piątek, 1 listopada 2013

Wojna w blasku dnia, którą najchętniej zamiotłabym pod dywan

Kiedy dorwałam "Malowanego człowieka" to z miejsca się zakochałam i jak głupia czekałam na kontynuację, bo chciałam wiedzieć jak potoczyły się losy Alrena, Leeshy i Rojera. Polubiłam tych bohaterów, ciekawe historie i pomysł na jaki wpadł Peter V. Brett. Kolejne strony pochłaniałam w tempie zastraszającym, obserwując jak ta trójka rzuca światu w jakim im przyszło żyć wyzwanie. Jak dorastają i zmieniają się pod wpływem nowych doświadczeń. jak radzą sobie z otchłańcami, które nocą rządzą światem niepodzielnie. Strasznie żałowałam, że są tylko dwa tomy. Kiedy wiec dowiedziałam się, że są następne części to bez zastanowienia wzięłam obie "Pustynne Włócznie" i ... Rozczarowałam się tak bardzo, że wydawało mi się, że bardziej już chyba nie można. Niestety dostałam w bibliotece "Wojnę w blasku" dnia, bo pani bibliotekarka pamiętała, że czytałam wcześniejsze tomy cyklu demonicznego.

Nie będę może przypominać i zarysowywać fabuły z poprzednich części, bo zajęłoby to zbyt wiele czasu. Warto jednak wspomnieć, że tamten świat kiedyś przypominał trochę nasz, ale coś się stało i nagle wrócił gdzieś na poziom Średniowiecza. Ludzie zapomnieli i zaczęli się chować za magicznymi barierami przed demonami, które rządzą nocą. Nie wiedzą jak sobie z tym radzić i wolą uciekać przez co co raz bardziej zapominają nawet runy, które ich chronią. W takim świecie przyszło żyć bohaterom książek Bretta, ale w pewnym momencie postanowili się temu przeciwstawić i tak Leesha stała się najlepszą zielarką jaką znał świat, Arlen podróżując jako Posłaniec poznawał inne kultury i szukał wskazówek jak walczyć z otchłańcami, a Rojer dowiedział się, że może panować nad potworami swoją muzyką.
W "Wojnie w blasku dnia" widzimy świat, który zaczynają zalewać i w brutalny sposób zdobywać Krasjanie. Lud z pustyni, który swoją kulturą strasznie przypomina kulturę arabską. Jednak ta część skupia się bardziej na rozgrywkach politycznych na dworze człowieka, który twierdzi, że jest oczekiwanym wybawicielem i siłą podporządkowuje sobie świat. Jednak nie jest do końca świadomy, że to jego rządna władzy i opętana myślą o stworzeniu Wybawiciela żona stara się nim sterować. Do tego w te rozgrywki wplątuje się Leesha i Rojer, którzy chcą poznać siłę Krasjan i w jakiś sposób ochronić swoich rodaków przed najeźdźcami.
Wszystko byłoby fajnie, gdyby ta część jakoś się kleiła. Niestety tak nie było. Gdy zaczęłam czytać o losach
Inevery, która została brutalnie oddzielona od rodziny by pobierać nauki i stać się najbardziej wpływową kobietą w świecie, gdzie zwykłe kobiety nie miały nic do powiedzenia, byłam pod wrażeniem. Brett stworzył ciekawą postać, która miała duży potencjał do rozwoju. Kilkuletnia dziewczynka siłą wyrwana może nie z komfortowych warunków domu rodzinnego i oddzielona od ukochanej matki brata, nagle zostaje rzucona w brutalny i hermetyczny świat kobiet, które potrafią korzystać z magii zawartej w kościach otchłańców. Poddawana morderczemu treningowi, rygorystycznej nauce i codziennym szykanom wyrasta na twardą kobietę, która jest w stanie wziąć los w swoje ręce. Niestety to, co mogło być wspaniałą historią na mój gust zostało zmarnowane. Z góry zaznaczam, że nie oczekiwałam, że z Inevery wyrośnie prawa i łagodna kobieta używająca swojej władzy z mądrością. Wręcz przeciwnie. Najbardziej denerwowało mnie to, że było to opowiadane bez jakiejkolwiek chronologii. Raz nasza bohaterka była małą dręczoną dziewczynką, a raz dorosłą bezwzględną kobietą, która żeby przyspieszyć swoją sukcesję nie zawaha się zabić. Do tego wszystko było okraszone pretensjonalnymi i nagminnymi opowieściami o tym jak to dama'ting potrafią na 77 sposobów zaspokoić mężczyznę. Byłabym to w stanie zrozumieć, gdyby seks był podstawową siłą tych kobiet, ale z tego co autor sugerował to ich szkolenie było o wiele ciekawsze niż nauka kręcenia tyłkiem przed leżącym facetem. Naprawdę wolałabym poczytać o tym jak Inevera uczyła się chociażby pisania runów, ale no cóż... Dostałam kobietki w przezroczystych szatach z dzwonkami na kostkach.
W cale nie lepiej było z wątkiem Leeshy i Rojera. Ta kobieta, którą teraz oglądałam w niczym nie przypominała tej silnej i mądrej dziewczyny z "Malowanego Człowieka". Była raczej rozkapryszoną marudą, która wywyższa się i wymądrza, a na dodatek ciągle boli ją głowa. Rojera jeszcze jestem w stanie Brettowi wybaczyć, no bo czego innego można się spodziewać po minstrelu jak ganianie za spódniczkami.
"Wojna w blasku dnia" ma jednak też jeszcze jeden ważny wątek. Jest Arlen i jego narzeczona Renna. To też była porażka, choć sama postać Malowanego Człowieka nie rozczarowała mnie tak bardzo jak postać Zielarki. Nie trudno się było domyślić do czego doprowadzi chłopaka jego pogoń za wiedzą na temat otchłańców i sposobów ich pokonywania połączona z tym, że z desperacji jadł ich mięso. Stało się trochę w myśl zasady: jesteś tym, co jesz. Nie pragnął okrzyknięcia go Wybawicielem, ale sam sobie na to zapracował swoim zachowaniem, tajemniczością i zdobytą wiedzą. Trochę się szarpie z tego powodu, ale w końcu odpuszcza i domyśla się dlaczego ludzie go tak nazwali. Bardziej denerwowała mnie jego narzeczona Renna Tuner. Och! Ta dziewczyna doprowadzała mnie wprost do szału. Zarozumiała, zaborcza i agresywna, wbrew radom narzeczonego postanowiła jeść mięso otchłańców by mu dorównać. Zdolna zaatakować każdego kto sprzeciwi się lub nie zgadza z Arlenem i zaborcza do tego stopnia, że najchętniej zabiłaby każdą kobietę, z którą kiedyś sypiał jej mężczyzna.
Zastanawiałam się, gdzie podziała się ta ciekawa historia, którą zaserwował Peter V. Brett w "Malowanym Człowieku". Najpierw zepsuł ją "Pustynną Włócznią", a teraz dobił "Wojną w blasku dnia". Kiepskie i strasznie przewidywalne dialogi. Główni bohaterowie zachowujący się tak jakby pozjadali wszystkie rozumy i nieliczący się ze zdaniem innych. Drugoplanowi bohaterowie w przeważającej części to ludzie ślepo podporządkowani Ahmannowi lub Ineverze albo przygłupawi i nierozgarnięci mieszkańcy np. Zakątka.
Niestety rozczarował mnie też mocno Marcin Mortka, który tłumaczy całą serię. Czasem miałam wrażenie, że sama też mogłabym to tak przetłumaczyć. Mnóstwo niezręczności i mam wrażenie nieporozumień, czy braku pomysłu jak po polsku napisać to, co stworzył Brett.
Książkę ratują jedynie genialne ilustracje Dominika Brońka, ale o tym, że według mnie to jeden z lepszych
Fabrycznych grafików chyba nie muszę pisać.
Książka mnie mocno rozczarowała i cały mój organizm głośno buntuje się przed sięganiem po tom II. Dlatego wybaczcie, ale tym razem nie pójdę w zaparte i odpuszczę sobie te książkę. Wolałabym zakończyć przygodę z cyklem demonicznym na "Malowanym człowieku", a całą resztę najchętniej bym zamiotła pod dywan i puściła w niepamięć. Ta książka to chyba moje największe rozczarowanie tego roku. Nie polecam, chyba, że ktoś ma wewnętrzną potrzebę poznania całej serii. Mnie tom I "Wojny w blasku dnia" skutecznie z tej potrzeby wyleczył.


Źródła ilustracji:
fabrykaslow.com.pl
podgk.pl

2 komentarze:

  1. ja koniecznie chcę przeczytać Malowanego człowieka! co do tej książki to miałąm ją w rękach i zrezygnowałąm więc wiem o co Ci chodzi;) Pozdrawiam ciepło i zapraszam do siebie!

    OdpowiedzUsuń
  2. Malowanego człowieka mogę polecać nawet w ciemno! Niestety kolejne części to porażka w czystej postaci,

    OdpowiedzUsuń