czwartek, 21 listopada 2013

Krzyż Romanowów

No i nie bardzo wiem jak mam zacząć. Gdyby mi ktoś coś takiego powiedział to pewnie odparowałabym, że najlepiej jest zacząć od początku, ale jak wiadomo najtrudniej jest stosować się do własnych rad. A książka Roberta Masello tego nie ułatwia.
Od samego początku z "Krzyżem Romanowów" miałam problemy. Najpierw techniczne, bo książka ma dziwaczny format (23,5x16,5 cm), który nie wchodził w taką sprytną kieszeń w torebce, bo była zwyczajnie za wielka! Zaskoczyło mnie to, bo w tej mojej kangurzej torbie upychałam już różne grube tomiszcza, a ta książka powiedziała nie. Drugim problemem okazywała się pusta strona po każdym zakończonym rozdziale. Niby nic wielkiego, ale dostawałam białej gorączki patrząc jak się marnuje około 60 stron.
Kolejnym problemem okazała się piekielnie wysoko zawieszona poprzeczka. Nie tylko przeze mnie, ale i przez wydawcę, który obiecał: opowieść grozy, thriller medyczny i powieść historyczną trzymającą w napięciu od pierwszych stron w jednym. Ja do tego dołożyłam sobie fascynującą i przerażającą jednocześnie grypę hiszpankę, zaginioną Anastazję Nikołajewne Romanowową oraz okrytego złą sławą i aurą tajemniczości Grigorija Rasputina, które każde z osobna są materiałami na powieści sensacyjne, a złożone w jedną całość powinny być idealną książką. Niestety Masello wziął na siebie zbyt wiele. Mogę się nawet pokusić o stwierdzenie, że porwał się z motyką na słońce.
"Krzyż Romanowów" zaczyna się krótkim prologiem, w którym obserwujemy dwoje młodych ludzi, którzy próbują łódeczką dostać się na wyspę. Chłopak umiera zostawiając dziewczynę samą, a ta ostatkiem sił dociera do brzegu, ale nie spotyka tam ratunku tylko watahę wilków. Potem akcja przenosi się gdzieś do Afganistanu, gdzie poznajemy naszego głównego bohatera Franka Slatera, który chcąc ratować małą dziewczynkę łamie wszelkie możliwe regulaminy i koniec końców trafia przed sąd wojskowy. Kiedy wydaje się, że wszystko jest przegrane i trafi do więzienia, nagle zjawia się jego przełożona z Instytutu Patologii Sił Zbrojnych USA, która powierza mu misję na Alasce. Na pytanie dlaczego właśnie Alaska i dlaczego sprawa jest "na wczoraj" uzyskuje przerażającą odpowiedź. W wyniku globalnego ocieplenia na pewnej wyspie osunęła się ziemia z cmentarzem, na którym chowano ofiary hiszpanki i istnieje prawdopodobieństwo, że wirus mógł tam przetrwać, a teraz znów otwarły mu się drzwi do ataku. Slater kompletuje zespół i rozpoczyna misję sprawdzenia, czy ryzyko jest realne. Wszystko wydaje się być proste i nawet miejscowa burmistrz nie przeszkadza ekspedycji mimo iż się do niej dołącza. Sprawę natomiast komplikuje grupka mężczyzn, którzy skuszeni jednym znaleziskiem chcą ograbić inne groby z dawnej rosyjskiej kolonii. Nagle okazuje się, że całe przedsięwzięcie może przynieść więcej szkody niż pożytku.
Jednocześnie śledzimy historię najmłodszej córki cara Mikołaja II. Opowieść o niej zaczyna się w Carskim Siole skąd razem z rodziną zostali siłą wyrwani przez rewolucjonistów i przewiezieni do Jekaterynburga, gdzie zostają rozstrzelani. Jednak Ansatazji udaje się wyjść cało z rzezi dzięki gorsetowi, w który powszywane były klejnoty i młodemu chłopakowi Siergiejowi. Para ucieka na kolonię założoną przez Rasputina i niestety miejsce, które dla Any miało stać się azylem, zostało koszmarem z powodu przywiezionej przez nią grypy. W konsekwencji wielka księżna zostaje sama i błąka się po wyspie...
Jak wspomniałam wcześniej Masello porwał się z motyką na słońce.Wszystkiego wydaje się stanowczo za dużo. Autor wprowadza do powieści zarówno elementy powieści historycznej, thrillera medycznego, low fantasy, a nawet taniego romansu. Przez to wszystko książka jest nużąca i przegadana. Jeśli coś zaczyna się robić ciekawe to nagle ginie w natłoku rozważań bohaterów lub setki innych mniej lub bardziej interesujących wątków. 
Niestety nie bronią się też tutaj bohaterowie. Mamy wyraźny podział na tych dobrych, czyli Slater (który swoją drogą bardzo mnie irytował) z ekipą ratującą świat i tych złych, czyli bracia Vane chcący dorobić się na okradaniu grobów oraz oczywiście rząd USA ze swoją armią. Przy czym Ci ostatni tak na dobrą sprawę są trudni do określenia w kategorii dobrych lub złych, są to raczej zamiatacze sprawy pod dywan. Bo tak na dobrą sprawę kończy się cała awantura z grypą hiszpanką - pozamiataniem, a w zasadzie zalaniem betonem. Jedynym wyjątkiem wśród bohaterów jest profesor Kozak, który jako jedyny z ekipy zrobił na mnie pozytywne wrażenie i wydawał się jedynym człowiekiem z krwi i kości.
Nie mogę jednak powiedzieć, że książka mi się zupełnie nie podobała. Robert Masello porządnie przygotował się do jej pisania. Odrobił lekcje z biologii. Nie zarzucał pseudonaukowymi teoriami na temat epidemiologii i immunologii, a to co opisywał wskazuje na dużą wiedzę zarówno praktyczną jak i teoretyczną. Podobnie jest z historią, chociaż tutaj pozwolił sobie na nutkę dowolności i fantazji. Zwłaszcza, że historia Romanowów do dzisiaj obrasta licznymi legendami.
Tak jak pisałam na początku. Miałam wobec "Krzyża Romanowów" spore oczekiwania i niestety książka ich nie spełniła. Była przegadana, a momentami wręcz nudna. Co więcej muszę powiedzieć, że jak na razie każdy thriller medyczny rozbija się o legendę Cooka, a Masello rozbił się z wielkim hukiem. Jednym słowem jestem mocno rozczarowana.

niedziela, 17 listopada 2013

Jestem eko...

Jako, że czytanie idzie mi ostatnio raczej opornie (udział ma w tym też dziwaczny format "Krzyża Romanowów", który ledwo mieści się w torbie) i częściej słucham muzyki, to postanowiłam się pochwalić moim mocno amatorskim handemadem. Tutaj też dość mocno daje o sobie znać moje biologiczne zafiksowanie, więc nie przeraźcie się, ale zdarza mi się chodzić z plasterkami drewna i żołędziami w uszach.









Te ostatnie to taki mały recykling z kółek z lizaków smoczków i resztek kordonka. Miały być łapacze snów, ale wyszło coś średnio do nich podobne.

środa, 13 listopada 2013

Szewc z Lichtenrade, co ukradł...

Nie powiem, co ukradł wspomniany szewc bo nie będzie zabawy, a jeśli ktoś chce koniecznie wiedzieć to niech wędruje do najbliższej biblioteki i pyta o "Szewca z Lichtenrade" Andrzeja Pilipiuka.
Jest to zbiór dziesięciu różnych opowiadań, które nie mają nic wspólnego z najsłynniejszym bohaterem, dla którego pan Andrzej rzucił robotę archeologa. Pojawiają się jednak inne postacie znane przede wszystkim z różnych zbiorów opowiadań np. antykwariusz Robert Storm, archeolog o wyglądzie wkurzonego krasnoluda (bez aluzji do wyglądu pisarza!) Olszakowski, czy ogarnięty swojego rodzaju szałem uzdrawiania narodu doktor Skórzewski. Są to postacie dobrze znane fanom Pilipiuka, który znakomicie sprawdza się zarówno w krótkich opowiadaniach jak i pełnowymiarowych powieściach. 
Kiedy brałam ten zbiór opowiadań do ręki liczyłam po cichu na absurdalną jazdę bez trzymanki, ale jak to się w praktyce okazało moje wyobrażenia nijak się miały do rzeczywistości. Opowiadania są różne, zarówno w tematyce jak i klimacie. Poruszają różne tematy od alternatywnych rzeczywistości, gdzie Hitler ledwo umie uzbierać na czynsz, przez szukanie ducha, który trapi całą miejscowość po tajemniczą wyprawę na Wyspę Niedźwiedzią w poszukiwaniu tajemniczych gęsi Filaretowa.
Jedne opowiadania są zabawne jak np. to, w którym  Saamowie pomagają dr Olszakowskiemu uratować wykopaliska. Inne są absurdalne jak to, w którym Skórzewski wypowiada wojnę ciemnocie i zabobonom obcinając kołtuny w pewnej wiosce. Pojawiają się też jednak takie bardziej poważniejsze, tak trochę w klimacie "Kuzynek". Pisarz uderza w pewne struny, by wywołać refleksję, ale okrasza to swojego rodzaju humorem, który chroni przed wpadnięciem w depresję. Tak jest np. w tytułowym "Szewcu z Lichtenrade".
Co ciekawe Pilipiuk równie dobrze radzi sobie z narracją pierwszoosobową i narratorem wszechwiedzącym. Ja z reguły nie przepadam za tym pierwszym rodzajem prowadzenia opowiadania, bo mam wrażenie, że główny bohater i przy okazji opowiadacz popada w samozachwyt. Twierdzi jaki to nie jest super i tak dalej. Jednak tym razem opowiadania, w których swój świat przedstawiał nieco dziwny antykwariusz poszukiwacz Robert Storm bardzo mi się podobały. Miały świetny klimat, a bohater był człowiekiem z krwi i kości, o czym już wybitnie świadczy fakt, że jako typowy facet nie za bardzo rozumiał swoją dziewczynę i pojęcie "romantyczna randka".
Każdy powinien w tym zbiorku znaleźć coś dla siebie. Nawet jeśli z fantastyką jest na bakier to światy równoległe, duchy, czy ożywające przesądy powinny być w wydaniu Pilipiuka bardzo łatwo wchłanialne i przyjemne w odbiorze.
Pisząc o "Szewcu z Lichtenrade" warto wspomnieć choć troszeczkę o samym wydaniu. Tym razem Fabryka Słów poszła czytelnikowi bardzo na rękę. Książka jest lekka, w miękkiej okładce, która jest odporna na wszelakiego rodzaju poniewierania się w torbie. Dodatkowo ma bardzo fajny patent w postaci tasiemki pełniącej rolę zakładki. Zerowe ryzyko, że wypadnie i zgubi się podczas transportu książki.
Po za tym jest to typowa fabryczna książka. Okładka z błyszczącymi elementami i czarno-białe ilustracje, które mają się wpasowywać w klimat opowiadań. Z tych w tym wydaniu podoba mi się tylko jedno do opowiadania "W okularze stereoskopu", a pozostałe mam wrażenie, że są bardzo podobne do siebie. Za to wnętrze okładek bardzo mi się podoba. Mapa Berlina, który pojawia się w pierwszym i ostatnim opowiadaniu jest ciekawym manewrem.
No to tyle. Pilipiuka polecam w zasadzie wszystko oprócz "Dzienników norweskich", które mi jakoś za specjalnie nie podeszły. Ten zbiór opowiadań jest fajny, a opowiadania łączy kilka motywów przewodnich, a co bardziej spostrzegawczy uśmieją się z pewnych aluzji, które autor zamieścił w tekście.

sobota, 9 listopada 2013

Kieracik

Też macie czasem wrażenie, że czas przemyka gdzieś obok was? Albo nawet nie wiecie kiedy upłynął kolejny tydzień i zanim się dobrze obrócicie to już zaczyna się następny?
Ja mam tak od początku października i trochę mnie to przeraża, bo mam wrażenie, że coś mi umyka. Ledwo przygotuję się do jednych zajęć to za chwilę okazuje się, że upłynął kolejny tydzień i znów trzeba przygotować trzygodzinne zajęcia dla grupy z fizjologii człowieka. Trochę to dziwne i męczące. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze masa rzeczy, które trzeba zrobić oprócz zajęć dydaktycznych. Chociażby nakarmić moją pajęczą hodowlę, która po czwartkowym wypadzie do Krakowa rozrosła się do niebotycznych rozmiarów. No, ale nie narzekam bo sama tego chciałam.
Czas na czytanie ogranicza się teraz do jazdy w autobusie, bo jak przychodzę do domu to dosłownie padam na pyszczek i wlekę się do łóżka spać. Zwyczajnie nie mam siły. Dlatego przeczytanie "Córki kata" zajęło ponad tydzień. Przyznam się nawet, że nie mam siły napisać jej porządnej recenzji, a nie chcę robić tego na odczepnego i niedokładnie. Ponieważ książka mi się podobała to teraz napiszę o niej tylko kilka słów, a może kiedyś wystawię jej dokładniejszą notatkę.
Książka była ciekawym kryminałem osadzonym w średniowiecznych realiach (gdzieś mniej więcej po wojnie trzydziestoletniej) z katem-detektywem w roli głównej. Fajnie się czytało choć w niektórych momentach akcja była troszkę rozwleczona, ale Olivier






niedziela, 3 listopada 2013

Silverthorn

Może pomyślicie sobie, że jeśli chodzi o muzykę jestem monotematyczna i jakiś psychofan, gdzieś tam ze mnie wychodzi, ale nic na to nie poradzę. Uwielbiam Kamelot. Po za tym jest to jeden z niewielu zespołów, który obowiązkowo musi być na mojej playliście inaczej czegoś by mi przez cały dzień brakowało. Jak nic uzależnienie, ale co tam. Za to jak panowie z Tampa grają dam się pokroić i bardzo żałuję, że ich trasa koncertowa nie biegnie gdzieś bliżej, bo do Monachium to jednak kawałek drogi mam. Paradoksalnie nie żałuje też, że nie pojechałam na ich koncert do Krakowa dwa lata temu, ale o tym za chwilę.
Jak pisałam przy okazji recenzji "Poetry for the Poisoned" i kilku słów o zespole Conception uwielbiam głosu Roya Khana, który nierozerwalnie kojarzy mi się z Kamelotem i który niestety w 2011 odszedł z zespołu z powodów zdrowotnych. O czym dowiedziałam się tuż przed tym jak próbowałam dogadać się ze stroną ticketpro i kupić bilet. Pierwsza myśl była taka, że wokalista dociągnie trasę koncertową z zespołem do końca, ale potem okazało się, że jednak nie i Kamelot szukał zastępstwa. Padło na Fabio Lione, ale po pierwsze ja się trochę obraziłam (No bo jak tak można?! Jedyny koncert w Polsce i tu taki numer!) i jakoś nie potrafiłam (Dalej nie potrafię) wyobrazić sobie tego muzyka po za Rhapsody of Fire. Dlatego z koncertu zrezygnowałam, a przeglądając filmiki na yt jakoś nie żałuję, choć wiadomo, że koncert to zupełnie inna atmosfera. No, ale wypadałoby wrócić do tematu.
Mój foch na Kamelot trwał sobie w najlepsze, a tymczasem panowie szukali nowego wokalisty i pracowali nad nową płytą. Kiedy w sieci pokazały się krótkie fragmenty nowych piosenek promujące album razem z informacją, że Khana zastąpił Tommy Karevik z Seventh Wonder (o tutaj o nich pisałam) podeszłam do tego z dość sporą rezerwą. Pierwsze, co mnie zaskoczyło to fakt, że Tommy często brzmi jak młodsza wersja Roy'a, ale co najważniejsze to, to że go nie kopiuje. Świetnie wpasował się w klimat zespołu i śpiewa nieco inaczej niż z chłopakami z SW - trochę bardziej lirycznie, chociaż pazurek w tym jest.
Trochę bardziej niż zwykle rozpisałam się o wątkach pobocznych. Czas więc przejść do meritum, czyli właściwego bohatera dzisiejszej notki, czyli ostatnią płytę Kamelotu - "Silvetrhorn".
Na płycie jest 12 utworów, które trochę przypominają to, co do ej pory zespół nagrywał na płytach "Black Halo", czy "Epica". Utwory są dość zróżnicowane i w naprawdę ciekawy sposób opisują historię pewnej dziewczynki imieniem Jolee, która zginęła tragiczną śmiercią w XIX w i to jakie konsekwencje za sobą ta śmierć pociągnęła. Temat niby nieciekawy, ale sposób jaki trio Karevik/Youngblood/Palotai go przedstawił jest fascynujący.
Teksty piosenek są bardzo emocjonalne, podobnie jak podpierająca je muzyka, która uderza w czułe struny osoby słuchającej i mocno oddziałuje na wyobraźnię. W niektórych utworach zespół wsparty jest przez muzyków symfonicznych w tym przez Eclipse mało znany kwartet smyczkowy z Niemiec (np. "My Confession", "Falling like the Fahrenheit").
Karevik podobnie jak Roy Khan czaruje głosem. Od spokojnych i mocno chwytających za serce ballad np. "Song for Jolee", czy w jednej z części "Prodigal Son". Potrafi też zaśpiewać agresywniej i silniej np. "Sacrimony (Angel of afterlife)", a co najważniejsze świetnie łączy takie delikatne i agresywne elementy, co najlepiej słychać w "My Confession". Pisząc o wokalistach nie wolno też zapomnieć o dwóch paniach, które się na tej płycie udzielają. Są to Elize Ryd z Amaranthe i Alissa White-Gluz z The Agonist. Elize Ryd "Sacrimony (Angel of afterlife)", gdzie popisała się świetnym growlem, który do tej pory wydawał się być zarezerwowany wyłącznie dla panów. Jednak przysłowiowe "rzyganie" to nie jedyny atut tej wokalistki, która świetnym czystym wokalem popisała się "Prodigal Son".
tworzy z Tommym świetny duet, co słychać w trzech utworach, gdzie ich głosy świetnie się uzupełniają dodatkowo wokalistka świetnie odegrała rolę Jolee i udzielała się w partiach przeznaczonych dla chóru. Druga z pań udziela zdecydowanie mniej, ale w sposób głęboko wpadający w pamięć zwłaszcza w
Ta płyta jak wspomniałam jest też dopracowana pod względem muzycznym. Jak w przypadku "Poetry for the poisoned", gdzie popisywał perkusista, tak tutaj popis swoich umiejętności daje klawiszowiec zespołu, czyli Olivier Palotai. To właśnie on nadaje ten melancholijny ton całej płycie i porusza wyobraźnię, a reszta wydaje się być dopełnieniem.
Bałam się trochę tej płyty i podchodziłam do niej bardzo ostrożnie, ale teraz żałuję, że trwa tylko około 56 minut (chyba, że ktoś doliczy dwa bonusowe nagrania). Słucha się świetnie i to kawałek dobrej roboty otwierający nowy rozdział w historii zespołu. "Silverthorn" to płyta, której warto posłuchać i dać się ponieść. Jak ktoś chce posłuchać to poniżej są linki do kilku klipów na yt.


Byłabym zapomniała! Jak poprzednie płyty również "Silverthorn" ma świetną okładkę, która choć przypomina mi troszeńkę Final Fantasy to bardzo dobrze wpasowuje się w klimat krążka.



Źródła ilustracji:
www.kamelot.com

piątek, 1 listopada 2013

Wojna w blasku dnia, którą najchętniej zamiotłabym pod dywan

Kiedy dorwałam "Malowanego człowieka" to z miejsca się zakochałam i jak głupia czekałam na kontynuację, bo chciałam wiedzieć jak potoczyły się losy Alrena, Leeshy i Rojera. Polubiłam tych bohaterów, ciekawe historie i pomysł na jaki wpadł Peter V. Brett. Kolejne strony pochłaniałam w tempie zastraszającym, obserwując jak ta trójka rzuca światu w jakim im przyszło żyć wyzwanie. Jak dorastają i zmieniają się pod wpływem nowych doświadczeń. jak radzą sobie z otchłańcami, które nocą rządzą światem niepodzielnie. Strasznie żałowałam, że są tylko dwa tomy. Kiedy wiec dowiedziałam się, że są następne części to bez zastanowienia wzięłam obie "Pustynne Włócznie" i ... Rozczarowałam się tak bardzo, że wydawało mi się, że bardziej już chyba nie można. Niestety dostałam w bibliotece "Wojnę w blasku" dnia, bo pani bibliotekarka pamiętała, że czytałam wcześniejsze tomy cyklu demonicznego.

Nie będę może przypominać i zarysowywać fabuły z poprzednich części, bo zajęłoby to zbyt wiele czasu. Warto jednak wspomnieć, że tamten świat kiedyś przypominał trochę nasz, ale coś się stało i nagle wrócił gdzieś na poziom Średniowiecza. Ludzie zapomnieli i zaczęli się chować za magicznymi barierami przed demonami, które rządzą nocą. Nie wiedzą jak sobie z tym radzić i wolą uciekać przez co co raz bardziej zapominają nawet runy, które ich chronią. W takim świecie przyszło żyć bohaterom książek Bretta, ale w pewnym momencie postanowili się temu przeciwstawić i tak Leesha stała się najlepszą zielarką jaką znał świat, Arlen podróżując jako Posłaniec poznawał inne kultury i szukał wskazówek jak walczyć z otchłańcami, a Rojer dowiedział się, że może panować nad potworami swoją muzyką.
W "Wojnie w blasku dnia" widzimy świat, który zaczynają zalewać i w brutalny sposób zdobywać Krasjanie. Lud z pustyni, który swoją kulturą strasznie przypomina kulturę arabską. Jednak ta część skupia się bardziej na rozgrywkach politycznych na dworze człowieka, który twierdzi, że jest oczekiwanym wybawicielem i siłą podporządkowuje sobie świat. Jednak nie jest do końca świadomy, że to jego rządna władzy i opętana myślą o stworzeniu Wybawiciela żona stara się nim sterować. Do tego w te rozgrywki wplątuje się Leesha i Rojer, którzy chcą poznać siłę Krasjan i w jakiś sposób ochronić swoich rodaków przed najeźdźcami.
Wszystko byłoby fajnie, gdyby ta część jakoś się kleiła. Niestety tak nie było. Gdy zaczęłam czytać o losach
Inevery, która została brutalnie oddzielona od rodziny by pobierać nauki i stać się najbardziej wpływową kobietą w świecie, gdzie zwykłe kobiety nie miały nic do powiedzenia, byłam pod wrażeniem. Brett stworzył ciekawą postać, która miała duży potencjał do rozwoju. Kilkuletnia dziewczynka siłą wyrwana może nie z komfortowych warunków domu rodzinnego i oddzielona od ukochanej matki brata, nagle zostaje rzucona w brutalny i hermetyczny świat kobiet, które potrafią korzystać z magii zawartej w kościach otchłańców. Poddawana morderczemu treningowi, rygorystycznej nauce i codziennym szykanom wyrasta na twardą kobietę, która jest w stanie wziąć los w swoje ręce. Niestety to, co mogło być wspaniałą historią na mój gust zostało zmarnowane. Z góry zaznaczam, że nie oczekiwałam, że z Inevery wyrośnie prawa i łagodna kobieta używająca swojej władzy z mądrością. Wręcz przeciwnie. Najbardziej denerwowało mnie to, że było to opowiadane bez jakiejkolwiek chronologii. Raz nasza bohaterka była małą dręczoną dziewczynką, a raz dorosłą bezwzględną kobietą, która żeby przyspieszyć swoją sukcesję nie zawaha się zabić. Do tego wszystko było okraszone pretensjonalnymi i nagminnymi opowieściami o tym jak to dama'ting potrafią na 77 sposobów zaspokoić mężczyznę. Byłabym to w stanie zrozumieć, gdyby seks był podstawową siłą tych kobiet, ale z tego co autor sugerował to ich szkolenie było o wiele ciekawsze niż nauka kręcenia tyłkiem przed leżącym facetem. Naprawdę wolałabym poczytać o tym jak Inevera uczyła się chociażby pisania runów, ale no cóż... Dostałam kobietki w przezroczystych szatach z dzwonkami na kostkach.
W cale nie lepiej było z wątkiem Leeshy i Rojera. Ta kobieta, którą teraz oglądałam w niczym nie przypominała tej silnej i mądrej dziewczyny z "Malowanego Człowieka". Była raczej rozkapryszoną marudą, która wywyższa się i wymądrza, a na dodatek ciągle boli ją głowa. Rojera jeszcze jestem w stanie Brettowi wybaczyć, no bo czego innego można się spodziewać po minstrelu jak ganianie za spódniczkami.
"Wojna w blasku dnia" ma jednak też jeszcze jeden ważny wątek. Jest Arlen i jego narzeczona Renna. To też była porażka, choć sama postać Malowanego Człowieka nie rozczarowała mnie tak bardzo jak postać Zielarki. Nie trudno się było domyślić do czego doprowadzi chłopaka jego pogoń za wiedzą na temat otchłańców i sposobów ich pokonywania połączona z tym, że z desperacji jadł ich mięso. Stało się trochę w myśl zasady: jesteś tym, co jesz. Nie pragnął okrzyknięcia go Wybawicielem, ale sam sobie na to zapracował swoim zachowaniem, tajemniczością i zdobytą wiedzą. Trochę się szarpie z tego powodu, ale w końcu odpuszcza i domyśla się dlaczego ludzie go tak nazwali. Bardziej denerwowała mnie jego narzeczona Renna Tuner. Och! Ta dziewczyna doprowadzała mnie wprost do szału. Zarozumiała, zaborcza i agresywna, wbrew radom narzeczonego postanowiła jeść mięso otchłańców by mu dorównać. Zdolna zaatakować każdego kto sprzeciwi się lub nie zgadza z Arlenem i zaborcza do tego stopnia, że najchętniej zabiłaby każdą kobietę, z którą kiedyś sypiał jej mężczyzna.
Zastanawiałam się, gdzie podziała się ta ciekawa historia, którą zaserwował Peter V. Brett w "Malowanym Człowieku". Najpierw zepsuł ją "Pustynną Włócznią", a teraz dobił "Wojną w blasku dnia". Kiepskie i strasznie przewidywalne dialogi. Główni bohaterowie zachowujący się tak jakby pozjadali wszystkie rozumy i nieliczący się ze zdaniem innych. Drugoplanowi bohaterowie w przeważającej części to ludzie ślepo podporządkowani Ahmannowi lub Ineverze albo przygłupawi i nierozgarnięci mieszkańcy np. Zakątka.
Niestety rozczarował mnie też mocno Marcin Mortka, który tłumaczy całą serię. Czasem miałam wrażenie, że sama też mogłabym to tak przetłumaczyć. Mnóstwo niezręczności i mam wrażenie nieporozumień, czy braku pomysłu jak po polsku napisać to, co stworzył Brett.
Książkę ratują jedynie genialne ilustracje Dominika Brońka, ale o tym, że według mnie to jeden z lepszych
Fabrycznych grafików chyba nie muszę pisać.
Książka mnie mocno rozczarowała i cały mój organizm głośno buntuje się przed sięganiem po tom II. Dlatego wybaczcie, ale tym razem nie pójdę w zaparte i odpuszczę sobie te książkę. Wolałabym zakończyć przygodę z cyklem demonicznym na "Malowanym człowieku", a całą resztę najchętniej bym zamiotła pod dywan i puściła w niepamięć. Ta książka to chyba moje największe rozczarowanie tego roku. Nie polecam, chyba, że ktoś ma wewnętrzną potrzebę poznania całej serii. Mnie tom I "Wojny w blasku dnia" skutecznie z tej potrzeby wyleczył.


Źródła ilustracji:
fabrykaslow.com.pl
podgk.pl