwszą część z serii o komisarzu Edwardzie Popielskim, czyli wspomniane "Erynie". Liczyłam na coś ciekawego i innego od tego z czym na co dzień mam do czynienia jeśli chodzi o kryminały. No cóż... To po prostu nie moja bajka.
Międzywojennym Lwowem wstrząsnęło morderstwo małego dziecka, a straszność tej zbrodni pogłębia fakt, że ma ona znamiona mordu rytualnego. Ludzie zaczynają na oślep rzucać oskarżenia, które po części uderzają w Żydów. Całe miasto zawyrokowało, że sprawę morderstwa najszybciej może rozwiązać Edward Popielski, który bynajmniej nie ma na to ochoty i pisze prośbę o przejście na emeryturę. W końcu komisarz ustępuje i chce jak najszybciej doprowadzić śledztwo do końca, co w pewien sposób mu się udaje. Choć jak się potem okazuje to nie tego sprawcę co trzeba ukarano i śledztwo znów musi ruszyć.
Wszystko to rozgrywa się w nieco nietypowych porach ponieważ sam pan komisarz jest człowiekiem nietypowym. Ze względu na  epilepsję, której ataki powoduje mrugające światło unika dnia i pracuje w nocy. Dodatkowo nie zawsze postępuje zgodnie z prawem wchodząc w konszachty z lokalnymi przestępcami, a także chętnie folguje swoim zachciankom. Nie zmienia to jednak faktu, że jest bystrym śledczym i kochającym rodzicem dla córki Rity i dziadkiem dla wnuka Jeżyka, dla których jest w stanie zrobić wszystko.
Książka była okropnie męcząca i średnio ciekawa. Może dlatego, że jak wspomniałam na początku okres międzywojenny i barwny klimat Lwowa najzwyczajniej mi nie odpowiadają, a czasem są wręcz niezrozumiałe. Nie potrafiłam się wczuć w panującą w książce atmosferę, a każda kolejna strona co raz bardziej mi uświadamiała, że jestem tam obca. Przez co wydawało mi się, że czytam ją całą wieczność, a w rzeczywistości były to tylko trzy dni!
Nie polubiłam też głównego bohatera i choć w zasadzie nie powinno to być problemem bo podobnie miałam z Van Veeterenem. W przypadku tego drugiego z czasem udało mi się wykrzesać jakieś cieplejsze uczucia i coś w rodzaju szacunku dla umiejętności tak w przypadku Edwarda Popielskiego nie potrafię. Bohater zamiast z detektywem kojarzy mi się bardziej ze starym rozpasanym rozpustnikiem, który jest przekonany, że świat kręci się wokół niego, a jego życie przebiega według określonej matematycznie funkcji. Nie pomogła nawet miłość do córki i wnuka, których chciał za wszelką cenę chronić.
Kolejnym zarzutem jest to, że wydawca zapowiadał ciekawy kryminał, a tak naprawdę w większości było to coś w rodzaju książki obyczajowej poświęconej życiu i problemom Popielskiego, a nie rozwikłaniu tajemniczego morderstwa. Bardzo mnie rozczarowało niemal ekspresowe "rozwiązanie" sprawy, po którym nastąpił długi, nudny opis życia komisarza. Kiedy natomiast wszystko przyspieszyło ja byłam zbyt zniechęcona i znudzona żeby dać się ponieść fabule.
Po za tym jednak trzeba oddać honor autorowi, który przyłożył się do swojej pracy i na wszelkie możliwe sposoby oddawał klimat Lwowa oraz nastrojów panujących w mieście. Drugoplanowe postacie, które przewijają się przez książkę nie są robione na jedno kopyto. Czasem bohaterowie mówią gwarą kompletnie dla mnie niezrozumiałą, co niestety jest strasznie irytujące, ale pocieszam się, że jeśli mieszkaniec tamtego Lwowa przyjechałby na Śląsk też by robił wielkie oczy. Po za tym właśnie takie zabiegi nadają książce sporo autentyzmu.
Naprawdę trudno było mi się zmobilizować do czytania "Erynii"  i raczej nie sięgnę po kolejne książki z cyklu. Po Marka Krajewskiego też raczej długo nie sięgnę. Muszę odpocząć i nabrać dystansu żeby zmierzyć się z jego innymi powieściami. Jak na razie ciężko jest mi się zgodzić z przyznanym mu tytułem mistrza kryminału, bo w "Eryniach" obiecał na początku bardzo dużo, a potem to jakoś się szybko rozmyło. Gdyby nie to, że mam moją żelazną zasadą jest doczytywanie książek do końca to dawno rzuciłabym tym kryminałem w kąt po setnej stronie bez potrzeby dowiedzenia się kto tak naprawdę zabijał.



Źródło ilustracji:
www.merlin.pl