środa, 24 grudnia 2014

Zdrowych, wesołych !

Żyję, chociaż mam wrażenie, że wciągnęła mnie na dłuuugo czarna dziura i zagięłam czasoprzestrzeń, bo nawet nie wiem kiedy z połowy października zrobił się grudzień. Czas przeleciał dosłownie w tempie nagrań AC/DC. Działo się szybko i dużo, chociaż czasem wylazła na wierzch też moja natura wiecznego malkontenta. No, ale jak to kiedyś ktoś zauważył mam co chciałam i nie powinnam narzekać.
Żeby jednak nie zanudzać, naczytałam się dość sporo w autobusie, a wieczorami w ramach odmóżdżenia naoglądałam bajek.
Z książek, to dosłownie pokochałam te narkotyczne opowieści P.K. Dicka. Do "Blade runner'a" dołączył więc "Człowiek z wysokiego zamku", którego kiedyś czytałam i jeszcze do niego wrócę (ale fajnie jest mieć swoje genialne wydanie), niesamowity "Ubik", który jest nawet lepszy od tzw. "Łowcy androidów". Na swoją kolejkę zaś czekają "Deus irae" w duecie z Zelaznym i "Wbrew wskazówkom zegara". Przy okazji dokonałam też kompletnie bezsensownego zakupu, ponieważ wiedziona sentymentalną obsesją na temat aniołów w fantastyce i w ogóle kupiłam "Tajemnicę diabelskiego kręgu" Anny Kańtoch i coś czuję, że koło "13 anioła" to nie leżało, a może trącić naiwnym dreszczowcem dla trochę młodszej młodzieży. 
Za to na liście przeczytanych, które dawno temu miałam zabrać w łapki są: "Atlas chmur", który nie wiedzieć czemu bardziej mnie irytował niż fascynował i zupełnie nie wiem, czym się ludzie zachwycali jakiś czas temu; "Niania w Nowym Yorku" - szału nie było, ale chyba bardziej mi podeszła ta historia w tej formie niż w wersji filmowej. "Listy" Tolkiena zasługują na osobną notatkę i obiecuję ją zrobić jak tylko skończę przemierzać Śródziemie z Aragornem, Gandalfem, Legolasem, Gimlim, Meriadokiem, Peregrinem, Samwisem, Frodem i Boromirem (chociaż ten jest raczej duchem niż ciałem), bo sporo rzeczy mi się w "Trylogii" wyjaśniło, dlatego musiałam zerknąć tam raz jeszcze. Kolejną książką wartą osobnej notatki jest "Achaja" Ziemiańskiego, ale chyba tylko ze względu na to, że dla mnie to był literacki koszmar w czystej postaci. Nie rozumiem, co w tym takiego och i ach, żeby dalej ciągnąć te historię... Było też po drodze parę fajnych branżowych np. "Mózg, a zachowanie", czy "Immunologia kliniczna".
Obejrzałam parę fajnych filmów, które skradły moje serce np. "Epic", czy "Za jakie grzechy dobry Boże"; Zupełnie mi obojętnych jak "Gwiazd naszych wina", czy "Mroźna kraina" oraz takich, które doprowadzały mnie do szału np. "Niezniszczalni 3" i "Zostań jeśli kochasz". Była też mała powtórka z "Hobbita"... Tak wiem, nie ma nic wspólnego z książką (no może niewiele). Wiem, że to przerost formy nad treścią, żeby z książki do przeczytania w 2 godziny robić 9 godzinny filmowy maraton, ale przecież Smaug jest moim ideałem i wrócił Gandalf, i są elfy (i niestety kretyński romans _ _"), i dużo Nowej Zelandii. Lubię ten klimat i nic na to nie poradzę.
Muzycznie też było całkiem, całkiem, ale generalnie nic nowego. Przeprosiłam się z kilkoma zespołami, których kiedyś się namiętnie słuchało w tym Eluveitie. W końcu dorobiłam się swoich dwóch prywatnych płyt Kamelotu! 
Troszkę też zaczęłam wracać do szkicowania, ale łapka od liceum zdążyła mocno zesztywnieć i nie ma się czym chwalić. W każdym bądź razie próbuję, a nóż...
No to chyba tyle w telegraficznym skrócie. Nie pozostało mi więc teraz nic innego jak złożyć w moim nieco rozwrzeszczanym klimacie najlepsze życzenia zdrowych i radosnych Świąt Bożego Narodzenia oraz szczęśliwego Nowego Roku!

http://www.iv-lo.tarnow.pl/liceum2/images/stories/weso%C5%82ych_%C5%9Bwi%C4%85t.jpg



piątek, 17 października 2014

Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?

Długo zbierałam się do napisania tej recenzji, bo "Blade runner" Dicka wywarł na mnie ogromne wrażenie, podobnie jak "Solaris" Lema i podobnie trudno było mi na początku napisać kilka składnych słów o tej książce. Tym bardziej, że jak zwykle za takie książki zabieram się, gdy mój rozum i serce trochę szaleją, a w tedy właśnie jak na złość brak lekkich łatwych i przyjemnych czytadeł.
Chociaż z drugiej strony, było to moje podejście numer dwa do książki i podejrzewam, że gdyby nie to, że chciałam sobie udowodnić, że jednak nie jestem takim jamochłonem na jakiego się czułam to Dick musiałby pewnie swoje odczekać. Kiedy już jednak zaczęłam czytać to przepadłam bez reszty i dałam się wciągnąć historii, w której bohaterowie z jednej strony ukrywają prawdę pod stertą pozorów, a jednocześnie szukają odpowiedzi na pytania kim są i jaka jest istota społeczeństwa. Jak to się ciekawie składa, że to kolejna książka sci-fi, w której historia jest czymś w rodzaju zapalnika uruchamiającego pewne przemyślenia.
Świat w tej książce to Ziemia, która została zrujnowana po Ostatniej Wojnie Światowej, a ludzie jeśli tylko mogą uciekają przed radioaktywnym pyłem, który powoduje choroby i mutacje, które powodują, że mogą zostać zaliczeni do tzw. specjali. Ludzi gorszej kategorii, którym mnie wolno opuścić Ziemi ani mieć rodziny, by nie zanieczyścić genomu człowieka. Z drugiej strony Ci, którzy zostają starają się sprawiać pozory szczęśliwych i bogatych, a w tym celu trzeba posiadać żywe zwierzę. A żywe zwierzęta są bardzo drogie i rzadkie, gdyż to one pierwsze padły ofiarą radioaktywnego opadu. Dlatego ludzie "hodują" elektryczne zwierzęta tak jakby były prawdziwe, a cała ironia polega na tym, że do tego stopnia są w stanie upodobnić zwierzęta do prawdziwych, że gdy mają prawdziwe zwierze zapominają, że jest żywe. Z drugiej strony boją się, że produkowane przez nich androidy zastąpią ludzi, ale też nie wahają się ich ulepszać. Przecież to tylko zabawa w Boga. Androidy co raz bardziej przypominają ludzi w odruchach, wyglądzie, a często żeby jeszcze lepiej imitować życie mają wgrywane wspomnienia. Co tak naprawdę nijak się ma do ich pierwotnej funkcji, czyli służenia kolonistom opuszczającym umierającą Ziemię. Ale jak tu się oprzeć kiedy zabawa w Boga jest taka fajna. Nie przeszkadza to ludziom jednoczenie bać się tych robotów, którym brakuje empatii i chociażby dlatego mają one ścisły zakaz przebywania na niej, a jego złamanie oznacza dla nich śmierć.
W takim właśnie świecie funkcjonuje łowca androidów Rick Deckard. Jego zadaniem jest odnalezienie i zniszczenie szóstki najnowszego typu androidów, które uciekły na Ziemię. Jednak w trakcie polowania wszystko okazuje się mieć podwójne dno i Deckard szukając maszyn udających ludzi zaczyna się zastanawiać jaki sens ma życie w świecie, gdzie wszystko jest ułudą.
Powieść Dicka jest zupełnie inna od filmu Ridleya Scotta. Nie jest to opowieść zaprawiona wątkiem romantycznym, ale historia, która tak na dobrą sprawę wytyka kilka ludzkich wad. Przykładem tego może być usilne dążenie do tego by ludzie dobrze nas odbierali, co czasem przyjmuje niesłychane formy. Obrazem tego jest właśnie elektryczna owca, która staje się substytutem prawdziwej, ale podtrzymuje mit o statusie społecznym. Jest to także sposób na udowodnienie swojego swojego człowieczeństwa, bo przecież zwierze wymaga opieki, empatii. Z drugiej strony ludzie nie chcą by ich samych coś zastępowało i chociaż dążą do ulepszania robotów tak by jak najbardziej przypominały człowieka to jednocześnie robi się wszystko by je eliminować. Czemu nie mogą razem koegzystować? Czemu nie wolno im przybywać na Ziemię skoro ludzie z niej uciekają?
Pytania mnożą się z każdą przerzucaną kartką i każdym przeczytanym rozdziałem. I nie tylko czytelnik gubi się w tym gąszczu pytań o istotę człowieczeństwa. Zmagają się z nimi również bohaterowie, których stworzył Dick i każdy z nich robi to na swój sposób. Specjal szuka przyjaciół i chce chronić androidy ponieważ w jakiś sposób go akceptują nawet jeśli wiąże się to z wykorzystywaniem go. Androidy tworzą w świecie ludzi swój fikcyjny świat i chcą tylko za wszelką cenę przeżyć. Nie mają przy tym skrupułów i jeśli zabicie kogoś im to umożliwi to, to robią. Łowca androidów zaczyna się zastanawiać i mieć wątpliwości czy to, co robi jest słuszne nawet jeśli pozwoli mu to na kupienie żywej kozy, a jego żona specjalnie wpędza się w stany depresyjne być czuć, że żyje.
Książka ta to jednak nie tylko pytania i dużo się w niej dzieje. Akcja często pędzi na łeb na szyję, a do tego okraszona jest ciekawymi, żywymi dialogami, przez co jeszcze lepiej autor przemyca trudne pytania. Dick w tej książce zapewnia zarówno rozrywkę jak i coś więcej, coś co zmusza do głębszych przemyśleń.
Jest to według mnie bardzo wartościowa i ciekawa powieść. Napisana w sposób lekki i ciekawy, ale jednocześnie przemyca sporo ważnych treści, zmusza do zastanowienia się nad istotą człowieczeństwa, społeczeństwa i innymi problemami.
Nie byłabym też sobą, gdybym nie wspomniała chociaż troszeczkę o oprawie jaką tej książce przygotowało wydawnictwo Rebis. Jest to piękne wydanie z niepokojącymi grafikami Wojciecha Siudmaka, które wręcz idealnie wpasowują się w klimat jaki Dick stworzył w "Czy androidy śnią o elektrycznych owcach". Coś pięknego.Z naprawdę dużą przyjemnością brałam te książkę do ręki, bo już samo przerzucanie kartek i gładzenie srebrnej okładki było niesamowite. Czułam się trochę tak jak w tedy, gdy pierwszy raz wzięłam do ręki swoją pierwszą kupioną i jednocześnie ukochaną książkę. I chociaż jest to może niezbyt ładne wydanie "Władcy Pierścieni" z Muzy to wiem, że nie zamieniłabym go na nic innego. Nie żałuję, że wydałam na nią prawie 50 zł, jest tego warta.
Mam nadzieję, że do "Blade runnera" będę wracać równie często jak do "Władcy Pierścieni", bo chyba się z twórczością Dicka polubię na dłużej, bo na półce czekają kolejne dwie jego książki również wydane przez Rebis.


Źródło ilustracji:
http://static2.intelimedia.pl/sub/Blade-Runner-Czy-androidy-marza-o-elektrycznych-owcach-_bn30902.jpg

sobota, 11 października 2014

Kiedy gra w wojnę dzieje się naprawdę

O Orsonie Scottcie Cardzie można mieć różne zdanie, w końcu jest to postać głosząca dość radykalne i kontrowersyjne opinie. Jednak nie można mu odmówić, że jest genialnym pisarzem i stworzył książkę, a w zasadzie całą serię, która niesamowicie zapada w pamięć i zmusza do zastanowienia się nad kilkoma bardzo ważnymi aspektami bycia człowiekiem, poświęcenia jednostki w imię dobra społeczeństwa, praw człowieka, wychowania dzieci, hodowli genialnych dzieci, moralności. Sporo jak na powieść sci-fi, prawda?
O czym opowiada "Gra Endera"? Jest to historia kilkuletniego chłopca Andrew Wiggina, którego rozwój obserwowano niemalże od dnia poczęcia z nadzieją, że jest genialnym dzieckiem. Dzieckiem, które w przyszłości stanie na czele armii i poprowadzi ją do zwycięstwa w wojnie z robalami. Jednak żeby to osiągnąć trzeba wiele poświęcić, a największą ofiarę złoży kilkuletni genialny chłopiec, który zostanie poddany morderczemu szkoleniu i zostanie brutalnie wykorzystany przez dorosłych chcących za wszelką cenę pozbyć się potencjalnego zagrożenia.
Card stworzył świat, w którym ludzkość zjednoczyła się przeciwko strasznemu wrogowi, obcej rasie, która zaatakowała Ziemię i niemal wygrałaby te wojnę, gdyby nie jeden genialny człowiek. Jednak na tym strach przed robalami się nie kończy i Międzygwiezdna Flota od najmłodszych lat szkoli  dzieci z nadzieją, ze któreś wyrośnie na genialnego dowódcę. Ludzie są w stanie nawet świadomie złamać przepisy, które mówią, że każde małżeństwo może mieć tylko dwójkę dzieci. Tylko dlatego na świat przychodzi Ender, który w opinii wojskowych psychologów ma łączyć w sobie cechy swojego starszego rodzeństwa. Brutalnego brata lubiącego znęcać się nad innymi oraz czułej, niezwykle empatycznej siostry.
Pokazuje jak indywidualne podejście do szkolenia, często w brutalny sposób pozwala na wychowanie idealnego dowódcy. Ender jest izolowany od rówieśników, inni członkowie jego grupy w Szkole Bojowej są buntowani przeciwko niemu, a gdy osiąga co raz lepsze wyniki i radzi sobie z trudnymi zadaniami nauczyciele robią wszystko by go złamać. Zmieniają reguły gry panujące w Szkole, a nawet pozwalają jego wrogom go atakować i obserwują jak to dziecko ostatecznie eliminuje swoje problemy, ale jednocześnie za wszelką cenę chce uniknąć tego, czego od niego wymagają, czyli brutalnej bezwzględności. Z drugiej strony pokazuje jak sprawny umysł jest w stanie radzić sobie z zastanymi okolicznościami i wykorzystać każde nawet niekorzystne warunki na swoją korzyść, co jest możliwe dzięki odpowiedniemu treningowi.
Z jednej strony człowiek podziwia Endera, który staje się sprawnym strategiem, nauczycielem, ale przede wszystkim genialnym dowódcą, za którym żołnierze pójdą w ogień. Z drugiej jest przerażony wizją roztoczoną przez pisarza.brutalne szkolenie kilkuletniego dziecka, które jest traktowane jak dorosły. Mordercze szkolenie wojskowe, szkoła i wszystko po to by wyhodować wojskowego geniusza. Geniusza, który w wieku 10 lat jest wyprany z emocji, wypalony i zmęczony życiem, a mimo to potrafi poprowadzić armię do walki. Który potrafi z z zimną krwią eliminować wroga i wykorzystywać swoich podwładnych, ale żeby tak było dorośli utrzymują go w nieświadomości. Pozwalają mu myśleć, że to wszystko to gra, a gdy w końcu poznaje prawdę świat wali mu się z całym impetem na głowę... To, co uznawał za grę nagle okazuje się prawdziwą wojną, a konsekwencją decyzji tego dziecka jest zniszczenie świata obcych i tak de facto ich eksterminacja. Wszystko w co wierzył Ender nagle wali się w gruzy, a dziecko z doświadczeniem starego człowieka, nagle znów staje się zagubionym, choć nadal genialnym dzieckiem.
Jednym z ważnych aspektów tej książki jest też brak komunikacji. Osron S. Card pokazuje jak ludzie nie potrafią się między sobą komunikować i jak łatwo można nimi manipulować, co z dziecinną łatwością robi starsze rodzeństwo Endera. Pokazuje też jak bardzo ludzi ogranicza ich własne pojmowanie świata i brak prób komunikacji z innymi, bo koniec końców wojna z robalami wynikała z tego, że nie potrafili się komunikować. Jest to dość częsty motyw w literaturze sci-fi np. "Solaris" Lema, czy filmach w tej tematyce (dość częsty wątek w Star Treku).
Czytając "Grę Endera" człowiekowi nasuwa się mnóstwo pytań, o to jak wiele można poświęcić w imię wyższego dobra i czy gra, którą się prowadzi jest warta świeczki i zniszczenia komuś życia. Książka jest napisana w sposób niesamowity. Wciąga człowieka bez reszty i wywołuje skrajne emocje. Bardzo często ma się ochotę wyrwać Andrew z tego brutalnego świata, przytulić jak dziecko i zapewnić bezpieczny dom, w którym nikt nie będzie od niego wymagał tworzenia nowych strategii i radzenia z rzeczami, które go zdecydowanie przerastają. Chce się nim po prostu zaopiekować. Z tych ciepłych uczuć do dziecka wynika też dosłownie chęć zamordowania tego, kto mu zgotował taki los, ale też w pewien sposób rozumie się jego motywacje.
Na dodatkową uwagę zasługuje też fakt, że Card wspomina o polakach jako o tych, którzy mimo silnych represji nie zgadzali się z ograniczeniami postawionymi przez świat i napisał o tym osobne opowiadanie, w którym okazuje się, że główny bohater ma polskie korzenie. Oddaje on też w nim swojego rodzaju hołd postaci św. Jana Pawła II.  Nie wiem, czy jest to w każdym wydaniu, ale jest warte uwagi, bo też sporo wnosi do rozumienia tego, co się działo w "Grze Endera".
To był mój drugi raz z tą książką i podobnie jak dziesięć lat temu jestem pod ogromnym wrażeniem. Książka wywołuje mnóstwo emocji, zmusza do myślenia, a jednocześnie wciąga. Chociaż akcja nie pędzi na łeb na szyję, to dzieje się w niej sporo i nic z tych wydarzeń nie jest literacką zapchajdziurą, ale wywołuje masę emocji i naprawdę trudno przejść obok obojętnie. Czasem mam ochotę powiedzieć, że pod płaszczykiem medialnych wydarzeń jest to bardziej książka filozoficzna zmuszającą do zastanowienia się nad kondycją moralną ludzkości, a także jednostki.
"Gra Endera" jest niesamowita i polecam wszystkim, nie tylko fanom science fiction. To jedna z tych książek, którą trzeba przeczytać, a przy okazji wytrąca wszystkim sceptykom sci-fi argument, że tego typu książki niczego nie wnoszą, a są tylko czczą gadaniną o statkach z napędem nad-świetlnym.


Źródło ilustracji:
http://fantastyka.wm.pl/wp-content/uploads/2009/10/okl-Gra-Endera.jpg

środa, 8 października 2014

Głodowe igrzyska

Mam malutką (półtoragodzinną) przerwę między tym aż mi ugotuje się pożywka dla muszek, a tym aż wystygnie i będzie można na niej posiać drożdże. Wykorzystam więc chwilę i napiszę słowo o "Igrzyskach śmierci" Suzanne Collins, bo w końcu się przełamałam i sięgnęłam po nie.
O czym są "Igrzyska śmierci" pewnie każdy wie, bo albo czytał książkę albo miał okazję oglądać film. W telegraficznym skrócie wygląda to tak, że Kapitol stolica państwa Panem powstałego na gruzach USA twardą i bezwzględną ręką rządzi otaczającymi je dystryktami. Czemu nikt się nie buntuje? Z tej prostej przyczyny, że kiedyś brutalnie stłumili bunt, a na pamiątkę swojego zwycięstwa urządzają rokrocznie Głodowe igrzyska, w których na śmierć i życie walczą po dwie osoby, a w zasadzie młodzież (chłopak i dziewczyna) z każdego z dystryktów. Wszystko byłoby tak jak zwykle, gdyby nie jeden drobny szczegół. W 12 dystrykcie dochodzi do niesamowitego wydarzenia, do Igrzysk zgłasza się ochotniczka Katniss Everdeen, która chce zastąpić swoją młodszą siostrzyczkę. Od tego momentu nic nie jest normalnie (o ile wcześniej można było o normie mówić)...
Książka Collins ma swoje plusy i minusy. Ciekawy pomysł na świat, w którym żyją bohaterowie, nawet sposób narracji i czas, w którym ona jest były ciekawe, chociaż dalej zostaje przy tym, że nie lubię narracji pierwszoosobowej i główni bohaterowie doprowadzają mnie w tedy do szału. W sumie nie inaczej było w przypadku Katniss, ale o tym za chwilę.
Niestety z postaciami było już gorzej. Boleśnie przerysowani mieszkańcy Kapitolu bardziej przypominali mi mieszkańców zakładu psychiatrycznego, którzy uciekli na wolność niż garstkę bezwzględnych ludzi trzymających w ryzach cały kraj. Z drugiej strony uciśnieni mieszkańcy dystryktu 12 w ogóle nie powinni być w stanie wydobywać węgla nawet w ciężkich warunkach, bo odnosiłam wrażenie, że bardziej przypominają więźniów obozów zagłady niż górników. Podkreślało to nawet to, że główna bohaterka uciekała do lasu za płot żeby wyżywić rodzinę, więc 12 dystrykt musiał być niesamowicie malutki, a z wcześniejszego opisu wcale to nie wynikało.
Bohaterowie obserwowani oczami narratorki byli jednowymiarowi. Albo dobrzy, bo Katniss ich lubiła albo reprezentowali zło wcielone, bo ich nie lubiła ewentualnie wietrzyła we wszystkim podstęp. Biedny Peeta wyszedł przy niej na rozmemłanego szczeniaczka, który z długo skrywanej miłości do dziewczyny byłby w stanie dać się zabić (co też prawie mu się udało). Po za tym sama Katniss jakoś do mnie nie przemówiła, mimo iż niestety słyszy się całkiem sporo takich historii, w których to nastolatki musiały przejąć obowiązki rodziców, bo ci zmarli lub byli w jakiś sposób niewydolni. Powinnam podziwiać te dziewczynę, ale jakoś całym swoich zachowaniem i przemyśleniami sprawiała, że miałam jej dość. O dziwo, o wiele lepiej wyglądało to w filmie. Przynajmniej bohaterka wykreowana przez Jennifer Lawrence nie wydawała się aż tak wyprana z uczuć jak jej książkowy pierwowzór.
Nie wiem, może to po prostu nie mój typ bohatera i klimat powieści. Chociaż czytałam i oglądałam sporo obrazów w klimatach postapokaliptycznych (a "Igrzyska śmierci" chyba można do takiej kategorii zaliczyć). Poznałam wielu niekoniecznie sympatycznych i dających się lubić bohaterów, którzy czymś co zrobili uruchomili lawinę wydarzeń prowadzącą do zmian. Jednak ja mam wrażenie, że książka oprócz całego przeglądu emocji (chociaż dominują tutaj te negatywne wobec całego świata) głównej bohaterki jest dość przewidywalna i mimo pozorów różnorodności jest tak naprawdę czarno-biała. Zarówno pod względem otoczenia, jak i podziału na tych dobrych i tych złych.
Po za tym mimo narratora pierwszoosobowego miałam wrażenie, że to wszystko tak na dobrą sprawę dzieje się po za czytelnikiem. Tak jakby oglądać kłótnie gimnazjalistów przechodzących pod blokiem przez zamkniętą szybę z pierwszego piętra. W niczym też autorka nie sprawiła, że chciałabym sięgnąć po kolejne części.
O dziwo film podobał mi się bardziej, ale też nie był jakąś rewelacją i nie sprawił, że pobiegłam i pobiegnę do kina na następne części. Dla mnie kolejna książka dla młodzieży, którą się przeczyta bez wypieków na twarzy (gdzie te czasy, że człowiek zarywał noc żeby dowiedzieć się, co się stanie z bohaterami?!), odniesie do biblioteki i zapomni, że coś takiego w ogóle było. Chociaż z drugiej strony przy zalewie świata książkami, w których rządzą wampiry i ich bezmózgie dziewczyny (tak, tak piję do "Zmierzchu") to książka Suzanne Collins wypada całkiem nieźle. Na swoje szczęście chyba już z tego wyrosłam.


Książka bierze udział w Wyzwaniu bibliotecznym u MK


Źródło ilustracji:
http://mediarodzina.pl/zasoby/images/vbig/igrzyska_smierci.jpg

sobota, 27 września 2014

Dwie najdziwniejsze książki miesiąca

Wrzesień upłynął pod szyldem gonitwy konferencyjno-papierniczej, w czasie której przyszło mi przeczytać dwie najdziwniejsze książki pod słońcem i to w dodatku jedna po drugiej. Obie przyprawiły mnie o solidny zamęt w głowie, ale z drugiej strony wiedziałam na co się porywam, pakując do torby oprócz "Gry Endera" "Labirynt śmierci" Philipa K. Dicka i "Kocią kołyskę" Kurta Vonneguta. Niezbyt rozważnie też wybrałam kolejność książek, bo po książce Carda powinnam zdecydowanie wziąć się za jakieś lekkie i przyjemne czytadło, a nie pchać w absurdalny świat dziwacznej religii stworzony przez Dicka, a potem starać się zrozumieć bokononizm. To było kilka naprawdę czytelniczo stresujących dni.
O czym są obie książki? Zasadniczo o tym samym, bo o wierze, ludziach uwikłanych w zasady religii i życiu w społeczności. Kiedy jednak człowiek zaczyna się nad tym zastanawiać to okazują się skrajnie różne, ale tak samo dziwaczne.
"Labirynt śmierci" opisuje losy czternaściorga różnych ludzi, którzy zostali wysłani jako nowi koloniści na planetę Delmak-0 by tam zbudować nową społeczność, ale zamiast współpracować ze sobą pozostają skrajnymi indywidualistami i nie bardzo potrafią współpracować. Gdy dochodzi do awarii satelity, na którym było nagranie z instrukcjami nie wiedzą co mają ze sobą robić i jak sprowadzić pomoc, zaczynają podejrzewać, że są ofiarą jakiegoś eksperymentu. Sprawę zaczyna dodatkowo komplikować tajemnicze morderstwo jednego z osadników i narastająca wśród nich panika.
Książka jest pełna szalonych zwrotów akcji i niespodziewanych rozwiązań, które jeszcze bardziej komplikują życie garstki osadników. Tajemnicza religia, tajemniczy przemieszczający się budynek, nad drzwiami którego każdy z bohaterów widzi inny napis i galaretowate stwory, które kopiują wszystko co się przed nimi położy, czy miniaturowe kopiami budynku, które można tresować, a we wnętrzu których jest napis made on Earth. Do tego narastająca panika i dezorientacja bohaterów, podlane wizjami rodem z narkotykowego haju z zakończeniem, którego w ogóle się nie spodziewałam. Wszystko jest napisane bardzo plastycznie i tak sugestywne, że momentami człowiek sam popada w taki sam obłęd jak bohaterowie zaganiani wyobraźnią autora w kozi róg. 
Akcja stopniowo nabiera tempa, a w końcówce gna na łeb na szyję stawiając bohaterów nie tylko w niebezpiecznych i skrajnie absurdalnych sytuacjach. Nie tego się spodziewałam, ale z drugiej strony pokazało to człowieka od zupełnie innej strony.
Nie polecam czytania "Labiryntu śmierci" bezpośrednio po psychologicznym science fiction w stylu "Gry Endera" i to w dodatku w obcym miejscu w środku nocy. Długo nie potrafiłam zasnąć, a co chwile wydawało mi się, że ktoś chodzi po korytarzu, skrajną paranoję wpadłam jak się rozbudziłam i świeciło się światło w łazience.
Po za tym książka jest bardzo dobra i zmusza do myślenia. Warto, więc się z nią bliżej zapoznać, co nie zmienia jednak faktu, że gdy zamknęłam ostatnią stronę czułam się tak jak gdyby ktoś uderzył mnie w tył głowy i przez jakiś czas nie docierało do mnie to, co przeczytałam. Książka bardzo w stylu Dicka.
Zupełnie inaczej ma się sprawa z "Kocią kołyską". Tam akcja płynie zdecydowanie wolniej i bardziej skupia
się na tajemniczej religii zwanej bokononizmem stworzonej przez samozwańczego proroka Bokonona, który staje się czymś w rodzaju symbolu buntu przeziwko reżimowi Papy Monzano na wyspie San Lorenzo. A żeby było śmieszniej wszystko zaczyna się od tego, że główny bohater i narrator jednocześnie pisze o tym, że postanowił napisać książkę o dniu, w którym zrzucono bombę atomową na Hiroszimę i jednym z jej twórców Felixie Hoenikerze. I tak od słowa do słowa, a zasadzie od rozdziału do rozdziału obserwując sceny opisywane w tych ultrakrótkich rozdziałach (książka ma niecałe 200 stron i ponad 100 rozdziałów!) jak splot wydarzeń prowadzi do końca świata za sprawą tajemniczego lodu-9, który zamarza w temperaturze pokojowej.
Pomysł na książkę ciekawy, już przez sam fakt stworzenia religii, której głównym założeniem jest to, że bazuje na kłamstwie. Dodatkowo przy tej ilości króciusieńkich rozdziałów czułam się tak jakbym oglądała serię złożoną z setki filmików, czy nawet zdjęć, na których działy się co raz dziwaczniejsze rzeczy i pojawiali dziwaczniejsi ludzie. W pewnym momencie zaczynałam się w tym wszystkim gubić i odnosić wrażenie, że coś po drodze pominęłam. Wszystko jest równie absurdalne, co groteskowe i podlane czarnym humorem z pokaźną dawką apokalipsy w tle. Jednak jeżeli się już zacznie nad tym wszystkim zastanawiać i szukać drugiego dna to nagle się okaże, że ma to jakiś sens. Już sama postać Hoenikera zmusza do przemyśleń, a co dopiero reszta (a tego trochę jest).
"-Więc nie ma dla nich nic świętego?
-Tylko jedno.
Próbowałem zgadywać.
-Ocean? Słońce?
-Człowiek - powiedział Frank. - Nic poza tym. Po prostu człowiek." 

Nie zmienia to jednak faktu, że tego rodzaju literatura jest dla mnie dziwaczna i każdy z tych mini rozdziałów wydaje się irytować i atakować czytelnika z każdej strony.
Obie książki są warte przeczytania i obie pokazują różne oblicza książek science-fiction. Polecam obie, chociaż nie w takim układzie w jakim ja je sobie zafundowała.
Dla mnie osobiście były to dwie najdziwaczniejsze książki września, a kto wie, czy nie tego roku.

Źródła ilustracji:
http://lubimyczytac.pl

środa, 24 września 2014

Human equation

Lubię swoją "pracę". Naprawdę lubię, choć w dniu takim jak dzisiaj mam ochotę wziąć trzasnąć drzwiami i rzucić wszystkim w cholerę. A czemu? Nie było mnie raptem półtora tygodnia i okazało się, że w tym czasie chyba ze sto razy zmieniały się wersje tego, co kto gdzie i jak ma nam wpisać do indeksu. Kiedy myślałam, że w poniedziałek dowiedziałam się czegoś konkretnego to nagle dzisiaj w ciągu chyba niecałej godziny wszystko zdążyło się siedem razy zmienić. Naprawdę czekam kiedy ta papierologia się skończy i będę mogła zająć się tym, co naprawdę ważne.
Szczęściem w nieszczęściu u mnie jest to, że droga z uczelni do domu troszkę trwa i w autobusie mam czas żeby ochłonąć. W czym ostatnio skutecznie pomaga mi pewien ponad dwumetrowy holender z kudłatym psem. Chodzi oczywiście o Arjena Lucassena i jego projekt Ayreon, o którym pisałam przy okazji "Theory of Everything". Ten album oczywiście nie zniknął z mojej playlisty, ale przy okazji odkurzyłam wcześniejsze płyty wydane pod tym szyldem między innymi "The Human Equation" i "01011001", które sprawiają, że od pierwszych dźwięków odpływam w zupełnie inne światy. Oba albumy są doskonałe, dlatego oba doczekają się krótkich notatek. Dzisiaj będzie o "The Human Equation", w którym jest kilka takich momentów, gdzie odnoszę wrażenie, że ta muzyka jest ze mną gdzieś od zawsze i może to dziwacznie zabrzmi, ale siedzi gdzieś tam już na poziomie kwasów nukleinowych w komórkach.
Jak każdy album Ayreona "The Human Equation" opowiada pewną historię. Tym razem jest to opowieść o człowieku, który miał w dość niejasnej sytuacji wypadek samochodowy. W biały dzień na pustej drodze dobija do drzewa i zapada w trwającą 20 dni śpiączkę. Każdy z tych dni jest reprezentowany przez jeden utwór będący alegorią różnych uczuć, czy wydarzeń z jego życia. Przed głównym bohaterem otwierają się wspomnienia z trudnego dzieciństwa (jako dziecko doświadczał przemocy ze strony ojca i kolegów ze szkoły), wyborów jakie sam podejmował (zdradzenie najlepszego przyjaciela). Pojawia się też potencjalne rozwiązanie zagadki tajemniczego wypadku. Jego powodem może być to, że przyłapał żonę ze swoim przyjacielem na zdradzie i z tego powodu umyślnie wjeżdża w drzewo. W końcu wszystko prowadzi do tego, że bohater musi poradzić sobie ze wszystkimi swoimi negatywnymi emocjami, żeby wyrwać się z koszmaru w jakim się znalazł.
Pewnie coś poplątałam w fabule. No cóż... Zazwyczaj pozwalam porwać się muzyce i potem ciężko jest mi się skupić na tym, by móc w kilku słowach ją streścić.
Od strony muzycznej album jest niesamowity! Chociaż mam mieszane uczucia do dwóch, może trzech utworów, ale przy bliższym wsłuchaniu okazuje się, że idealnie wpisują się w historię i klimat tworzony przez muzyków zgromadzonych przez Lucassena. Z drugiej strony jest kilka takich, że człowiek momentalnie przenosi się gdzieś indziej i wydaje się czuć te muzykę każdą komórką. Zamyka się oczy i pozwala muzyce swobodnie płynąć.
Nie wiem jak to inaczej opisać, bo z muzyką mam zawsze problem, ale jeśli ktoś lubi rock opery to "The Human Equation" jest taką wobec, której nie można przejść obojętnie. Warto jej wysłuchać i pozwolić zabrać się na podróż w podświadomość.
Podobnie jak w przypadku każdej płyty Ayreona również w przypadku tej trudno przejść obojętnie wobec grafiki na okładce, która nie wiem, czy idealnie, ale oddaje klimat płyty. Artysta nie miał łatwego zadania tworząc tę grafikę, bo trudno na obrazie przedstawić czyjąś podświadomość i wnętrze.
Naprawdę z całego serca polecam , a podczas słuchania zachęcam do założenia słuchawek, podkręcenia głośności, położenia się gdzieś wygodnie i odpłynięcia razem z bohaterem na te ponad dwie godzinki.

Źródła ilustracji:
http://www.arjenlucassen.com

środa, 10 września 2014

Run through the hills

U mnie ostatnio tempo jak w piosence Iron Maiden "Run throug the hills", choć niespodziewane przeziębienie, które w tym całym szaleństwie upchnęło mnie do łóżka i między jedną drzemką, a drugą pozwoliło na skreślenie kilku słów.
Mój mały światek ostatnio stanął troszkę na głowie i w zasadzie nie potrafi wrócić do normalności od połowy sierpnia. Wakacji jako takich nie miałam, ale trochę sama sobie jestem winna, bo wybrałam sobie takiego, a nie innego zwierzaka do badań, a jak wiadomo wszem i wobec mało kto lubi pająki. Już sam ten fakt drastycznie zmniejsza ilość ludzi, który zerknęli by do moich zyzusiów jak mnie nie ma. Ilość ta topnieje niemal do zera, gdy pokazuję czym je trzeba karmić, a osiąga zero absolutne mówię, że są spokrewnione dość blisko z czarnymi wdówkami i mogą dziabnąć. No, cóż... Chciałam to mam i nie powinnam narzekać. Na szczęście lubię swoją pracę i patrzenie jak hodowla się rozrasta cieszy.
Nie udało się nigdzie daleko pojechać, ale mimo wszystko jakiś kilka małych wypadów udało się zaliczyć. Kilka razy z tatą na ryby. Mała wycieczka do zamku w Mosznej, choć w zasadzie powinnam powiedzieć pałacyku, ale Winckler miał fantazję i zrobił sobie zameczek jak Neuschwanstein, do tego wszystkiego piękny park w stylu angielskim. Jednodniowa trasa po miasteczkach Beskidu Śląskiego i Małego. No i już bardziej na luzie wypad ze znajomymi w okolice Piotrkowa, gdzie czasem czułam, że mentalnie odpowiadam jamochłonowi, ale no cóż... Nie jestem wyszczekaną bohaterką komedii romantycznych, ot życie : )
W międzyczasie przyplątało się nietypowe wesele, na którym po raz pierwszy ganiałam po górach w butach na obcasie, bo zapomniałam trampek, a treki zdecydowanie nie mieszczą się w torebce. Osobiście obcasów na Stożku nie polecam, ale przyjaciołom, którzy brali ślub życzę wszystkiego, co najlepsze. Wszystko było trochę na wariackich papierach, ale wiem, że oni tacy są, inaczej być nie mogło i bardzo dobrze! A ten widok z okna o wpół do siódmej to była najlepsza rzecz jaka mnie ostatnio spotkała. Żałowałam tylko, że te moje durne treki jednak nie wlazły do torebki i nie mogłam się zapuścić na wycieczkę ze Stożka na Czantorię.
Były też dwa wyjazdy trochę służbowe. Pierwszy to w sumie jeszcze nie wakacje, ale siałam dość mocno panikę przed wyjazdem. Na szczęście Lublin okazał się pięknym miastem, a doktorantka z UMCS, która mnie wzięła pod swoje skrzydełka w labie okazała się bardzo fajną dziewczyną. Dużo się dowiedziałam i czekam aż przyjdą moje zamówienia do mojego labu, by można było ruszyć z robotą. Udało się też całkiem sporo zobaczyć, a co najważniejsze to niemal wszystko było w zasięgu spacerowym. Tylko do Muzeum Wsi Lubelskiej było za daleko na piechtobus. Fajnie by było jeszcze raz tam pojechać i zobaczyć Ogród botaniczny UMCS, czy przejść się tą podziemną trasą.
Druga wycieczka była na konferencję do Poznania i to w tempie ekspresowym. 6:30 autobus jednego dnia i 6:20 pociąg drugiego dnia. Stolica Wielkopolski wydaje się być naprawdę pięknym miastem, więc kiedyś pewnie wybiorę się tam na dłużej, żeby ją na spokojnie obejrzeć. Przede mną jeszcze dwie konferencje i dwa miasta do zobaczenia, czyli Olsztyn i Siedlce. W tym pierwszym pewnie będę miała troszkę więcej czasu dla siebie, bo tak na dobrą sprawę jadę sama, a nie wszystkie sesje na konferencji mnie interesują. W Siedlcach zaś są tylko dwa dni i to dość ciasno upchane, no i nie będę sama, ale z innymi pajęczarzami z mojego labu.
Także jest teraz trochę szaleństwa, bo w zasadzie od ostatniego tygodnia sierpnia mam maraton wyjazdowo-laboratoryjny. Nie jest też tak, że nie czytałam. Udało się połknąć całkiem sporo książek, obejrzeć kilka filmów, a nawet z uporem godnym maniaka wsłuchiwać się w "01011001" Ayreona. Muszę tylko znaleźć chwilkę i uporządkować wrażenia żeby napisać coś sensownego, a na to na razie nie mam czasu, a głowa z gorączką temu nie sprzyja.

wtorek, 19 sierpnia 2014

Wokół śmierci

Po długiej przerwie znów wróciłam do kryminałów skandynawskich. W sumie trochę przez przypadek, bo przemeblowanie w bibliotece wpędziło mnie w popłoch, a ja już tak mam, że unikam wszelakich zmian łącznie z zajmowaniem tego samego miejsca i denerwowaniem się, że ktoś tam usiadł przede mną. Dlatego pierwszy raz od dawien dawna przejrzałam stolik z książkami przed chwilą zwróconymi i wypatrzyłam "Wokół śmierci" Gunnara Staalesena.
Był to naprawdę ciekawy i nieźle zakręcony kryminał, w którym pomału zaczynałam się domyślać różnych rzeczy, ale autor zręcznie robił mi oraz swojemu głównemu bohaterowi na przekór. Poznajemy Varga Veuma, który jest prywatnym detektywem, ale do rozwiązania nie dostaje kolejnej sprawy od klienta. Tak na dobrą sprawę dopada go historia, która zaczęła się gdy pracował jeszcze w Opiece nad dzieckiem. od starej znajomej dowiaduje się, że chłopak, którego odebrał matce kiedy miał raptem dwa latka umieścił go bardzo wysoko na swojej liście ludzi do sprzątnięcia. Varg natomiast chce się dowiedzieć co go do tego skłoniło i tym sposobem oprócz współczesnej zagadki Staalesen splata tragiczne losy chłopca, który dostał się w tryby systemu, a śmierć zdaje się być nieodłącznym towarzyszem jego życia. Jańcia, bo tak nazywa się ów chłopiec, poznajemy na kilku etapach w bardzo dla niego tragicznych momentach. Najpierw odbierają go ćpającej matce, potem jego matka adopcyjna zostaje skazana na więzienie za nieumyślne zabicie męża, na koniec sam trafia do więzienia za zamordowanie wychowujących go ludzi. Wplątany w to wszystko Varg stara się odnaleźć wspólny mianownik w tych wszystkich sprawach, gdyż wydaje mu się niezmiernie dziwne, że tyle tragedii na raz dotyka jednego chłopaka i sam nie spodziewa się tego, czego może się dowiedzieć.
Byłam naprawdę pod dużym wrażeniem tej książki. Niezwykle klimatyczny wielowątkowy kryminał, w którym można czuć ciasnotę Bergen, samotność wśród norweskich gór, ale także poczuć też piękno fiordów, chociaż nie ma ich tam za wiele, a czasem są sporym utrudnieniem dla bohaterów. Po za tym historie przenikały się bardzo płynnie i mimo, że narracja była pierwszoosobowa to tak naprawdę odnosiło się wrażenie, że narrator wie albo domyśla się wielu rzeczy. Troszkę tak jakby usiąść na kawie z Veumem i słuchać o jego najbardziej zakręconej zagadce do rozwiązania.
Sami bohaterowie też całkiem nieźle skonstruowani. Wielowymiarowi, a jeszcze bardziej prawdziwi przez to, że autor pozwolił czytelnikowi w jakiś sposób śledzić ich rozwój w kilkuletnich odstępach, by na koniec pokazać, że nie zawsze wszystko jest proste i klarowne.
Jeden z lepszych kryminałów jakie dane mi było ostatnio czytać i chyba na chwilę muszę odłożyć ten rodzaj literatury bo norweg bardzo wysoko zawiesił poprzeczkę. Chętnie przeczytam inne jego książki nawet jeśli nie będzie w nich Varga Veuma, który jako bohater i narrator bardzo przypadł mi do gustu.
Z żalem muszę jednak stwierdzić, że jest to kolejna książka, w której główny bohater ma poharatane życie rodzinne, ale nie dzieje się tak jak w innych tego typu opowieściach. Varg nie zadręcza siebie i okolicy swoimi problemami rodzinnymi, nie wylewa żali za swój rozwód, na dodatek skupia się na historii chłopca, tak dramatycznej, że gdyby do tego doszła jeszcze depresja porzuconego, samotnego mężczyzny byłoby to niezbyt strawialne.
"Wokół śmierci" polecam każdemu fanowi kryminałów jakichkolwiek i tym którzy lubią nieźle pogłówkować. Wiele z moich podejrzeń sie sprawdziło, ale też w wielu przypadkach zostałam zapędzona w kozi róg. Świetna książka!

Książka bierze udział w wyzwaniu Bibliotecznym u MK

niedziela, 10 sierpnia 2014

Opowieści rodem z cmentarza...

W napadzie dzikiego szału po dłuższym okresie odstawienia księgarni wpadłam do Matrasa jak dziki osioł i zrobiłam szaleńcze zakupy. Za 80 zł kupując całe dwie książki. Wiem odebrało mi rozum kompletnie, ale co zrobić, przynajmniej uzupełniłam swoją biblioteczkę o kolejnego Gaimana z "Księgą cmentarną" i pierwszego w kolekcji Dicka z "Bladerunnerem. Czy androidy śnią o elektrycznych owcach", na które to polowałam gdzie się tylko dało. Mam więc swoje prywatne egzemplarze i mimo szaleńczego rachunku jest mi z tym bardzo dobrze.
Napad dzikiego szału jednak nie skończył się na zakupach, ale trwał i po nich. Bo wbrew zasadzie, że książki biblioteczne mają pierwszeństwo, gdy tylko zamknęłam "Upadek króla Artura" nie wytrzymałam i zabrałam się za "Księgę cmentarną". No i jak to zwykle z Gaimanem bywa, przepadłam w jego świecie bez reszty.
Pisarz opowiada historię Nikta Owensa, chłopaka, który będąc pełzającym brzdącem uniknął śmierci z rąk Jacka i znalazł schronienie na cmentarzu. Dziecko zostaje przygarnięte przez pewne zmarłe małżeństwo, a opieką otacza je tajemniczy Silas, który jako jedyny może opuszczać cmentarz, by zapewnić mu jedzenie. I tak nasz Nik dorasta na cmentarzu otoczony przez życzliwych mu zmarłych. Cmentarz okazuje się jednak nie tylko miejsce wiecznego i spokojnego spoczynku, chociaż powiedzenie, że tętni życiem może być dziwne. Dzieje się bardzo dużo i Nikt pakuje się w różne tarapaty, chcąc na przykład postawić pomnik wiedźmie, czy dowiedzieć się kto leży w najstarszym z grobów na cmentarzu. Do tego wszystkiego dalej poluje na niego tajemniczy Jack, którego sprawa wyjaśnia się na końcu książki, w ostatnim opowiadaniu.
"Księgę cmentarną" czyta się bardzo szybko, bardzo dobrze i  nie można przy niej być śmiertelnie poważnym. Już sam pomysł na to by osadzić powieść na cmentarzu wydawał się dziwny, a gdy do tego doszedł chłopiec wychowywany przez parę duchów uznała go niemal za absurdalny i strasznie mi się to podobało. Historie trzymają w napięciu, przyprawiając czasem o gęsią skórkę, ale jak przystało na bajki (bo tak czasem odbierałam te opowieści) mają swój morał. Opisują różne etapy życia Nika, jego próby zrozumienia świata i zderzenia ze światem żywych, ale przy okazji pokazują, że można kochać ponad często niewyobrażalnymi różnicami dzielącymi poszczególnych członków rodziny oraz, że z każdego zdarzenia można wyciągnąć jakąś lekcje. Pokazuje też, że dorastanie i świat  w cale nie są takie straszne, a przynajmniej nie bardziej straszne niż cmentarna rodzina.
Jak przystało na książki Gaimna "Księga cmentarna" jest po brzegi wypchana czarnym humorem, ale nie takim wymuszonym jak w "Rodzinie Adamsów". Równie dobrze można by te opowieści czytać tym troszkę starszym dzieciom. Bo nawet dzieci lubią się czasem bać, a każda z przygód Nika mimo wszystko kończy się dobrze, a przy okazji pozwala naszemu małemu bohaterowi wyciągnąć odpowiednią lekcję. Jest tu troszkę tak jak w "Koralinie" i to sprawiło, że znów poczułam się jak dziecko, które bierze latarkę i chowa się z książką pod kołdrą.
Polecam wszystkim. Dużym i małym, fanom Gaimana i tym, którzy go nie znają. Naprawdę warto przeczytać i pewnie kiedyś wrócić.
Z "Księgą cmentarną" wiąże się też jeszcze jedno zdarzenie, które kompletnie mnie zaskoczyło. Siedziałam sobie kiedyś w autobusie i kiedy w końcu rozbudziłam się na tyle by czytać, wyciągnęłam te książkę. Siedząca obok mnie starsza pani zerknęła na tytuł (a moje wydanie jest w czarnej oprawie z wytłoczonym srebrnym tytułem) i zaczęła coś mruczeć o satanistach nie mających wstydu. Tak więc zostałam chyba w najgorszym wypadku uznana za antychrysta, bo jak tylko zwolniło się miejsce na innym fotelu pani zabrała swoje siaty i się przeniosła zerkając na mnie dziwnie. Długo jeżdżę autobusami, ale takie coś spotkało mnie po raz pierwszy.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Upadek króla Artura

Tolkien to nie tylko "Władca Pierścieni", "Hobbit, czyli tam i z powrotem" i losy Śródziemia, ale też liczne wykłady, które czytam z przyjemnością, chociaż poezja i literatura staroangielska to nie moja bajka oraz poematy. Z przyjemnością czytałam wiersze w "Przygodach Toma Bombadila", a w poemacie o "Sigurdzie i Gudrun" wręcz się zakochałam. Kiedy, więc dowiedziałam się o istnieniu "Upadku króla Artura" jak na maniaka przystało postanowiłam go dołączyć do swojego zbioru.
Książka musiała trochę od grudnia poczekać na swoją kolej, ale kiedy w końcu zdarłam folię (pierwszy raz zdarzyło mi się kupić zafoliowaną książkę!) i pozwoliłam ponieść się historii, którą snuł Tolkien, a kiedy dobrnęłam do końca wiersza było mi przykro, że porzucił ją. Na szczęście "Upadek króla Artura" to nie tylko sam poemat, ale też opracowanie i coś w rodzaju śledztwa jakie przeprowadził syn twórcy Śródziemia.
Christopher Tolkien analizuje notatki ojca, porównuje jego poemat do innych historii i upadku tego jednego z bardziej znanych legendarnych władców, pozwalając przy okazji wyobrazić sobie, co mogło powstać dalej. Do tego wszystkiego dołożony jest fragment wykładu o poemacie aliteracyjnym i dodatek w całości poświęcony jego ewolucji. Przyznam się też szczerze, że troszkę nie rozumiałam rozdziału o tym jak niby poemat arturiański miał się łączyć z losami Śródziemia, ale na swoją obronę mam to, że nawet syn Tolkiena nie do końca potrafił rozgryźć jego zamysł.
To, co pisze Christopher Tolkien pozwala też zajrzeć troszkę przez ramię jego ojcu, który gromadził wszystkie swoje notatki i przez to obserwować pisarza, który dąży do perfekcji wielokrotnie przerabiając te same wersy by były według niego idealne. 
Czytałam te książkę z wielką przyjemnością mimo, że jak wspomniałam literatura w takim wydaniu i rozważania na jej temat to nie do końca moja bajka. Po za tym naprawdę podobało mi się to, że mogłam sprawdzić jak wygląda mój angielski w zderzeniu z wierszem i przy okazji porównać jak ma się oryginał do pracy tłumaczek.
Nie należę do ortodoksyjnych fanów Tolkiena, ale go uwielbiam i przez takie wydawnictwa można na niego spojrzeć z troszkę większej perspektywy. Ciekawe, czy jego synowi uda się wyciągnąć coś jeszcze z notatek, które zostawił i bardzo chciałabym to przeczytać.


Źródło ilustracji:
http://ecsmedia.pl/c/upadek-krola-artura-b-iext23620727.jpg

środa, 30 lipca 2014

La Belle et la Bete

No i znów siadam wieczorem do komputera, ale po raz kolejny zamiast skupić się na pracy myślami błądzę gdzieś indziej. Tym razem wycieczkę po niebieskich obłokach zafundowali mi Francuzi i jedna z piękniejszych baśni jakie znam, czyli "Piękna i Bestia". Po za tym słonko na rybach dało mi się troszkę we znaki, więc miałam pełne prawo odpłynąć gdzieś do baśniowej Francji.
Większość z nas zna te historię pewnie w wersji disnejowskiej i choć jak wiadomo nie jest to może jej najwierniejsze przedstawienie to sens pozostaje ten sam. Wersja reżysera Christopha Gansa również nie jest idealnym odwzorowaniem tej opowieści jednak jest już bliższa oryginałowi, bo ojciec Belli nie jest szalonym wynalazcą, a zubożałym kupcem, nie ma też durnego Gastona, który chce zmusić piękną dziewczynę do ślubu przez szantaż.
Opowieść zaczyna się jak w większości ekranizacji baśni. Kobieta opowiada dzieciom na dobranoc historię, w którą na początku wplatane są pojedyncze Rok obrazy, by później całkowicie przenieść się do roku 1720, w którym faktycznie wszystko się dzieje.
Po zatonięciu statków bogatego kupca. Ojciec wraz z sześciorgiem dzieci musi przenieść się do domku na wieś. Każde z szóstki dzieci przeżywa to na swój sposób i jedynie najmłodsza Belle koniec końców znajduje w tej sytuacji jakieś pozytywne aspekty. Kiedy pojawia się możliwość odzyskania majątku ojciec wraca do miasta chcąc odzyskać własność, a przy okazji spełnić marzenia córek, które zażyczyły sobie sukien, szali i innych skarbów. Jednak, gdy okazuje się, że powrót do dawnej świetności jest niemożliwy z powodu nierozsądnego podpisania weksli i musi uciekać, gdyż dowiedział się o długach najstarszego syna wraca do domu z niczym. Po drodze gubi się w lesie i trafia do zamku Bestii, gdzie otrzymuje wszystko z listy dwójki córek. Kiedy ma wracać zatrzymuje się by z ogrodu ukraść różę dla ukochanej Belli. Bestia przyłapuje go na tym i daje mu jeden dzień na pożegnanie się z rodziną, po tym czasie ma wrócić by zginąć za kradzież kwiatu. Belle nie chce się na to zgodzić i postanawia poświęcić siebie. Na miejscu okazuje się, że to nie śmierć ją czeka, a życie na zamku w towarzystwie dziwnego gospodarza, którego widuje tylko wieczorami. Bestia zaczyna ją co raz bardziej intrygować, na dodatek potrafi mu brutalnie wygarnąć co myśli o jego zachowaniu i czasem człowiek zastanawia się kto tu faktycznie jest bestią. Po za tym jest wątek, który uwielbiam w tej opowieści, czyli poznawanie zaklętego księcia przez sny.
Film jest bardzo ładny, można się nawet pokusić o stwierdzenie, że jest piękny wizualnie. Obrazy, ujęcia i efekty specjalne są niesamowite i tak dobrane, żeby nadać wszystkiemu mocno baśniowy klimat. Czułam się trochę tak jakbym przerzucała kolejne strony książki z niesamowitymi ilustracjami. Aktorzy też wypadli bardzo dobrze. Léa Seydoux spisała się bardzo dobrze i pokazała taką Belle, przy której ta z Disneya może się schować. Uparta, wyszczekana, ciekawska, a przy tym delikatna kobietka, która potrafi być dobra dla całego świata. Vincent Cassel również nie ustępował pola swojej filmowej partnerce. Zarówno grając księcia, który nie potrafił gany swoją rządzą zdobycia łani dotrzymać przyrzeczenia złożonego żonie oraz grając Bestie, która musi sprawić, że Belle go pokocha takim jakim jest, choć pewnie wolałaby od niego uciec jak najdalej potrafi.
Niestety jest w tym filmie jeden spory minus. Historia kończy się zbyt szybko i wygląda to troszkę tak jakby
reżyser został zmuszony do wycięcia sporej części środka. Przez to miałam wrażenie, że Belle zakochuje się w Bestii troszkę z niczego. Szkoda, bo mogło to potrwać troszkę dłużej i na pewno nie byłoby to ze szkodą dla oglądającego (ciekawe, czy mają jakąś wersje reżyserską, czy taki bonusy to tylko u Jacksona).
Nie mogę zapomnieć o jeszcze jednej i chyba dla mnie najważniejszej rzeczy! Film jest po francusku! Naprawdę nie mogło być lepiej. Piękne obrazy i piękny język, po prostu się rozpłynęłam od pierwszych słów, które padły podczas filmu. W takich momentach zaczynam tęsknić i rozpaczać nad tym, że nie mam z kim rozmawiać w tym pięknym języku. I dziwię się sobie, że był okres, w którym narzekałam, że muszę się go uczyć, a teraz  je suis enchante...
Film polecam i dużym, i małym, bo to naprawdę pięknie zmontowana historia, w której nie ma tylu dziwacznych bohaterów, a jest magia w najczystszej postaci. Z pięknymi obrazami, cudowną muzyką i jedną z moich najukochańszych historii.




Źródła ilustracji:
http://www.filmweb.pl/film/La+Belle+%26+la+b%C3%AAte-2014-656677/photos/473670

niedziela, 27 lipca 2014

Pollyanna w wersji sci-fi

Nie umiem, nie potrafię, nie mogę...! To był chyba jeden z większych czytelniczych koszmarów jaki czytałam, a co gorsza sama się za niego zabrałam, bo przecież Stephanie Meyer nie może być aż tak koszmarną autorką. Co z tego, że popełniła coś co było serią o błyszczącym wampirze i ślepo zapatrzonej w niego lasi. Przecież pomysł na "Intruza" jest wręcz genialny, nie można go było zepsuć, dodatkowo książka zebrała świetne recenzje, więc pomyślałam, że może jednak warto? 
Niestety autorka wręcz koncertowo zepsuła coś, co mogło być kawałkiem świetnego sci-fi i do teraz nie potrafię zrozumieć skąd te wysokie oceny na lubimyczytać.pl. Wypadałoby jednak zacząć od początku.
Ziemię opanowuje pasożytnicza rasa, która mówi o sobie dusze. Przejmują oni ludzkie ciała zabijając świadomość właściciela, powodując że stopniowo ludzie jako tako przestają istnieć. Opiera się im jedynie niewielka grupa, na którą polują Łowcy. Właściwa historia zaczyna się, gdy w ciele złapanej dziewczyny zostaje umieszczona dusza o imieniu Wagabunda, jednak bardzo szybko okazuje się, że Melanie nie chce poddać się bez walki i za wszelką cenę chce chronić najbliższych przed wykorzystaniem jej wspomnień w celu ich wytropienia. Niestety wszystko się komplikuje, gdy Wagabunda zakochuje się w Jaredzie - ukochanym Melanie i zaczyna tęsknić do jej młodszego brata Jamiego. Obie wyruszają więc na ich poszukiwania i ponoszą wszystkie tego konsekwencje.
Pomysł na historię nie jest jakoś przesadnie nowy, bo motyw przejmowania ludzkich ciał przez kosmitów pojawiał się często w filmach, chociaż nie zawsze odbywało się to w taki sposób i nie zawsze dotyczyło całej ludzkości, ale jak wynikało z opinii, z którymi się spotkałam "Intruz" miał podchodzić do sprawy głębiej, bardziej psychologicznie, a nawet stawiać pytania o istotę człowieczeństwa. Muszę przyznać, że nawet tak się zaczęło. Walka Melanie Stryder o to by nie dostać się w ręce obcych. Dylematy duszy, która przejęła jej ciało, walka o jego całkowite przejęcie i pozbycie się pierwszej właścicielki, a przy okazji odnalezienie innych ludzi, na których nie pasożytują dusze. Także próby odnalezienia się w społeczeństwie Wagabundy były ciekawe. Zwłaszcza, że od początku jest ona outsiderem w tym idealnym świecie i nie potrafiła się dostosować do tego, co ją otaczało, a nawet nie do końca potrafiła sobie poradzić z natłokiem uczuć jakich doświadczała. W sumie jest to dla mnie pierwszy duży błąd, bo skoro przejmują ciała i pośrednio zabijają jej właściciela to raczej trudno mówić o tym by Obcy odbierali jakieś uczucia, co innego nowe wrażenia zmysłowe. Można jednak przestać zwracać na to uwagę i dalej przyglądać się walce dwóch świadomości o kontrolę nad ciałem. To było naprawdę bardzo ciekawe.
Niestety wszystko to, co stopniowo przekonywało mnie do tej książki spektakularnie gruchnęło w momencie, gdy doszłam do fragmentu wspomnień Melanie. Okazuje się, że ma ona siedemnaście lat i wręcz bez pamięci zakochuje się w Jaredzie, który ma lat dwadzieścia sześć. To drugi poważny zgrzyt w tej historii, ale nad tym pewnie też udałoby mi się przejść do porządku dziennego, gdyby nie ciąg dalszy i efekt Pollyanny rodem ze "Zmierzchu". Po pierwsze główna bohaterka robi z obiektu swoich uczuć wręcz świętego, który by muchy nie skrzywdził, chociaż na początku obszedł się z nią dość obcesowo. Po drugie bez żadnych obaw i głębszego zastanowienia zgadza się z nim mieszkać na pustyni. Po trzecie dochodzimy do dość kompromitującego opisu próby wyznania bożyszczu o imieniu Jared swoich uczuć i zaproponowanie mu wspólnego życia w pełnym wymiarze. Po czwarte próba zaciągnięcia Jareda przez Melanie do łóżka kończy się serią żenujących i drętwych żartów o braku prezerwatyw ponieważ "boski" tego nie przewidział robiąc zapasy, a następnie dostajemy górnolotną gadkę o tym, że nie chce powoływać dzieci na ten straszny świat, w którym muszą się ukrywać. Blech..., a to wszystko w jednym dwu-trzy stronicowym fragmencie książki!
Na szczęście potem jest troszeczkę lepiej i pojawia się odrobinka tego klimatu sprzed wspomnianej katastrofy, ale nie na długo. Mordercza droga przez pustynię, odnalezienie Mel i Wagabundy przez wuja Jeba, po którym następuje seria nerwowych chwil oraz sielanki, w której wspólnota ocalonych zaczyna akceptować intruza, a nawet chce wysłuchiwać jego opowieści. Intruz oczywiście odnajduje ukochanych, ale jeden chce go zabić, a drugi dostrzega w nim utraconą siostrę i chce go chronić za wszelką cenę. I znów jest wręcz do bólu idealnie.
Przebrnięcie przez połowę tego tomiszcza (wydanie jakie jest u mnie w bibliotece to słoń pisany dużą czcionką i w twardej oprawie) było piekielnie trudne, a przebijanie się dalej okazało się wręcz koszmarem, gdy przeczytałam ostatni rozdział z  epilogiem. Mogłabym w tamtym momencie zamknąć książkę, bo nie działo się nic czego nie dałoby się przewidzieć, a od idealnych statków kosmicznych zaprojektowanych przez dusze w ciałach rasy zwanej Pająkami z trzema umysłami, bo z trzema mózgami, czy idealnych lekarstwach, które "na prawdę" leczą, robiło mi się wręcz nie dobrze. Trudno też zapomnieć o wszechobecnym efekcie Pollyanny, który potęgował dodatkowo fakt, że książka jest pisana w pierwszej osobie.
Straszne, a mogła to być naprawdę świetna książka, gdyby tylko Stephanie Meyer nie uderzyła w to, co podobało się dzieciom czytającym "Zmierzch" i naprawdę przemyślała, co chce napisać. Niestety znów było mnóstwo uwielbienia dla głównego męskiego bohatera, a od wzajemnej uprzejmości i przepraszania robiło się wręcz niedobrze. Naprawdę wolałabym o tym zapomnieć...
Nie polecam i obiecuję sobie, że nie tknę niczego, co wyjdzie spod pióra tej autorki, a jest nadzieja, bo pewnie ekranizacje "Zmierzchu" i "Intruza" były raczej sukcesami, a rzesze fanów ciągnęły na to do kin.


P.S.
Jeśli kogoś uraziłam to przepraszam, ale musiałam.

środa, 23 lipca 2014

Oko Jelenia

Od finału Pucharu Świata trochę mnie tu nie było, ale tym razem nie będę się usprawiedliwiać brakiem czasu. W sumie nie mam nawet takiej potrzeby, bo przepadłam gdzieś w XVI wieku razem z bohaterami cyklu popełnionego przez Andrzeja Pilipiuka o wdzięcznym tytule "Oko jelenia".
Na samym wstępie muszę jednak wspomnieć, że nie przeczytałam wszystkich sześciu tomów. Tym razem nie z winy mojego gapiostwa, a brzydkiego zachowania kogoś kto nie zwrócił dwóch pierwszych tomów bibliotece. Łoś albo zapomniał albo przygarnął na stałe, powodując, że przez chwilę czytając "Drewnianą twierdzę" czułam się tak jak gdyby matrix mi się zawiesił. Na szczęście wrażenie to spektakularnie umknęło, gdyż wiele rzeczy udało mi się wywnioskować i obyło się bez szperania po sieci za streszczeniami. Tyle tytułem wstępu, czas przejść do części właściwej.
Cykl "Oko jelenia" składa się z sześciu tomów: "Droga do Nidaros", "Srebrna Łania z Visby", "Drewniana twierdza", "Pan Wilków", "Triumf lisa Reinicke" i "Sfera Armilarna", jego autorem jest Andrzej Pilipiuk, którego większość kojarzy przede wszystkim z Jakubem Wędrowyczem. W cyklu tym śledzimy losy trójki osób, które w różnych okolicznościach zostały przeniesione w przeszłość do XVI wieku przez obcego - Skrata, który jest kimś w rodzaju kolekcjonera, a w niektórych miejscach posądzany jest nawet o kłusownictwo na innych cywilizacjach. Pierwsi dwaj bohaterowie to Marek, nauczyciel informatyki, który uratował przed zakatowaniem drugiego z bohaterów, czyli Staszka. Obaj spotykają kosmicznego kolekcjonera w momencie, gdy wydaje się, że zginą podczas deszczu meteorytów niszczącego Ziemię. Zgadzają się oni zostać jego niewolnikami i istota ta przenosi ich do XVI wiecznej Norwegii, gdzie mają za zadanie odnaleźć za wszelką cenę artefakt nazywany Okiem Jelenia. Trzecią uczestniczką tej całej awantury jest Hela. Młodziutka szlachcianka, która była kurierką podczas powstania styczniowego. Ich poczynaniami kieruje natomiast Ina - kosmitka na usługach Skrata, która na ziemi przyjmuje formę łasicy. To ona wyznacza im zadania, ale także nadzoruje i w razie potrzeby odtwarza z tzw. "scalaka" - rodzaju pamięci, na którym wgrane są osobowości bohaterów.
Ta nietypowa grupa w pogoni za Okiem pakuje się w rożne tarapaty i wchodzi za skórę różnym ludziom w tym Hanzie, która by bronić swoich sekretów jest w stanie nawet wywoływać wojny. Jednak Marek, Staszek i Hela spotykają na swojej drodze też ludzi im życzliwych, a niedawni wrogowie zaczynają odczuwać wobec nich coś w rodzaju szorstkiej przyjaźni np. Borys i Sadko najpierw torturują Marka, a gdy ten w jakiś sposób ratuje życie Petera Hansavritsona zaczynają go szanować.
Oprócz naszych podróżników w czasie w ciągu całego cyklu spotykamy szereg ciekawych i nietuzinkowych postaci, wobec których nie da się przejść obojętnie. Na przykład wspomniani Borys i Sadko - Rosjanie,  którzy uciekli z Nowogrodu i stanowią coś w rodzaju zbrojnego ramienia Hanzy, Kozak Maksym, o którym autor pisze, że wygląda jakby urwał się z planu "Ogniem i Mieczem", ale jest niezwykle sympatycznym domorosłym filozofem, który całkiem nieźle potrafi robić szablą, czy Grzegorz Gerhard Grot - justycjariusz z Gdańska, który co prawda pakuje Marka do lochów i torturuje go, ale ma też niezwykle przenikliwy umysł i potrafi poprosić o pomoc.
Kolejnym bardzo dużym atutem książki jest tło historyczne i sceneria. Autor podszedł do sprawy bardzo rzetelnie, dzięki czemu nie otrzymujemy wyidealizowanego obrazu XVI wiecznej Norwegii, Gdańska i innych miejsc, w których pojawiają się bohaterowie. Nie są to miejsca, w których wszystkie domy są murowane, a okna szklana, ale przypominają prawdziwe miasta z tamtego czasu. Z rynsztokami, pchłami, wszami, pluskwami w siennikach, ludźmi walczącymi na co dzień z problemami o jakich nam się nawet nie śni oraz lochami, w których więźniowie raczej nie mają, co liczyć na ulgowe traktowanie. Nie jest to świat, w którym na każdym kroku nasi podróżnicy spotykają możnych tamtego okresu. Zdarza się, że mijają ich na schodach, ale jak przystało na ludzi którzy zostali przeniesieni do tamtej epoki tylko w tym, co mieli na grzbiecie obracają się raczej w niższych warstwach społecznych.
Nie jestem historykiem, tylko biologiem, ale trochę się interesowałam kiedyś tym okresem i pod tym względem też zostałam całkiem mocno dopieszczona. Pilipiuk nie idealizuje historii, nie zmienia jej tak żeby mu pasowała, ale zręcznie wplata w nią losy swoich bohaterów, co świadczy o tym, że autor naprawdę mocno wgłębił się w temat.
Mam jednak jedno małe zastrzeżenie. W cyklu pojawia się kilka wątków, które autor zostawił same sobie. Nie są dokończone i w dalszym ciągu trawi mnie ciekawość jak to się mogło skończyć np. wątek z Chińczykami. Na szczęście nie ma zbyt wiele takich luk i po za tym, że ja mam jakieś napady chorobliwej ciekawości to nie wpływało to na odbiór książki.
Warto jeszcze wspomnieć o Posłowiu, w którym autor wyjaśnia wiele rzeczy. Skąd wziął się pomysł na cykl "Oko Jelenia", jak powstawał, a nawet odpiera kilka zarzutów, które mogłyby się pojawić po przeczytaniu książek i opowiada jak się wybronił przed posądzeniem o skopiowanie "Pana Lodowego Ogrodu". W sumie bardzo dobrze się stało, że zmienił kilka rzeczy, bo wyszło to książkom na dobre.
Cykl bardzo mi przypadł do gustu i naprawdę żałuję, że nie udało mi się dorwać pierwszych dwóch tomów, ale przyznam się szczerze, że zaczynam się poważnie zastanawiać nad jego zakupem i wróceniem razem z bohaterami do XVI Europy.
Ja ze swojej strony gorąco polecam i przyznaję, że Andrzej Pilipiuk w takim wydaniu podoba mi się chyba najbardziej.

Cykl bierze udział w Wyzwaniu Bibliotecznym u MK

Źródło ilustracji:
http://p.alejka.pl/i2/p_new/55/45/oko-jelenia-pakiet-6-ksiazek-andrzej-pilipiuk_0_b.jpg

poniedziałek, 14 lipca 2014

Moja drużyna mistrzem świata w Brazylii w 2014 roku!
Nareszcie czwarta gwiazdka na koszulce!!!
Brawa dla Mario Götezego!
Bramka równie piękna, co gol Van Persiego!



sobota, 12 lipca 2014

Bangarang!

Swojego czasu szalałam za każdą książką napisaną przez Jakuba Ćwieka i w sumie do teraz zajmuje on sporo miejsca na mojej półce. Jednak od kiedy "Kłamca" zaczął się staczać po równi pochyłej moje zainteresowanie tym autorem spadło i nie leciałam do księgarni po każdą jego książkę. Nawet nie jestem pewna do końca, czy ostatnio wydał coś nowego i nie znam znacznej części tego, co było po Lokim. Nadzieją byli "Chłopcy", którzy mimo całkiem pokaźnej liczby minusów jednak mi się podobali, bo mam jakiś sentyment do łamania bajkowych kanonów. Niestety jak zwykle zdenerwowało mnie otwarte zakończenie zbiorku i wizja długiego czekania na ciąg dalszy, więc odpuściłam sobie śledzenie poczynań Ćwieka
O tym, że jest druga część "Chłopców" dowiedziałam się przez zupełny przypadek, gdy na facebooku (niestety mam konto na tej zarazie) rzuciłam hasłem o oddaniu w dobre ręce "Xiao Longa" Dawida Juraszka. Koleżanka zaproponowała wymianę za drugą część przygód dorosłych-niedorosłych Zagubionych Chłopców. Jak to u mnie książka odleżała oczywiście swoje do ostatniego czwartku kiedy to skończyłam czytać "Oko Jelenia: Drewnianą Twierdze", a nie było widoków na wypożyczenie kolejnych części szybciej niż w piątek popołudniu. Potrzebowałam szybkiego czytadła na góra dwa dni i tak padło na "Chłopców: Bangarang".
Wszystko na co narzekałam przy okazji poprzedniej książki, czyli wulgaryzmy, uprzedmiotowienie kobiet i ogólne chamstwo w czystej postaci na mój gust w tej części mocno eskalowało. W pewnym momencie odnosiłam nawet wrażenie, że panowie pod wodzą Dzwoneczka nie robią nic innego tylko pieprzą wszystko, co chodzi, tłuką wszystkiemu, co chodzi i chleją wszystko, co się da. Bez żadnych porywających, zabawnych, czy nawet idiotycznych przygód w klimacie gore. W porównaniu do pierwszej części były to raczej statyczne i niesmaczne historyjki podlane dużą dozą przekleństw oraz chamstwa. Było kilka momentów, które mogły przypominać Shwarceneggera w "Komando", czyli przyjść i rozwalić wszystkich, ale kończyło się na mocnym wejściu, a potem, wszystko obrastało brutalnym absurdem rodem z filmów klasy B.
Na język jakim w "Chłopcach" posługuje się autor nie mogę narzekać, bo jest jaki jest i inny by nie mógł być. Koniec końców książka jest o gangu motocyklistów, którzy mentalnie są na poziomie rozrabiających dwunastolatków. Po za tym wkrada się tu nieśmiało coś co nazywamy dorosłością (do tej pory dorosłymi byli Dzwoneczek i Stalówka) i chłopaki nie do końca zdają sobie z tego sprawę, ale też robią co się da żeby to opóźnić, a na koniec i tak ich dopada. Tutaj jednak niestety znów muszę pomstować na Jakuba Ćwieka i jego talent do kończenia jak w brazylijskich telenowelach. Mówię tu o uderzeniu czytelnika na koniec książki mocno pałką w tył głowy i zostawienie na Bóg wie jak długo z otwartym zakończeniem.
Ponarzekałam sobie, ale jest w tym wszystkim pewien mały paradoks. W pewnym sensie podobało mi się to. Pomysł, konwencja przyjęta przez autora mimo, że brakowało temu tej świeżości z pierwszej części i świetne obrazki Iwo Strzeleckiego, chociaż tym razem okładka mi się nie podoba. Lubie motory, ale ścigacze nie są tym, co tygryski lubią najbardziej, wolałabym żeby rysownik wyeksponował te piękne harleye z tła, a nie to wielkie czerwone coś. W sumie mógłby zostać też sam Stalówka, ale co zrobić.
Podsumowując. "Chłopcy: Bangarang" to książka dla tych, którym spodobała się część pierwsza i darzą jakimś sentymentem Jakuba Ćwieka. Nie jest to na pewno książka dla kobiet, bo te obrażą się za sprowadzenie do roli "dupy i cycków", chyba że przymkną na to oko i skupią się na Dzwoneczku. Po za tym jest to dobra książka na przeczekanie do następnej wizyty w bibliotece, po coś ciekawszego i bardziej zajmującego. O samej serii pewnie znów zapomnę i o tym, że autor napisał trzecią część znów dowiem się przez przypadek. No cóż... takie brutalne zakończenia powodują mimo wszystko na dłuższą metę amnezję.


Źródła ilustracji:
http://jakubcwiek.pl/images/stories/chlopcy2-cover.jpg

poniedziałek, 7 lipca 2014

Ziewak

Powinnam napisać recenzje "Płomieni śmierci" A. Kvay i "Sprawy Munstera" H.Nessera, ale obie książki najzwyczajniej w świecie mnie znudziły, a nawet na swój sposób doprowadziły do swojego rodzaju frustracji. Od kilku tygodni pisanie odwlekam wykręcając się wszystkim, co możliwe, a wrażenia i cała reszta uciekają. Dlatego będzie pokrótce o obu.
"Płomienie śmierci" były kompletnym rozczarowaniem, które pogłębił fakt, że na sam koniec dopiero zorientowałam się, że jest to książka rozgrywająca się po wydarzeniach z "Kolekcjonera". Akcja się wlekła, a większość spostrzeżeń śledczych i porofilerów raczej zaciemniała obraz sytuacji niż wyjaśniała. Kiedy już człowiek się domyślił kto podkłada ogień to ma ochotę porządnie wszystkimi trzepnąć, bo rozwiązanie jest banalnie proste i nie rozumiem upolitycznienia sprawy. Do tego sama główna bohaterka była irytująca. Rozumiem załamanie nerwowe i problemy ocierające się o silną depresję, ale w wykonaniu Alex Kavy były raczej miałkie. Wszystko wydawało się bardzo powierzchowne i przypominało upór dziecka z przedszkola, które chce wszystko robić samo mimo, że nie do końca potrafi.
Miałam też bardzo duży problem z umiejscowieniem wydarzeń z tej części w czasie. Najpierw myślałam, że książka powinna być, gdzieś zaraz za "Śmiertelnym napięciem", bo było strasznie dużo odwołań do tej części. Ponadto sytuacja między Maggie, a Benjaminem Plattem wydawała się być jeszcze na etapie wczesnego raczkowania. Okazało się jednak, że "Płomienie śmierci" dzieją się po wydarzeniach z "Kolekcjonera"! Co mnie bardzo zdziwiło i odniosłam wrażenie, że sytuacja która klarowała się w poprzedniej części ni z tego ni z owego wróciła do punktu wyjścia. Jakby autorka zapomniała, co zrobiła z bohaterami wcześniej.
No cóż... To było chyba moje ostatnie podejście to książek tej autorki, która dołączy do Kinga, Krajewskiego i Childa, czyli autorów których unikam w bibliotece.
Kolejnym rozczarowaniem jest "Sprawa Munstera". Przy tej książce również się mocno wynudziłam, co skutkowało drzemką na słońcu i opaleniem połowy twarzy tak, że wyglądałam jakby mnie ktoś pobił (niestety należę do tych, co nawet z filtrem trzydziestką spalą się na raka). Niby wszystko podobnie jak w poprzednich częściach, ale Van Veeteren pojawiał się epizodycznie i to chyba powodowało, że policjanci nie wpadli na tak prostą rzecz jak to, że osoba pijana mieszkająca na barce mogła spaść z trapu i się utopić. Przecież to pierwsza rzecz, o której powinni pomyśleć! Po za tym cała masa jałowych rozważań, w większości ze śledztwem nie związanych i prób usprawiedliwienia bierności. Brakło głównego bohatera serii i nagle cała grupa śledczych zachowuje się tak jakby im mózgi zabrano. Szkoda, bo sprawa na samym wstępie wydała się bardzo ciekawa, a jej rozwiązanie zupełnie nie do przewidzenia. Niestety cała ta otoczka sprawiła, że odnosiłam wrażenie oglądania kolejnego polskiego serialu, w którym bohaterowie nie wiedzą czego chcą i zastanawiają się tylko dlaczego jest źle, ale nic z tym nie robią.
Nie polecam ani jednej ani drugiej książki. Chyba, że ktoś już zaczął cały cykl i chce go dokończyć.
Chyba wpadłam w jakąś nudną serię, dlatego na przełamanie wzięłam się za niezawodnego Pilipiuka i serię "Oko Jelenia". Po pierwszych kilkunastu stronach muszę stwierdzić, że jest bardzo ciekawie. Zupełnie jak w "Panie Lodowego Ogrodu" Grzędowicza, ale jednak inaczej. Po za tym jestem jeszcze bardziej ciekawa samego Pilipiuka, ponieważ wydawca na ostatniej stronie brutalnie mnie uświadomił, że między Pilipiukiem, a Olszakowskim mogę sobie postawić znak równości. Troszkę mnie zatkało, że człowiek, który stworzył Wędrowycza odpowiada też za sporo przygód Pana Samochodzika. Naprawdę doznałam szoku, więc teraz tym bardziej Pilipiuk jest na cenzurowanym.



Książki biorą udział w Wyzwaniu bibliotecznym u MK.

Źródło ilustracji:
http://img5.demotywatoryfb.pl//uploads/201302/1361147050_by_Fissiu_inner.gif

czwartek, 3 lipca 2014

Kaczkołap

Jeszcze żyję, ale jak widać na załączonym obrazku ostatnio cierpię na brak czasu i permanentne niewyspanie, ale będąc uczciwą wobec siebie muszę się przyznać, ze to tylko i wyłącznie moja wina. Powodów jest kilka, a do najważniejszych zalicza się chyba to, że jest Mundial i ja z uporem godnym lepszej sprawy oglądam wszystkie mecze (nie widziałam tylko całych trzech!). Po za tym było trochę szaleństwa w laboratorium, które napsuło mi humor na kilka dni i do teraz odbija się czkawką. Dlatego kiedy nadarzyła się okazja wypadu na ryby i pełne odstresowanie nie wahałam się za długo.
Tata zapakował do auta swój standardowy zestaw, który z ledwością mieści się w bagażniku, a ja skromnie wrzuciłam do aparat i "Sprawę Munstera", a na tylne siedzenie Rufusa.
Pogoda była dość wietrzna, więc na samym wstępie zwiało mi krzesełko do wody, ale za to słońce nie paliło tak mocno jak ostatnio i była nadzieja, że nie przypłacę tego wypadu poparzonymi plecami, dlatego rozłożyłam sobie kocyk. Ulokowałam się na nim z wilgotnym psem (Rufus postanowił wejść do wody w czym trzeba było mu pomóc bo trzcina na brzegu to przecież bariera nie do przejścia) i ostatnią z serii książek o Van Veeterenie wydaną w Polsce.
Niestety sama historia była dość nudna, więc zdarzyło mi się parę razy przysnąć, co niestety skończyło się tym, że opaliłam sobie połowę twarzy i wieczorem wyglądałam jakby mi ktoś porządnie przyłożył. Po którejś drzemce z kolei w końcu postanowiłam wziąć psa, aparat i przejść się na mały spacer. Tata został z wędkami, a mi w tym czasie udało się zrobić kilka ładnych zdjęć zwierzaków buszujących nad wodą. Żałuję tylko, że nie wyszło zdjęcie wróbla łapiącego ważkę w locie. Wszystko działo się tak szybko, że na fotografii jest tylko szarobrązowa smuga, na szczęście maleństwo przycupnęło niedaleko i dało się sfotografować na ziemi.
Powinnam zaliczyć dzień do bardzo udanych. Niestety chyba pochwaliłam dzień przed zachodem słońca, bo Rufikowi coś odbiło.
Zdarza mu się atakować gołębie na spacerze, czy szczekać na kaczki, ale zwykle to kończy się na tym, że podbiega do ptaków, które uciekają, a ten stoi jak ta ofiara i gapi się nie wiedząc, co się stało. Z kaczkami jest jeszcze o tyle zabawy, że jak tylko się zmoczy to zwykle się cofa i podnosi z oburzeniem łapy demonstrując, że są mokre.
Tym razem jednak było zupełnie inaczej. Gdy tylko w szuwarach przy brzegu pojawiły się krzyżówki w miśka coś wstąpiło i rzuciła się w ich stronę. Śmiałam się, spodziewając się że jak tylko doleci do brzegu zatrzyma się i będzie tylko szczekał. Jednak łobuz nie patrząc na nich dosłownie rzucił się w wodę, a ja nie zdążyłam go złapać. Tata wbiegł za nim do wody, bo to małe białe jest ślepe, nie słucha i pewnie wypłynąłby gdzieś na środek stawu, który jest bardzo głęboki. Złapał go w ostatniej chwili i wytargał opornika na brzeg, ale to nie koniec.
Misiak postanowił jednak złapać te kaczki i zanim się zorientowałam to ja wbiegłam za nim w wodę do pół uda! Nie pomogło uwiązanie na smyczy, ani opatulenie w ręcznik, a z pomostu chciał brać rozpęd i znów gonić te nieszczęsne kaczki. W końcu zamknęliśmy go w aucie żeby się uspokoił. Gdy myślałam, ze już nic się nie stanie i wypuściłam go z powrotem to w szuwarach pojawiły się łyski i psie szaleństwo zaczęło się od nowa.
W sumie jak patrzę na to teraz to było całkiem zabawnie. W Rufiku obudził się pies myśliwski, który kuli ogon pod siebie jak tylko gdzieś nawet bardzo daleko strzeli petarda. Jednak w tedy najadłam się sporo strachu. A do teraz zastanawia mnie ten fenomen, że gdy wsadzi się miśka do wanny to jest kłębkiem przerażenia, do oczka wodnego na ogródku nie wskoczy bo się boi, a tam szedł do wody na ślepo... za kaczkami.

niedziela, 22 czerwca 2014

Jedno uderzenie serca

Dawno nie czytałam dobrego thrillera medycznego. Oj, bardzo dawno. Robin Cook oszalał i pisał jakieś cuda na kiju włącznie z teoriami o ossuarium, w którym były kości Maryi, a jej potomkowie dalej gdzieś żyją i uzdrawiają okraszone młodym fanatycznym bratem, który postanowił wysadzić się w powietrze razem z naukowcem badającym kości. Polskie próby były raczej kryminałem, a to co pomiędzy też wypadło dość blado. No może za wyjątkiem Simona Becketta, ale generalnie z dobrym thrillerem medycznym było krucho.
Teraz jednak pojawiło się światełko nadziei i choć może ono było na początku "Jednego uderzenia serca" bardzo nieśmiałe to pod koniec rozbłysło całkiem porządnie.
Organizacja terrorystyczna odpowiedzialna za kilka ataków na różne miejsca w Stanach Zjednoczonych dokonuje śmiałego i wręcz niewyobrażalnego czynu. Podczas inauguracji drugiej kadencji prezydenta Jamesa Allaire'a rozpyla w różnych miejscach Izby Reprezentantów w Kapitolu śmiercionośny wirus, który jak na ironię powstawał na zlecenie rządu i miał pomóc w walce z terroryzmem. Organizacja nie stawia żadnych żądań, a prezydent staje nie tylko przed paniką jaką powoduje atak, ale i przed stryczkiem, który tak naprawdę sam na siebie ukręcił finansując tego typu badania. Postanawia więc rozpocząć grę półprawd i kłamstw przed światem oraz zarażonymi, a w międzyczasie znaleźć kogoś kto będzie w stanie ich uratować. Problem jednak w tym, że wybitny wirusolog, który mógłby to zrobić został skazany przez  prezydenta i jego świtę go bez sądu na więzienie za terroryzm i próbę wykradzenia śmiercionośnego wirusa, a kobieta, która stworzyła WRX3883 zniknęła bez śladu. Mimo wzajemnej wrogości Allaire i Griffin Rhodes zawierają coś w rodzaju paktu - wirusolog zrobi wszystko, co w jego mocy by uratować ofiary ataku Genesis, a prezydent bez względu na wyniki go uniewinni. Nad tym wszystkim natomiast ma czuwać niezależna dziennikarka, którą z Rhodsem kiedyś łączyły głębsze uczucia. Rozpoczyna się, więc wyścig z czasem, w którym zarówno wirus jak i terroryści mają znaczną przewagę nad całą resztą.
Na początku dłużyło mi się to wszystko niemiłosiernie, mimo iż było kilka mocniejszych akcentów zwiastujących całkiem wartką akcję, ale do mniej więcej 1/4 było raczej nudno. Rozważania bohaterów i ich dylematy, które czasem były zupełnie oderwane od rzeczywistości. Rhodes przeżywał swoją martyrologię, Allaire gonił własny ogon zastanawiając się, co komu powiedzieć, jego główna przeciwniczka w sposób skrajnie stereotypowy zastanawiała się jakby tu usunąć sobie z drogi prezydenta i wiceprezydenta, by samej wskoczyć na stołek oraz dziennikarka, która pakuje się w aferę nie tylko żeby zdobyć materiał, ale odzyskać utraconą miłość. Postacie zarysowane bardzo klasycznie, żeby nie powiedzieć stereotypowo, co zwłaszcza w przypadku głównych bohaterek doprowadzało mnie do nerwicy. No bo dlaczego jedna ma być lebiodą, która wzdycha skrycie do dzielnego wirusologa, a druga suką zdolną do zabicia człowieka żeby osiągnąć swój cel?
Jednak przestało mi to zupełnie przeszkadzać w momencie, w którym Rhodes, Angie i asystent wirusologa weszli w końcu do laboratorium. Akcja z miejsca przyspieszyła, nareszcie objawili się terroryści i zaczęli mieszać. Nawet rozdzielenie się akcji na dwie równoległe nie przeszkadzało jak to często bywa, ale nadało wszystkiemu tempa. Zupełnie tak jakby bohaterowie w jakiś sposób zaczęli się swoimi działaniami wzajemnie motywować.
Sam finisz był też bardzo mocnym akcentem. Autor piekielnie namieszał i naprawdę trudno było się domyślić kto za tym wszystkim stoi oraz czy uda się wygrać ten śmiertelny wyścig. Tytuł jest naprawdę adekwatny do końcówki, bo ma się wrażenie, że wszystko dzieje się za jednym uderzeniem serca. Jedyne, co autor mógł już sobie darować to epilog. Takie zakończenie pasuje tylko i wyłącznie do filmów o Bondzie, a w całej reszcie wydaje się strasznie sztuczne i stereotypowe.
"Jedno uderzenie serca" ma kilka minusów w postaci rozwlekłego początku, stereotypowych postaci, czy przesadnie podniosłych momentów, które znamy z amerykańskiego kina akcji, ale w ostatecznym rozrachunku wychodzi bardzo dobrze i ratuje thrillery medyczne, które miałam wrażenie ostatnio staczają sie po równi pochyłej.


Książka bierze udział w Wyzwaniu Bibliotecznym u MK

piątek, 13 czerwca 2014

Diabeł na wieży i jego zepsute zabawki

Po bardzo długich poszukiwaniach i polowaniach w końcu udało mi się dostać obydwa tomy opowiadań o Domenicu Jordanie Anny Kańtoch. Byłam ich bardzo ciekawa, bo zbierały świetne recenzje, a ja sama  byłam i dalej jestem pod wrażeniem "13 anioła" tej autorki. Dlatego obie książki nie musiały czekać zbyt długo na swoją kolej tym bardziej, że miałam jechać do Lublina. Pięć godzin jazdy busikiem do i pięć godzin z oraz cztery wolne wieczory podczas, których nikt mi nie przeszkadzał aż prosiło się o to by zabrać więcej niż jedną książkę. Oprócz męczonego od kilku dni "Takeshiego" zabrałam ze sobą "Diabła na wieży". 
"Diabeł na wieży" to pierwszy tom opowiadań, w którym Anna Kańtoch przedstawia nam Domenica Jordana. Postać, o której możemy spokojnie powiedzieć, że nie wiemy o niej nic, a jednocześnie wszystko. Tak jak otaczający naszego głównego bohatera ludzie zakładamy, że jest szlachcicem albo przynajmniej chce żeby tak uważać. Jest lekarzem, który woli unikać leczenia żywych, ale za to fascynuje go magia, niewyjaśnione zjawiska i tajemnice - zagadki do rozwiązania. Z jednej strony chce być biernym obserwatorem, a z drugiej strony ma silne pragnienie zwrócenia na siebie uwagi, o czym może świadczyć ubieranie się tylko i wyłącznie w czerń, ale nie byle jaką tylko najmodniejszą. Nie wiadomo nic o jego przeszłości, za to w każdym opowiadaniu poznajemy jego teraźniejsze życie i światopogląd. Do tego wszystko osadzone w realiach odpowiadających siedemnastowiecznej Europie, gdzieś tak w okolicach Hiszpanii, Włoch, czy Francji, co sugerują stylizowane imiona, nazwiska, czy nazwy miejscowości.
Na pierwszą część składa się dziewięć opowiadań (Diabeł na wieży - tytułowe, Czarna Saissa, Damarinus, Serena i Cień, Długie noce, Pełnia lata), w których Domenic musi wysilić swój umysł, ale i wyobraźnię ponieważ nie wszystkie wydarzenia da się ogarnąć logiką. Mierzy się z demonami, magią, a przede wszystkim ludzkimi słabościami, które powodują, że pojawiają się problemy ponad ich siłę. Tak, więc próbuje uwolnić kobietę od prześladowania demona, którego wezwała albo dąży do poznania prawdy wypadku na wieży i wyjaśnieniu dziwnego zachowania matki zmarłego tragicznie chłopca, czy tajemnicy jaka kryje się za dziwnymi zgonami w pewnej górskiej wsi zimową porą.
Opowiadania są równie ciekawe jak nasz tajemniczy główny bohater. W jednych jest wartka akcja, a w innych bardziej detektywistyczny klimat, a wszystkie łączy aura tajemnicy. Opowiadania są napisane w sposób ciekawy i bardzo plastyczny. Autorka umiejętnie buduje klimat grozy i wciskającej się wszędzie tajemnicy, której czasem uchyla rąbka pozwalając czytelnikowi stworzyć sobie ze zlepków informacji obraz Domenica Jordana, a także tego co może być przyczyną wydarzeń w danej historii. Trochę to przypominało mi klimatem opowieści E.A. Poe. Czytało się naprawdę bardzo dobrze, a smaczku dodawały bardzo ładne ilustracje. "Diabeł na wieży" to bardzo fajny zbiór opowiadań, który warto przeczytać i pozostać przez jakiś czas pod jego lekko mrocznym urokiem. Anna Kańtoch zawiesiła sobie nimi bardzo wysoko poprzeczkę, a przede wszystkim nie rozczarowała mnie. Na coś takiego właśnie liczyłam w wykonaniu autorki  "13 anioła". Moje oczekiwania wobec "Zabawek diabła" były więc jeszcze większe niż w przypadku "Diabła na wieży", bo jak wiadomo apetyt rośnie w miarę jedzenia.
Podobnie jak w przypadku pierwszej części druga składa się z sześciu opowiadań (Mandracourt, Strażnik Nocy, Cień w słońcu, Ciernie, Karnawał we krwi, Zabawki diabła), w których znów obserwujemy jak Domenic Jordan zmaga się z... No właśnie z czym? Jest jakby inaczej, mroczniej, ale co z tego, gdy do tego wszystkiego pojawia się duża dawka ckliwego sentymentalizmu, a z tajemniczego Domenica Jordana robi się irytujący ekscentryk grubo podszyty ciekawski egoistą. Jak rozumieć ten świat w którym wszystko stoi na głowie? Mamy Kościół z księżmi, biskupami i świętymi, którzy nie są świętymi, a jedynie specjalnymi duszami, które po śmierci mogą czynić cuda lub uprzykrzać ludziom życie do momentu wstąpienia w nowe ciało. Jak rozumieć to, że nakazuje się ludziom wiarę w Boga, w którego wątpią nawet biskupi? Autorka chciała wprowadzić coś nowego oprócz czarownic, wilkołaków, demonów i magii, ale chyba sama do końca tego nie przemyślała i spowodowała tym dość duży dysonans. Przez to wszystko gubi się cały klimat. Nie ma grozy i napięcia, a zwyczajnie wieje nudą. Domenic staje się przewidywalny do bólu, a odarty z tajemnicy i niedopowiedzeń jest kolejną irytującą postacią, która twierdzi, że pozjadała wszystkie rozumy i traktuje innych z góry. Ot, bohater jakich wiele. Robi się ckliwie i sentymentalnie, a przede wszystkim nudno. Opowiadania są przegadane do tego stopnia, że problem sprawia pomijanie opisów żeby przeczytać same dialogi, których jest jak na lekarstwo i nie są zbyt błyskotliwe. Krótko mówiąc tytułowy diabeł bawi się zepsutymi zabawkami. Dodatkowo przy założeniu w kreowaniu świata jaki przyjęła Anna Kańtoch tytuł jest zupełnie nietrafiony, chociaż chwytliwy.W porównaniu z pierwszymi opowiadaniami te są nudne i nieciekawe. Akcja cieknie jak krew z nosa i odechciewa się wszystkiego, a szkoda, bo gdyby autorka dalej trzymała klimat z "Diabła na wieży" byłby to jeden z genialniejszych zbiorów opowiadań w mojej kolekcji, a tak mam wrażenie, że próba połączenia ich w coś w rodzaju spójniejszej historii stała się gwoździem do trumny tej książki. Nawet ilustracje wydają się gorsze.
Podsumowując. Polecam "Diabła na wieży", a "Zabawki diabła" odradzam żeby sobie nie zepsuć dobrych wrażeń.

P.S.
Sędzia kretyn zepsuł mi mecz otwarcia Mundialu niesłusznym karnym i sędziowaniem ewidentnie na rzecz gospodarzy. Szkoda, bo gdyby nie to starcie Brazylia : Chorwacja byłoby wspaniałym meczem.

Źródła ilustracji:
http://esensja.stopklatka.pl/obrazki/okladkiks/82561_diabel-na-wiezy_w2_300.jpg
http://fabrykaslow.com.pl/imgs_upload/Image/ksiazki/ASY/reedycje/zabawkiDiabla_reed.jpg