poniedziałek, 29 lipca 2013

Powrót

Kolejna książka o komisarzu Van Veeterenie za mną i muszę się przyznać, że moje uczucia wobec tego cyklu są coraz bardziej mieszane. Tym razem czytałam "Powrót", który jest trzecią z kolei książką z serii i cieszę się, że po za małą wpadką z "Punktem Borkmanna" zaczęłam czytać w miarę w odpowiedniej kolejności.
Tym razem do kryminału wprowadza nas opis przeżyć człowieka, który właśnie wyszedł z więzienia. Przechodzi on piechotą drogę z zakładu karnego na dworzec, a potem wraca do domu, który przez prawie dwanaście lat stał pusty i tylko jakaś tajemnicza kobieta trochę ogarnęła obejście. Następnie przenosimy się rok do przodu i obserwujemy wycieczkę przedszkolaków, która zalicza kolejne wpadki jeszcze przed dotarciem do celu. Największa katastrofa wydarzyła się jednak dopiero, gdy dzieci miały wracać z wycieczki do domu. Jedna z dziewczynek oddaliła się od grupy i znalazła zwłoki zawinięte w dywan, a traumę powiększyło to, że trup nie miał głowy, dłoni i stóp.
Sprawa zostaje początkowo przydzielona zespołowi, który zazwyczaj prowadzi Van Veeteren. Jednak nie zanosi się na rychłe rozwiązanie sprawy, nie ma głowy, dłoni, stóp, a na ciele nie ma znaków szczególnych i to powoduje, że identyfikacja jest niemożliwa. Dodatkowo komisarz idzie do szpitala na operację usunięcia guza jelita grubego, a mężczyźni z rejestru zaginionych mniej więcej odpowiadający wiekowi i długości leżenia denata w dywanie okazują się jak najbardziej żywi. Sprawa wydaje się być beznadziejna dopiero, gdy na komendę zgłasza się kobieta, która twierdzi, że zwłoki to być może jej brat Leopold Verhaven. I tak oto rozwiązuje się zagadka tajemniczego więźnia z początku książki. Verhaven przesiedział w więzieniu 24 lata za dwa morderstwa kobiet i w zasadzie zniknął w dniu, w którym opuścił zakład.
Policja zaczyna odgrzebywać stare sprawy i szukać dowodów, które wskazałyby kto mógłby zabić Verhavena, ale nie jest to takie proste. Denat okazał się być osobą bardzo dziwną, zamkniętą w sobie, a w dodatku oba jego procesy były bardziej niż poszlakowe i co raz więcej zaczyna wskazywać, że mógł być niewinny. Żeby policjantom prowadzącym śledztwo utrudnić życie jeszcze bardziej do sprawy ze szpitalnego łóżka włącza się Van Veeteren i ... Cały czas miałam wrażenie, że Munster i spółka trochę sobie odpuścili, bo w końcu komisarz rozwiąże sprawę, co w końcu robi, ale na własną rękę bo jest na zwolnieniu.
Przez kilka pierwszych rozdziałów sprawa naprawdę mnie wciągnęła. Tajemnicze niemalże niemożliwe do zidentyfikowania zwłoki, poszlaki wskazujące, że kogoś niewinnego skazano na 24 lata więzienia i widmo potężnego skandalu poddającego w wątpliwość pracę wymiaru sprawiedliwości. Niestety im dalej biegła historia tym mniej przypominała ona kryminał, a bardziej bezsensowną powieść obyczajową. Wszystko się wlecze, a retrospekcje wydają się co raz bardziej bez sensu i nie rzucają nowego światła na to co się dzieje w teraźniejszości.
Myślałam, że Van Veeteren przez operację trochę złagodnieje i stanie się bardziej ludzki. Niestety stał się jeszcze bardziej upierdliwy i przekonany o własnej wielkości. Dodatkowo postanawia na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość nie mając nic po za własnymi domysłami.
No, ale tym razem muszę przyznać, że nie irytowało mnie aż tak bardzo to, że miejsca, w których wszystko się działo tak naprawdę nie istnieją. Nie miałam potrzeby umiejscowienia wydarzeń ponieważ nie było żadnych pościgów, a małe wioski i mieszkający w nich ludzie są bardzo podobni do siebie w każdym państwie. Denerwowały mnie natomiast nazwiska postaci przewijających się przez książkę. Tym razem do brzmiących skandynawsko i polsko nazwisk dołączyły typowo włoskie, a sam autor czasem zapominał jak one brzmiały (dwa czy trzy razy zmieniało się nazwisko tej samej postaci). Kompletne pomieszanie z poplątaniem.
Nie była to jednak książka zupełnie zła. Miała w sobie jakiś taki urok który przyciągał i zachęcał do przerzucania kolejnych stron. Przy czym bardzo łatwo się zapomina, o co tak naprawdę chodzi i czasem trzeba wrócić do początku żeby sobie przypomnieć. Na pewno powinna się spodobać fanom wrednego i gderliwego komisarza. Dla mnie jest to raczej książka neutralna i chyba dość szybko o niej zapomnę.


Źródła ilustracji:
www.merlin.pl

środa, 24 lipca 2013

Martwi, niemartwi przebierańcy

Zachciało mi się odpoczynku od kryminałów. Zachciało mi się fajnego urban fantasy. Zachciało mi się też czegoś z dreszczykiem. No to dostałam, ale... Nie do końca to co chciałam, a wszystkiemu winna Biedronka, w której książki były po 9,99 zł i moje wrodzone książkowe łakomstwo. Bo przecież mogę mieć trzy w cenie jednej! Dlatego między rzodkiewką, a olejem wylądowały "Duma i uprzedzenie" Jane Austen (wreszcie mam swoje i pani z biblioteki nie będzie dziwnie patrzeć jak biorę te książkę po raz tysięczny), "Córka kata" Oliviera Pötzsch i ci nieszczęśni "Przebierańcy" Mike'a Carey'a.
Czemu nieszczęśni? Bo jak zwykle zaczęłam od środka serii (a dokładniej od trzeciej), narracja jest pierwszoosobowa i doprowadzała mnie do szału no i fakt, że skuszona hasłem: "Powieść twórcy Constantine'a" oczekiwałam czegoś w podobnym tonie, a dostałam coś kompletnie innego też raczej nie pomógł.
Felix 'Fix' Castor jest londyńskim egzorcystą, który świadczy usługi duchowe czymkolwiek one są. A tego nawet sam usługodawca nie wie. Wszystko zaczyna się na pogrzebie jednego z jego dawnych współpracowników, który popełnił samobójstwo. Cyrk zaczyna się już na samym początku, bo na przyspieszony pogrzeb wpada prawnik, który grozi, że ekshumuje ciało żeby pogrzebać je zgodnie z wolą jego zmarłego klienta. Potem wdowa prosi Castora o pomoc, ale ten się wykręca jak piskorz i dopiero, gdy ktoś chce go zabić w windzie zaczyna się zastanawiać, czy aby nie zająć się tą sprawą. Do tego jeszcze dochodzi dziwaczne zlecenie, w którym egzorcysta ma udowodnić, że brutalnego mordu młotkiem nie dopuścił się mąż klientki, ale... zmarła przed dwudziestu laty seryjna morderczyni ze Stanów Zjednoczonych. Egzorcysta zaczyna dostrzegać pewne powiązania pomiędzy zleceniem, a sprawą w jaką wplątał się jego kolega po fachu. W rozwiązaniu zagadki pomagają mu sukub Juliet i bardzo niechętnie geniusz komputerowy, który jest zombi. No i zapomniałabym jeszcze o próbie utrzymania z dala od przyjaciela Castora pewnej kobiety, która kolekcjonuje zombi, wampiry, łaki i inne takie, a potem nieraz w brutalny sposób bada to jak zmarłe dusze oddziałują na resztę świata. Tym bardziej chce dorwać przyjaciela Fixa, bo opętał go Asmodeusz i został na stałe.
Brzmi trochę kretyńsko? No i niestety przez większość czasu historia wydawała mi się potwornie kretyńska, bo główny bohater coś tam do siebie bełkocze bez ładu i składu. Fix nie potrafi opisywać historii nie potrafi, ma kiepskie poczucie humoru i dziwaczne porównania, których nie potrafiłam za nic zrozumieć. Po za tym gdy robiło się ciekawie to jednym słowem potrafił zabić całą atmosferę. No i do tego dochodzi jego podejście do całości. Niby nie chce się mieszać, nie interesuje go to wszystko, a kolega który popełnił samobójstwo to tylko znajomy i w dodatku niezbyt lubiany. Ciągle powtarza wymówki w stylu: Nie chciałem, ale jednak zrobiłem bo nie umiałem powiedzieć nie i zżerała mnie ciekawość. Nie cierpię tego typu zblazowanych bohaterów, którym wszystko przeszkadza i cokolwiek mają zrobić nie jest im na rękę.
Gdy już mniej więcej w połowie zaczęłam ogarniać zasady rządzące tym światem (tak znów zaczęłam od środka serii) to akcja zamiast przyspieszyć zaczęła się dosłownie wlec. Rozwleczone rozważania głównego bohatera/narratora na temat i nie na temat różnych wydarzeń doprowadzały mnie dosłownie do szału i powodowały, że odkładałam książkę. Kiedy wszystko zaczynało nabierać tempa człowiek nagle rozbijał się o jakieś niepotrzebne przemyślenia i akcja znów mocno zwalniała, a to powodowało, że zaczynałam omijać różne partie tekstu.
Muszę jednak przyznać, że sama końcówka była bardzo dobra i musiałam 
Odniosłam wrażenie, że każdy nawet najbardziej drugoplanowy bohater "Przebierańców" jest zmęczony i znudzony życiem. Natomiast jedyna osoba z jakiej autorowi udało wykrzesać się choć troszeczkę emocji była dusza gangstera-mordercy, który nagle doznał olśnienia, że to co robi on i jego współtowarzysze jest bardzo złe. Takie pozbawienie emocji miało sens przy opisywanych demonach, ale wdowa zachowująca kamienną twarz podczas pierwszego i drugiego pogrzebu męża? No nie wiem, więcej życia w sobie miał zombi, który robił wszystko żeby zakonserwować swoje zwłoki.
Po za tym język jakim jest napisana książka pozostawia wiele do życzenia. Nie wiem może to przez tłumaczenie, ale miałam wrażenie, że autor za bardzo chciał zobrazować świat, w którym się poruszali jego bohaterowie i przesadził. W niektórych miejscach czasem aż prosiło się o to żeby dać komuś słownik synonimów. No cóż... Mam wrażenie, że Carey lepiej czuje się jako twórca komiksowy niż pisarz.
Zdaję sobie sprawę z tego, że zaczęłam czytać od środka serii i powinnam przeczytać pierwszą część, ale po czymś takim raczej nie będę w stanie. Książka mnie mocno rozczarowała. Liczyłam na coś dużo lepszego i niestety nie dostałam ani porządnego fantasy, ani horroru. Historia rozłaziła się bardziej z każdą kolejną stroną, główny bohater doprowadzał mnie do szału, a cała reszta była nijaka i matowa. Wieś w USA nie różniła się niczym od peryferii Londynu.
"Przebierańcy" mogli być dużo fajniejszą książką, bo pomysł był bardzo dobry, ale cała reszta pozostawia wiele do życzenia. Mój egzemplarz poszedł do biblioteki, może komuś innemu bardziej przypadnie do gustu (w Internecie książki tego autora cieszą się całkiem dobrymi opiniami). No i też na przyszłość będę pamiętać, że jak zachce mi się fajnego urban fantasy to mam sięgać po polskich autorów, ewentualnie po Gaimana.



Źródło ilustracji:
www.merlin.pl

poniedziałek, 22 lipca 2013

Live long and prosper

Macie może taką serię książek, filmów albo czegokolwiek innego, co na stałe wdarło się wam do świadomości i powoduje, że macie na tym punkcie kręćka? No bo ja mam i nawet jest tego całkiem sporo. Jednym z takich moich małych kręćków (małych, bo mam zdecydowanie większe) jest Star Trek
Co prawda nie szaleje za serialem z lat 60-tych, bo każda próba obejrzenia jakiegokolwiek odcinka powoduje u mnie niekontrolowane napady śmiechu. I o ile jestem bezkrytyczną fanką Spocka to już cała reszta załogi przyprawia mnie o zakwasy w przeponie. Chętnie też bym przeczytała książkę Nimoya "I Am Not Spock", ale to raczej marzenie ściętej głowy, bo nie dość, że książka z 75 roku to w Polsce raczej marne szanse na jej dostanie. O ile Star Trek OS w moim przypadku był raczej legendarny to już kolejne odsłony tego fenomenu były już bardziej realne. Ja już wychowałam się na Star Treku: Następne pokolenie z kapitanem Picardem. Wiadomo, tam też zdarzają się momenty, gdzie płacze ze śmiechu i zastanawiam się co brał autor scenariusza. Jest mi  jednak bliższy chociaż brakuje Spocka i w ogóle Wolkan.
Jednak seriale to nie mój konik. Kiedy mają więcej niż dwie serie zaczynają mnie nużyć i wyszukuje powtarzające się schematy, motywy i dziury w scenariuszach, a nie na tym polega zabawa. Zdecydowanie jestem fanem filmów pełnometrażowych dlatego strasznie się cieszyłam jak swego czasu Ale Kino puszczało
wszystkie 10 filmów dotyczących uniwersum Star Treka.
Sześć filmów ze Spockiem w tym jeden, który głęboko poruszył moje biologiczne serce ekowariata, czyli "Star Trek IV: Powrót na Ziemię". Tam załoga Enterprise musi zmierzyć się z tajemniczą sondą, która próbuje nawiązać kontakt z jakimiś istotami na Ziemi. Niestety okazuje się, że są to humbaki, które ludzie wybili doszczętnie, a sonda nie dostając odpowiedzi powoduje spore zniszczenia i planecie grozi zagłada. Spock, Kirk i reszta załogi cofają się w czasie żeby naprawić szkodę wyrządzoną przez głupich ludzi z XX wieku. Po drodze mają sporo mniej lub bardziej zabawnych wpadek związanych z nagłym cofnięciem się w czasie. Po za tym przekaz niesiony przez film jest bardzo aktualny i warto zwrócić na niego uwagę, choć wiem, że większość ludzi będzie na to patrzeć z przymrużeniem oka.
Kolejne już dotyczą dalszych załóg pracujących na statku klasy Enterprise, czyli kpt. Jean-Luc Picard i spółka. Z tych czterech filmów moim ulubionym jest "Star Trek: Pierwszy kontakt", w którym nie dość, że pojawia się Borg to jeszcze mamy możliwość uczestniczenia w tym jak ludzie stawiają pierwsze kroki w kierunku Federacji. Jest to nawet zabawne kiedy ludzie z przyszłości patrzą niemal z nabożnym podziwem na tych z przeszłości. Po za tym jest też poruszany problem człowieczeństwa jako takiego z perspektywy kogoś kto bardzo chce zostać człowiekiem (dla tych, którzy nie wiedzą chodzi o androida Data). Borg daje mu możliwość odczuwania takich samych bodźców jak ludzie i Data staje przed trudnym dla siebie wyborem.
No i tym sposobem dochodzimy do dwóch nowych produkcji spod znaku Star Treka. Tym razem nie idziemy w przyszłość jak to miało miejsce w filmach z Patrickiem Stewartem, ale cofamy się do przeszłości, a konkretniej do momentu sprzed uformowania się ostatecznej załogi USS Enterprise. Kirk jak to Kirk jest trochę mniej okrzesanym wariatem, który słucha się bardziej instynktu niż rozumu. Czyli Chris Pine nie miał jakoś wybitnie utrudnionego zadania, musiał tylko troszkę ubrudzić mundur kapitana i dodać mu trochę buty i braku pokory Spock to Spock, kieruje się jak zwykle żelazną logiką, przez co doprowadza Kirka do szału  (Bones'a swoją drogą też, ale o nim za chwilę). No i tu był problem. Zachary Quinto miał twardy orzech do zgryzienia, bo Spock Nimoya stał się legendą i ten młody aktor musiał się z tym zderzyć. Sama przyznaję się do tego, że miałam pewne "ale". Na szczęście udało się wybrnąć z tego całego zamieszania i J.J. Abrams fajnie poprowadził niektóre wątki. Romans Spocka i Uhury? Kto by pomyślał ;) No i przecież zapomniałabym o McCoyu. Zarówno Carl Urban i DeForest Kelly przeszli samych siebie. Doktorek jest obłędny i stanowi coś pośredniego między Kirkiem, a Spockiem.
Po za tym w obu nowych filmach pojawił się Leonard Nimoy! O ile więc w "Star Treku" (2009) bardziej kupiałam sie na bieżących wydarzeniach tak w "Star Trek: W ciemność" (2013) cały czas czekałam na Nimoya (wiem mam bzika). Po za tym ten nowy Star Trek jest inny, jak dla mnie nawet trochę dziwny. Z jednej strony fajnie, bo i więcej się dzieje, a bohaterzy unikają górnolotnych gadek o niczym i wszystkim. Tutaj jak już się pojawiają to wynikają z sytuacji i mają swój sens. Fajne jest nawet to, że bohaterowie się trochę ubrudzą, a statek ucierpi bardziej niż w innych filmach.
Z drugiej zaś strony mam wrażenie, że pierwotne założenia tego świata gdzieś się troszkę rozmywają i toną w masie efektów specjalnych. Niby to ten sam Star Trek, ale zupełnie inny. Spock w romantycznej relacji z Uhurą? Spock, którego czasem trzeba przywołać do porządku? Nawet odwrócenie niektórych scen np. umierający z promieniowania Kirk wydawało się troszkę na siłę, ale no cóż...
I tak mi się podobało. Bo trzeba przyznać trochę racji reżyserowi. Gdyby wyskoczyć z grzecznymi i poprawnymi politycznie bohaterami z lat 60-tych pewnie wzbudziłoby to więcej śmiechu niż podziwu, a tak każdy może w tych nowych wersjach znaleźć coś bliskiego sobie.
A i coś co mnie ubawiło i sprawia, że audi zyskało w moich oczach:


Live long and prosper!



Źródła ilustracji:
www.trainerscity.com
quadritrek.blogspot.com
www.fanpop.com
hatak.pl

niedziela, 21 lipca 2013

Welcome to Mercy Falls

Tym razem nie będzie ani o filmie, ani o książce, choć będzie o pewnej historii, która dzieje się w dwóch równoległych światach. Jednak tym razem historia została opowiedziana przez Seventh Wonder.
Grupa powstała w 2000 roku w Sztokholmie i gra tak zwany metal progresywny. Aktualnie zespół tworzy pięciu muzyków w tym Tommy Karevik, który zastąpił mojego ulubionego wokalistę w zespole Kamelot i jak na razie radzi sobie całkiem nieźle (choć Roy Khan to nie jest).
"Mercy Falls" to trzeci studyjny album w dorobku Seventh Wonder (2008). Nie jest to jednak zwykła płyta będąca składanką 12-15 często nie łączących się ze sobą kawałków, ale album koncepcyjny (co swoją drogą jest jedną z cech metalu progresywnego).
Na płycie opowiedziana jest pewna historia, która dzieje się tak jakby dwutorowo. Wszystko zaczyna się od dziwnego wypadku samochodowego, po którym mężczyzna prowadzący samochód zapada w śpiączkę. Od tego momentu słuchamy dwóch historii. Jedna rozgrywa się w świecie rzeczywistym i dotyczy najbliższych mężczyzny w śpiączce. Jego żony i syna, dla których sytuacja jest trudna do zaakceptowania. Druga historia jest już trochę dziwniejsza i rozgrywa się w głowie mężczyzny w śpiączce. Trafia on do pewnego miasta (tytułowe Mercy Falls) i próbuje się z niego wyrwać. W ciągu kolejnych piosenek poznajemy obie historie, to jak z tym faktem radzą sobie bohaterowie, co było przyczyną wypadku i jak to wszystko się kończy.
Z góry muszę zaznaczyć, że nie mam zbyt wielkiej wiedzy by profesjonalnie oceniać muzykę na tej płycie. Nie będę się wiec wypowiadać na temat szczegółów czysto technicznych. Mogę za to powiedzieć, że z mojego punktu widzenia jest to kawał dobrej roboty.
Każda piosenka jest inna i na swój sposób opowiada odpowiedni fragment wspomnianej historii, które dodatkowo są wspierane przez nagrania z wypadku, rozmowy lekarzy z żoną, a nawet kobiety z synem, a nawet rozmowy małżonków, która doprowadziła do wypadku (krótkie nagranie "Back in time"). Są piosenki zagrane akustycznie ("Tears for a father"), a czasem goniące w szaleńczym tempie ("There and back"). Także dostajemy około 70 minut muzyki, która jest zróżnicowana pod wieloma względami, ale mimo to pozostaje spójną historią. 
Jednak dla mnie nawiększym atutem całej płyty jest to, że muzycy wydobywają z instrumentów i siebie nie tylko odpowiednie dźwięki, ale tworzą coś co gra też na uczuciach. Każda z piosenek pobudza różne emocje i robi to bezbłędnie. Zarówno muzycy jak i wokalista włożyli w cały album spory ładunek emocjonalny, który łatwo wyczuć nawet jeśli nie jesteśmy w stanie zrozumieć o czym śpiewa Karevik. Wystarczy wsłuchać się w melodie i pozwolić jej ponieść się.
Moim zdaniem warto wygospodarować sobie te nieco ponad godzinkę i  wsłuchać się w ten album. Jest to coś czego zdecydowanie nie usłyszymy w radiu, bo melodie są dość skomplikowane, ale to w tym tkwi ich siła. Dodatkowo na uwagę zasługuje jeszcze sprawny wokalista, który (przynajmniej moim zdaniem) czaruje i każdej z piosenek pokazuje na co go stać. Od łagodnych ballad po mocniejsze i wymagające czasem krzyknięcia piosenki.
Co mogę jeszcze powiedzieć? "Mercy Falls" to jak na razie najlepszy album w dorobku Seventh Wonder (chociaż "The Great Escape" też jest bardzo dobry) i chętnie do niego wracam. Z ciekawością czekam też na następny krążek chłopaków zapowiedziany ponoć na ten rok.
Jeśli ktoś chce posłuchać to tutaj jest całe "Mercy Falls". Wypadałoby też powiedzieć, która z piosenek najbardziej przypadła mi do gustu i muszę się tutaj przyznać, że czuję się jak osiołek z bajki Fredry. Dlatego jeśli ktoś nie ma ochoty na całość to polecam przynajmniej te trzy, chociaż najlepiej jest zapoznać się z całością:



Źródła ilustracji:
www.progarchives.com
www.metal-rules.com

czwartek, 18 lipca 2013

Dziewczyna w tunelu

Jakiś miesiąc temu pisałam o "Trzech sekundach" duetu Anders Roslund i Börge Hellström. Podobała mi się, więc po raz kolejny postanowiłam zaryzykować i sięgnęłam "Dziewczynę w tunelu"
Na początku myślałam, że źle mi się ją czytało, bo nie miałam głowy do książek innych niż "Fizjologia człowieka" Traczyka i "Fizjologia zwierząt" Nielsena. Niestety okazało się, że nawet po egzaminie nie jestem w stanie skupić się na książce dłużej niż 10 minut. Z czego to wynikało? Jest kilka powodów, między innymi fabuła.
Panowie zdążyli przyzwyczaić do poruszania trudnych i niewygodnych tematów, więc nie oczekiwałam lekkiego kryminału. Często też sprawa pokazywana jest z różnych perspektyw, więc jakiejś super spójnej książki też nie oczekiwałam, ale też nie spodziewałam się takiej sieczki!
Dobrze już nam znana maruda i człowiek nie do życia jakim jest Grens dostaje rano telefon o tym, że dostanie kolejną sprawę i to na dodatek piekielnie dziwną. Ktoś w środku zimy wyrzucił w Sztokholmie ze starego autobusu czterdzieścioro dwoje rumuńskich dzieci ubranych w jednakowe dresy. Wszystko jest dziwne i nie do końca wiadomo od której strony to wszystko ugryźć. Dzieci są przerażone, zaniedbane i uzależnione od narkotyków (jeden z chłopców pogryzł Svena Sundkvista, gdy ten próbował mu odebrać tubę z klejem). Jakby tego było mało Grensowi i jego zespołowi przydzielono jeszcze jedno śledztwo. W podziemiach szpitala znaleziono zwłoki kobiety, której twarz pogryzły szczury. Dodatkowo na na miejscu zbrodni znaleziono odciski kogoś kto okradał budynki użyteczności publicznej, ale nigdy nie zostawił śladów włamania. Później też okazuje się, że kobieta była matką dziewczynki, która zaginęła dwa i pół roku wcześniej.
No i oczywiście wszystko dodatkowo komplikuje ten upiorny komisarz. Wydaje się, że wyładowuje swoje frustracje i niemoc związaną z pogorszeniem stanu zdrowia jego żony/partnerki (nie wiem, bo tłumacz używa zamiennie, a z tekstu nic nie wynika) na wszystkich, którzy nawiną się pod rękę i ewidentnie wpływa to na jego ocenę śledztwa. Tak nie pomyliłam się te dwie sprawy teoretycznie prowadzi Grens, ale faktycznie sprawą dzieci zajmuje się Mariana Hermansson, a zwłokami kobiety i jej zaginionej córki, która prawdopodobnie żyje gdzieś w sieci tuneli oraz kanałów stolicy Szwecji.
Ach, no i byłabym zapomniała, jest jeszcze jedna ważna perspektywa. Oglądamy jak wygląda życie młodej dziewczyny w kanałach w towarzystwie człowieka, który spędził tam większość życia. Na początku nie wiadomo kim jest, ale potem łatwo jest się tego domyślić i rozjaśniają się też przyczyny tego dlaczego uciekła pod ziemię.
Na początku bardzo mnie to wszystko zainteresowało. Dwa pozornie różne i bardzo trudne tematy. Problem dzieci ulicy, które zostały potraktowane jak śmieci i dziewczyna, która wolała uciec z domu niż zmagać się z piekłem jakie zgotowali jej najbliżsi. Rzeczy, o których się nie mówi bo są niewygodne i przeczą wizerunkowi społeczeństwa jaki chcemy mieć. Niestety duet Roslund i Hellström porwali się z motyką na słońce.
Każda z tych spraw mogła by być spokojnie osobną książką, a tak mamy dwa dochodzenia, w które czytelnik nie ma możliwości się zagłębić, bo sami autorzy pływają przez większość czasu po powierzchni. A jeśli nawet już kopią głębiej to nagle przerywają i przenoszą nas do drugiej sprawy. Z resztą sprawa dzieci wywiezionych do Sztokholmu i jak się okazuje też innych europejskich państw w ogóle schodzi na drugi plan. Częściej oglądamy ją z perspektywy sfrustrowanej, zmęczonej i nie mogącej za wiele zrobić Hermansson niż patrzymy na jej działania. Jak się łatwo domyślić dominuje sprawa prowadzona przez Grensa i Sudkvista, ale i tutaj jest niewiele lepiej. Krótkie, poszarpane informacje o śledztwie przeplatają się z życiem prywatnym komisarza i historią bezimiennej dziewczyny. Odbiór też dodatkowo podział książki, bo nagle okazuje się, że druga część rozgrywała się 50 godzin wcześniej niż pierwsza i tak dalej. 
Traciłam rachubę czasu i wątek. Czułam się sfrustrowana, zawiedziona i wkurzona, bo wydawca obiecał mroczny thriller, a dostałam bubel. Poszatkowany tekst (znów mam wrażenie, że ten duet nie umiał się dogadać pisząc te książkę), pomieszana oś czasu, pływanie po powierzchni, nerwowe ruchy jednego z głównych bohaterów i próba wzruszania na siłę. Koszmar!
Jeżeli ktoś chce zapoznać się z twórczością tych panów to polecam wspomniane już "Trzy sekundy", a te które do tej pory przeczytałam, czyli "Dziewczyna, która chciała się zemścić", "Odkupienie" i "Dziewczyna z tunelu" lepiej unikać szerokim łukiem. Czyta się fatalnie i choć poruszane tematy wydają się ciekawe to niestety na tym wszystko się kończy. Książki męczą, a najbardziej "Dziewczyna z tunelu". Naprawdę nie wiem jak można z ciekawego tematu i niezłego pomysłu na historię zrobić coś takiego, co zamiast przyciągać odrzuca. To już nie chodzi o temat, który jest trudny i najchętniej wielu zamiotło by to pod dywan, ale sam sposób pisania doprowadzał mnie do szału. Panuje tam po prostu kompletny chaos. Wiem jedno długo o ile w ogóle nie sięgnę już po ich książki, bo przynajmniej na ten moment to strata czasu, siły i energii.
No i jeszcze jedno. Okładka kompletnie do książki nie pasuje i nie wiem jak ma się kawałek faceta z rewolwerem do jej treści. Gdyby chociaż miał glocka albo sig sauera może by jakoś można to było powiązać, a tak?


Źródło ilustracji:
www.inbook.pl

poniedziałek, 15 lipca 2013

Danina dla aniołów

Ostatnio nosi mnie trochę na filmowo. Jakiś czas temu (trochę mam kilka dni wyciętych z życiorysu) w telewizji leciał film "Templariusze. Miłość i krew", który jako wersja kinowa był po prostu katastrofą w czystym wydaniu, ale jego dwuczęściowa wersja to po prostu cud miód i orzeszki, więc pewnie kiedyś o nim skrobnę porządną notkę. Pomijam też fakt, że trochę się nakręciłam na książki Jana Guillou na podstawie, których je nakręcili. Dzisiaj natomiast będzie o czymś zupełnie innym i w zupełnie innej epoce. 
Zamiast średniowiecznej Szwecji będzie współczesna Szkocja. Przeniosłam się tam za sprawą wujka, któremu poleciłam jakiś czas temu "Wszystko za życie", a on mi w ramach rewanżu "Whisky dla aniołów". Długo nie mogłam się zebrać żeby go obejrzeć, aż w końcu znalazłam trochę wolnego czasu i mobilizacji. No i stało się polubiłam tych specyficznych człowieków*.
Na początku filmu poznajemy specyficzną grupę młodych ludzi Robbie, Albert, Rhino i Mo, którzy za mniejsze lub większe, a czasem nawet kretyńskie przestępstwa zostali skazani na roboty społeczne. Każdy z nich jest w trudnej sytuacji i musi jakoś ogarnąć swoje życie.
Cała opowieść skupia się najbardziej na losach Robbiego, który z całej czwórki popełnił największe przestępstwo: bez powodu dotkliwie pobił chłopaka w swoim wieku. Kara jaką dostał w tym momencie zaczyna zdawać się niewspółmierna do winy, ale jest jedna rzecz, która przemawia w jego obronie. Robbie chce się zmienić i jest w stanie zrobić wszystko żeby mu się udało. Do tego ma bardzo silną motywację. Ma zostać ojcem i nie chce by jego syn był dzieckiem kryminalisty.
Chłopak ma i szczęście i pecha. Jego pech polega na tym, że ukochana jest córką przywódcy lokalnej mafii i nie jest zbytnio przez niego lubiany (został nawet bardzo dotkliwie pobity). Ma też jednak dużo szczęścia, bo człowiek, który nadzoruje grupę odrabiających prace społeczne, w której jest Robbie mimo całej swojej szorstkości okazuje chłopakowi serce i chce mu pomóc. Harry staje się dla niego kimś w rodzaju ojca. Mężczyzna odkrywa przed chłopakiem zupełnie nowy nieznany mu świat. A co to jest? Zgodnie z tytułem jest to whisky! Harry pokazuje, że picie alkoholu to nie tylko urżnięcie się do nieprzytomności, ale może być czymś więcej i tak Robbie zaczyna się coraz bardziej interesować dumą szkotów. Okazuje się, że chłopak ma wrażliwy smak i węch, a co za tym idzie mógłby być smakoszem zawodowo. Harry stara się podtrzymać w chłopaku to zainteresowanie na różne sposoby. Nie przewiduje jednak jednego, że Robbie i jego nowi przyjaciele wybiorą się na małą wycieczkę, która może nie być do końca zgodna z prawem.
Film jest... Dziwny. Ni to komedia, ni to dramat, choć w zasadzie od pierwszych minut można płakać ze śmiechu za sprawą naczelnego głupka całej ekipy. Dresa, który o mało nie wpadł pod pociąg i nie wie kto to jest Mona Lisa nie mówiąc, że ma problemy z umiejscowieniem sobie Edynburga. Zapewnia on stały dopływ absurdalnego humoru, który w jakiś sposób równoważy inne części tego obrazu.
Ważniejsze są tu jednak inne elementy. Reżyser pokazuje w zasadzie jedną z niższych klas społecznych i odmalowuje ją różnymi barwami. Głównie przez pryzmat Robbiego, który ma problemy z kontrolą gniewu, jest raczej nieokrzesany i agresywny, ale w ciągu 106 minut oglądamy jego stopniową przemianę. Bo chłopak bardzo chce się zmienić i spotyka na swojej drodze ludzi, którzy chcą mu pomóc. Jego dziewczyna, Harry, nierozgarnięci przyjaciele z prac społecznych sprawiają, że zaczynamy mu kibicować, a w końcu nawet lubić.
Loach w tym filmie łamie kilka dość twardych stereotypów. W tym ten, że niższe klasy społeczne nie doceniają wartościowych trunków jakim jest whisky. Pokazuje także, że dla kogoś kto według większości społeczeństwa nie ma nadziei, ta nadzieja jest. Wystarczy tylko pomocna dłoń, która pojawi się w odpowiednim momencie i będzie wiedzieć jak pomóc żeby do siebie nie zrazić.
"Whisky dla aniołów" to w zasadzie ciepły obraz, który pozwala spojrzeć z dystansem na różne problemy i nie popaść w czarną rozpacz.
Warto też wspomnieć skąd tytuł. W filmie jest moment kiedy grupka recydywistów została zabrana na wycieczkę do gorzelni. Tam kobieta, która ich oprowadzała opowiada o tym, że w trakcie dojrzewania whisky w beczkach jej część odparowuje i to jest właśnie tytułowa "Angel's share" danina dla aniołów. Kogo jak kogo, ale mnie to urzekło i to nawet bardzo, zwłaszcza, że też w troszkę pokrętny sposób oddaje urodę całego filmu. No, bo aniołowie stróżowie tej grupki wariatów chyba do końca trzeźwi nie byli.
Film jest inny niż to co zazwyczaj dostajemy w kinach i telewizji. Nie jest to obraz wyidealizowany, czy jak to ujął jakiś spec z telewizji "aspirujący". W swoim małym szaleństwie jest bardzo prawdziwy, mimo iż czasem wieje poważnym absurdem. No i ten akcent, który sprawił, że musiałam włączyć napisy też jest tego wart.
Jeśli ktoś ma ochotę na taką nietypową wycieczkę w szary światek Glasgow i świat whisky bardzo polecam. Mi się bardzo podobał i chętnie do niego wrócę mimo, że samej w sobie whisky nie lubię ;)


Źródła ilustracji:
www.filmweb.pl


* żeby nie było, że piszę nie po polsku, ale hasełko Króla Juliana pasuje tu jak najbardziej

czwartek, 11 lipca 2013

Jezioro, które postanowiło odsłonić swoje tajemnice

Tym razem za sprawą Arlandura Indridasona i jego "Jeziora" wyszłam po za mój ulubiony krąg krajów skandynawskich i zawitałam na Islandii. Nie jest to moje pierwsze spotkanie z książkami tego autora. Kiedy czytałam "W bagnie" pomyślałam sobie, że jest to taki islandzki Wallander, który ma znacznie bardziej skomplikowaną sytuacje życiową. Kiedy więc sięgałam po "Jezioro" wiedziałam czego mniej więcej mogę się spodziewać po tej książce i nie rozczarowałam się.
Islandzka ziemia, a konkretniej jezioro Kleifarvatn postanowiło odkryć swoje tajemnice. Podczas pomiarów poziomu wody w jeziorze hydrolog znajduje szkielet z dziurą po uderzeniu w czaszce, kobieta zgłasza to na policję. Szefostwo dochodzi do wniosku, że tą sprawą najlepiej zajmie się Erlendur Sveisson, który jest dość dziwnym człowiekiem i ma coś w rodzaju obsesji na punkcie zaginięć. Kiedy razem ze swoimi partnerami Sigurdurem Olim i Elinborg odkrywają, że zwłoki zostały przywiązane do radzieckiej radiostacji sprawa zaczyna robić się co raz dziwniejsza. Szpiedzy na Islandii? Zaczynają dość żmudne dochodzenie, które co chwilę napotyka na jakiś opór. Albo nie mają dostatecznej wiedzy na dane tematy albo spotykają się z problemami ze strony ambasad, które nie koniecznie chcą się dzielić tym w co były zamieszane w czasie Zimniej Wojny albo też ludzie, którzy mogliby coś wiedzieć nie koniecznie chcą się swoją wiedzą dzielić.
Jest też druga historia. Pojawia się rzadziej, ale ma duże znaczenie dla sprawy szkieletu z Kleifarvatn. To historia młodego człowieka, Islandczyka, który dorastał w duchu socjalizmu i pragnął wprowadzać jego idee w swoim kraju. Ponieważ był zdolny i partyjne władze miały związane z nim duże nadzieje to wysłały go na Uniwersytet w Lipsku żeby mógł się kształcić i poznawać socjalizm. Tam jednak powoli zaczyna do niego docierać, że to co poznał na Islandii diametralnie różni się od tego, co zastał w NRD. Poznaje też dziewczynę, która stopniowo otwiera mu oczy, a potem zostaje porwana przez Stasi.
W pewnym momencie historia z przed lat dogania teraźniejszość i Erlendur razem z partnerami rozwiązują sprawę, choć finał jest tragiczny i wcale nie przynosi zadowolenia. Zmusza też do zastanowienia nad problemem winy i kary.
Jest jeszcze trzeci wątek, wokół którego w zasadzie obraca się książka. Poznajemy dokładniej komisarza Erlendura - człowieka samotnego, który zmaga się z licznymi problemami natury osobistej. Jest człowiekiem trudnym we współpracy i ciężko nawiązać z nim bliższy kontakt. Ma problemy z dorosłymi już dziećmi, które tak w zasadzie opuścił, gdy rozwiódł się z ich matką i to one go odnalazły. Córka jest narkomanką, która nie potrafi wyrwać się z nałogu, syn jest alkoholikiem, ale twierdzi, że udało mu się przynajmniej na te chwilę pokonać nałóg. Komisarza cały czas dręczą wyrzuty sumienia z powodu tego jak zachował się wobec swoich dzieci. Sam nie wie czego do końca chce, spotykać się z dorosłymi dziećmi, które mają do niego żal, czy zostawić wszystkich w spokoju. W pewnym momencie nawet złości się na Evę Lind i mówi, że przestanie próbować jej pomagać, ale czy tak zrobi?
Oprócz tego zmaga on się jeszcze z jedną rzeczą. Kiedy był dzieckiem w zamieci śnieżnej zaginął jego młodszy brat mimo, że jemu udało się uratować. Zdarzenie to odcisnęło na nim duże piętno i przez to bardziej zainteresował się sprawami zaginięć. Skrupulatnie bada każdy możliwy wątek i dlatego też nie odpuszcza sprawy człowieka z jeziora. Kiedy w czasie tego śledztwa wypływają też inne wątki ma żal do policjanta, który prowadził śledztwo w sprawie zagięcia, bo zbagatelizował niektóre dowody i poszlaki.
Cała książka jest utrzymana w dość przygnębiającym klimacie ze względu na życie głównego bohatera i wydarzeń z życia studentów z Lipska. Można tutaj tak jak w porządnym skandynawskim kryminale znaleźć nie tylko ciekawą zagadkę, ale też trochę głębiej zanurzyć się w psychice bohatera. Indridason zbudował bardzo dobry portret psychologiczny Erlendura, bo na nim głównie skupia się cała książka. Pozostali bohaterowie zostali potraktowani trochę po macoszemu albo autor pozwolił sobie na zasugerowanie, że jest to spojrzenie komisarza na innych ludzi. Postacie studentów z Lipska są natomiast przedstawiane z perspektywy jednego z nich i to on stopniowo podsumowuje ich charakterystyki.
Co dla mnie było bardzo interesujące i przykuło najwięcej uwagi to historia. Indridason przedstawia historię Islandii niczego nie koloryzując. Stara się raczej uzasadnić dlaczego historia ta potoczyła się tak, a nie inaczej. Również stara się zrozumieć, co kierowało ludźmi do podejmowania takich, a nie innych decyzji.
"Jezioro" mimo dość depresyjnego klimatu wciąga (z resztą wszystkie książki tego autora są mocno depresyjne lub mroczne). Zwłaszcza pod koniec trudno było się od niej oderwać mimo iż tak naprawdę w pewnym momencie wiadomo było, co się tak naprawdę stało i czyj szkielet leżał na dnie jeziora, które postanowiło w pewnym momencie odsłonić swoje tajemnice. Po te książkę spokojnie mogą sięgać wszyscy miłośnicy kryminałów skandynawskich i na pewno nie będą rozczarowani. Ja natomiast jeżeli tylko pojawią się inne książki Indridasona to chętnie je przeczytam. 


Źródła ilustracji:
www.empik.com

poniedziałek, 8 lipca 2013

Obraz pośmiertny

Kiedy przeczytałam "Czarną listę" Aleksandry Marininy bardzo chciałam wiedzieć jak potoczyły się dalsze losy Stasowa i jego Tanieczki, bo chcąc nie chcąc polubiłam tych bohaterów. Jak zabrałam się wreszcie za "Obraz pośmiertny" to o mało nie skakałam pod sufit bo: dostałam i Stasowa, i Kamieńską, a nawet kolejność książek się zgadzała, co w moim przypadku zdarza się bardzo rzadko!
Pierwsze od czego muszę zacząć to, że książka jest dziwna. Nie tyle dziwna jeżeli chodzi o treść, ale o samą konstrukcję tekstu, ale o tym za chwilę.
Pod koniec zdjęć do filmu zostaje zabita aktorka grająca główną rolę. Martwą dziewczyna odnalazł kochanek i zarazem reżyser filmu w mieszkaniu po tym jak nie pojawiła się na planie zdjęciowym. Znika z jej domu duża ilość pieniędzy i kosztowna biżuteria, a ktoś wyraźnie próbował zatrzeć za sobą ślady. Ilość podejrzanych o zabicie dziewczyny zaczyna bardzo szybko rosnąć. Kamieńska i jej partner muszą się wykluczyć między innymi dłużnika aktorki, aktorkę alkoholiczkę, która najlepsze lata ma za sobą, żonę właściciela wytwórni, która obraziła ją podczas bankietu i jeszcze kilka osób, które pojawiły się w trakcie śledztwa. Anastazji i Korotkowowi pomaga Stasow, który choć pojawia się epizodycznie pomaga milicjantom jak może, ale nie zawsze jest z tego zadowolony. Często zarzuca Kamieńskiej, że nie zwraca uwagi na jego córkę i ściąga go o dziwnych porach. Niby prosta zagadka kryminalna, ale śledczym stale coś umyka, a wszystko dodatkowo komplikują inne morderstwa, które niespodziewanie okazują się łączyć z zabójstwem Aliny Waznis. Kolejnych podejrzanych z listy udaje się czasem po ciężkich i zaskakujących bojach wykluczyć, ale ta właściwa osoba dalej pozostaje nieuchwytna. Nasi śledczy zaczynają wiec co raz bardziej zagłębiać się w sprawę, której rozwiązanie jest zarazem niespodziewane i w zasadzie standardowe.
W całym tym morderstwie pojawia się mnóstwo znaków zapytania, ale wydaje mi się, że nie do końca chodzi o samą zagadkę i pewnie to jest przyczyną tak dziwnie napisanej książki. Marinina w każdym rozdziale opisuje te sprawę z punktu widzenia jednej osoby i informuje o tym już tytuł. Skupia się w tedy na jednym z bohaterów, jego przemyśleniach, relacjach z innymi postaciami i działaniach jakie podejmuje. Na początku czytało mi się to dość dziwnie, bo przeskakuje się między Korotkowem, Kamieńską, Stasowem, Aliną Waznis (tak martwa aktorka też się pojawia, ale są to głównie analizy postaci, które grała), czy innymi postaciami, którym poświecą tylko jeden rozdział. Kiedy już się zrozumie sposób w jaki pisarka chce prowadzić powieść przestaje się zwracać uwagę na nagłe zmiany punktów widzenia. Koncepcja jest więc ciekawa i chyba bardziej pasuje do książki psychologiczno-obyczajowej, ale w przypadku tego kryminału też świetnie się sprawdza. Podobało mi się też samo rozwiązanie całej książki, a taka konstrukcja jak najbardziej umożliwiła napisanie go w taki, a nie inny sposób. Chociaż z drugiej strony brakowało mi trochę opisu "triumfu" jaki odnieśli wszyscy ci co próbowali te zagadkę rozwikłać.
Po za tym Marinina świetnie kreuje bohaterów i nawet najdziwniejsze postacie są bardzo prawdziwe. Także dialogi, nawet te wewnętrzne bohaterów zasługują na pochwałę. Dokładnie wiadomo, co kto i do kogo mówi. Pojawiają się też drobne żarciki, co sprawia, że wszystko nabiera życia i nie jest suche jak to się czasem zdarza u innych autorów. Plus też za odwołania do poprzedniej książki, które nieco klarują sytuacje pomiędzy Kamieńską i Stasowem, którzy swoją drogą w paru momentach wypadli całkiem zabawnie.
"Obraz pośmiertny" jest jak na razie najlepszą książką tej autorki, którą czytałam ("Czarna lista", "Za wszystko trzeba płacić"). Mogę ją spokojnie polecić na odstresowanie się lub ciepłe popołudnie w hamaku. Na co pewnie chętnie przystałaby sama Anastazja Kamieńska, która jest bardzo zdolnym leniem i sama pobujałaby się w hamaku z książką zamiast siedzieć nad żmudnym raportem na temat przestępczości w Moskwie.



Źródła ilustracji:
www.merlin.pl

czwartek, 4 lipca 2013

Mózg Kennedy'ego

Większości ludzi Henning Mankell kojarzy się przede wszystkim z Kurtem Wallanderem. Dość specyficznym komisarzem policji, który słucha muzyki operowej, nie jest zbyt miły w obyciu (chociaż stara się) jest melancholikiem o napiętych stosunkach z ojcem i ma talent do stopniowego rozplątywania najbardziej skomplikowanych spraw. Niewielu jednak wie, że Mankell napisał też kilka książek dla dzieci oraz kilka poważniejszych, w których nie ma słowa o komisarzu z Ystad. Jedną z tych książek jest właśnie "Mózg Kennedy'ego".
Główną bohaterką tej książki jest Louise Cantor. Kobieta jest archeologiem specjalizującym się w antycznej Grecji wraca z wykopalisk do Szwecji na konferencję, ale nie zostaje na niej długo. Wykręca się z dalszego uczestnictwa tym, że musi jechać do chorego krewnego. Niestety wypowiada te słowa w złą godzinę. Gdy dociera do Sztokholmu do mieszkania syna, którego postanowiła odwiedzić okazuje się, że spełnił się największy koszmar jaki może wyobrazić sobie rodzic. Znajduje w łóżku martwe dziecko, swojego jedynaka Henryka. Od tego momentu całe jej życie staje na głowie.
Wszystko wskazuje na to, że chłopak popełnił samobójstwo połykając dużą dawkę leków nasennych i policja zamyka sprawę. Natomiast zrozpaczonej matce ciągle się coś nie zgadza, takie drobne szczegóły, których nikt inny nie jest w stanie zauważyć. Kobieta nie będąc do końca pewną, czy nie jest to próba niedopuszczenia do siebie prawdy zaczyna zagłębiać się w życie syna i podążać jego śladami. Odnajduje byłego męża, który dosłownie zniknął z życia jej i syna, a potem razem próbują rozwiązać te zagadkę. Odkrywają, że ich Henryk był bardziej tajemniczy niż normalny chłopak w jego wieku i, że ukrywał przed matką wiele rzeczy, które prawdopodobnie go zabiły.
W końcu pogoń za tajemnicami i rozpaczliwa próba wyjaśnienia tajemniczej śmierci jedynego dziecka wiodą Louise do Afryki, gdzie dowiaduje się coraz bardziej szokujących rzeczy o swoim synu. Stopniowo choć nie bez oporów przyjmuje do wiadomości okropności jakie dzieją się na tym kontynencie, a także fakt, że dalej poniekąd tkwi w kolonializmie.
"Mózg Kennedy'ego" nie jest książką łatwą w odbiorze, chociaż czyta się go dość dobrze. Pierwsze, co się rzuca w oczy to duże nagromadzenie cierpienia w każdej postaci: ból matki po utracie dziecka, ból rozstania, cierpienia ciężko chorego człowieka, cierpienia ludzi wykorzystywanych i ten rodzaj bólu, gdy prawda wydaje się być nie do zniesienia. Mankell razem z Louise przeprowadza nas stopniowo przez każdy z etapów żałoby. Widzimy fazę szoku i zaprzeczenia, w której Louise nie wie co się dzieje i nie dopuszcza do siebie, że jej świat nagle runął. Potem nie do końca jest się w stanie ogarnąć. W końcu dochodzi do trzeciego etapu, w którym się buntuje i postanawia sama wyjaśnić, co tak naprawdę się stało. Ten etap trwa najdłużej i jest przeplatany momentami akceptacji oraz depresji. Widać więc dobrze, że psychologiczne teorie to jedno, a rzeczywistość drugie. Dlatego też jedyną osobą, której punkt widzenia znamy w całości jest właśnie Louise Cantor inne osoby poznajemy przez pryzmat jej odczuć i oceny danej sytuacji. Często też patrzymy jak bardzo ją to wszystko przerasta. Czasem tak bardzo, że nawet organizm odmawia posłuszeństwa.
Mankell porusza także inny temat, który w jego powieściach pojawia się też dość często. Jest to Afryka. Był głównym tematem "Białej lwicy", pojawiał się też czasami w innych książkach o Wallanderze dotykając problemu emigracji i rasizmu. Tutaj pojawia się w zupełnie innym kontekście. Louise gwałtownie zderza się z różnicami pomiędzy zamożnymi białymi, a resztą Afrykańczyków, którzy często żyją w skrajnej nędzy. Dociera do niej prawda, że kolonializm tak naprawdę nie odszedł, ale zmienił tylko nazwę i ubranie. Zaskakuje ją to, że mimo skrajnej nędzy ci ludzie potrafią uśmiechnąć się bez powodu i rozmawiać o najprostszych rzeczach, potrzebach podczas, gdy europejczycy utracili te umiejętność. Często też ocenia ludzi według utartych stereotypów, co dobitnie wytyka jej dziewczyna, która kiedyś była blisko z jej synem.
Tu wypływa też powoli kolejny temat, który mocno dotyka Afrykę, ale i też resztę świata. Chodzi o AIDS, której nie da się wyleczyć, można tylko łagodzić jej skutki i jakoś wydłużyć pacjentowi życie. To jest kolejna rzecz, która mocno uderzyła w Louise ze względu na to, że jak się dowiedziała Henryk też był seropozytywny. No i na swój sposób drążył ten temat. Temat AIDS, a konkretnie badań nad znalezieniem lekarstwa na nie.
Mankell porusza tu dość istotny temat nielegalnych badań na ludziach. Zwłaszcza w Afryce, gdzie tak naprawdę nie ma nad tym kontroli, a jeśli jest to wystarczy odpowiednio zapłacić, porozmawiać z odpowiednimi ludźmi i kontroli nie ma. Porusza także sprawę etyki i sumienia. Jak człowiek może robić takie okropności drugiemu człowiekowi? Zwłaszcza pod koniec książki stara się odpowiedzieć na to pytanie.
Jest jeszcze jedna rzecz. Zanim przeczytałam te książkę mocno zastanawiałam się o co chodzi z tym mózgiem i zabitym w zamachu prezydentem USA. Odpowiedź pojawia się w trakcie książki i nie jest ona oczywistą oczywistością. Jest to rodzaj metafory, która wyjaśnia się stopniowo i zmusza do uruchomienia szarych komórek.
Co mogę jeszcze o samej książce powiedzieć? Jest bardzo dobra i porusza mnóstwo trudnych tematów, ale pojawia się też kilka wątków kryminalnych. Ciężko mi zaklasyfikować ją do obyczajówki albo kryminału, bo jest czymś pośrednim. Ci co znają prozę Mankella wiedzą czego się spodziewać. Nie pisze on językiem lekkim, ale jest na tyle obrazowy, że pozwala zajrzeć bardzo głęboko w psychikę postaci szczególnie Louise, na której skupia się cała książka.
"Mózg Kennedy'ego" jest wart uwagi i przeczytania, chociaż nastrój jaki wprowadza jest dość depresyjny (z drugiej strony może to już mój stres związany z magisterką bardziej dał o sobie znać). Nie jest jednak aż tak bardzo źle i pojawiają się jasne punkty w całej tej historii. Na pewno polecam ją miłośnikom Mankella, a ci co chcą się z nim poznać niech lepiej zaczną przygodę od Wallandera, który nie przyprawia o depresję, ale o lekką melancholię.
Muszę też pomarudzić na polskie wydawnictwa. Może mi ktoś wyjaśnić dlaczego książki tego autora są wydawane bez jakiejkolwiek kolejności? Przynajmniej wiem, że w tym przypadku nie mogę mieć do siebie pretensji o czytanie nie po kolei. Mocno rzuca się to w oczy przy książkach o Kurcie Wallanderze, ale i "Mózg Kennedy'ego" nie okazał się totalną nowością. Na szczęście wydawnictwu WAB udało się dobrać niemal idealną okładkę.



Źródło ilustracji:
www.empik.com