Pokazywanie postów oznaczonych etykietą romans. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą romans. Pokaż wszystkie posty

środa, 30 lipca 2014

La Belle et la Bete

No i znów siadam wieczorem do komputera, ale po raz kolejny zamiast skupić się na pracy myślami błądzę gdzieś indziej. Tym razem wycieczkę po niebieskich obłokach zafundowali mi Francuzi i jedna z piękniejszych baśni jakie znam, czyli "Piękna i Bestia". Po za tym słonko na rybach dało mi się troszkę we znaki, więc miałam pełne prawo odpłynąć gdzieś do baśniowej Francji.
Większość z nas zna te historię pewnie w wersji disnejowskiej i choć jak wiadomo nie jest to może jej najwierniejsze przedstawienie to sens pozostaje ten sam. Wersja reżysera Christopha Gansa również nie jest idealnym odwzorowaniem tej opowieści jednak jest już bliższa oryginałowi, bo ojciec Belli nie jest szalonym wynalazcą, a zubożałym kupcem, nie ma też durnego Gastona, który chce zmusić piękną dziewczynę do ślubu przez szantaż.
Opowieść zaczyna się jak w większości ekranizacji baśni. Kobieta opowiada dzieciom na dobranoc historię, w którą na początku wplatane są pojedyncze Rok obrazy, by później całkowicie przenieść się do roku 1720, w którym faktycznie wszystko się dzieje.
Po zatonięciu statków bogatego kupca. Ojciec wraz z sześciorgiem dzieci musi przenieść się do domku na wieś. Każde z szóstki dzieci przeżywa to na swój sposób i jedynie najmłodsza Belle koniec końców znajduje w tej sytuacji jakieś pozytywne aspekty. Kiedy pojawia się możliwość odzyskania majątku ojciec wraca do miasta chcąc odzyskać własność, a przy okazji spełnić marzenia córek, które zażyczyły sobie sukien, szali i innych skarbów. Jednak, gdy okazuje się, że powrót do dawnej świetności jest niemożliwy z powodu nierozsądnego podpisania weksli i musi uciekać, gdyż dowiedział się o długach najstarszego syna wraca do domu z niczym. Po drodze gubi się w lesie i trafia do zamku Bestii, gdzie otrzymuje wszystko z listy dwójki córek. Kiedy ma wracać zatrzymuje się by z ogrodu ukraść różę dla ukochanej Belli. Bestia przyłapuje go na tym i daje mu jeden dzień na pożegnanie się z rodziną, po tym czasie ma wrócić by zginąć za kradzież kwiatu. Belle nie chce się na to zgodzić i postanawia poświęcić siebie. Na miejscu okazuje się, że to nie śmierć ją czeka, a życie na zamku w towarzystwie dziwnego gospodarza, którego widuje tylko wieczorami. Bestia zaczyna ją co raz bardziej intrygować, na dodatek potrafi mu brutalnie wygarnąć co myśli o jego zachowaniu i czasem człowiek zastanawia się kto tu faktycznie jest bestią. Po za tym jest wątek, który uwielbiam w tej opowieści, czyli poznawanie zaklętego księcia przez sny.
Film jest bardzo ładny, można się nawet pokusić o stwierdzenie, że jest piękny wizualnie. Obrazy, ujęcia i efekty specjalne są niesamowite i tak dobrane, żeby nadać wszystkiemu mocno baśniowy klimat. Czułam się trochę tak jakbym przerzucała kolejne strony książki z niesamowitymi ilustracjami. Aktorzy też wypadli bardzo dobrze. Léa Seydoux spisała się bardzo dobrze i pokazała taką Belle, przy której ta z Disneya może się schować. Uparta, wyszczekana, ciekawska, a przy tym delikatna kobietka, która potrafi być dobra dla całego świata. Vincent Cassel również nie ustępował pola swojej filmowej partnerce. Zarówno grając księcia, który nie potrafił gany swoją rządzą zdobycia łani dotrzymać przyrzeczenia złożonego żonie oraz grając Bestie, która musi sprawić, że Belle go pokocha takim jakim jest, choć pewnie wolałaby od niego uciec jak najdalej potrafi.
Niestety jest w tym filmie jeden spory minus. Historia kończy się zbyt szybko i wygląda to troszkę tak jakby
reżyser został zmuszony do wycięcia sporej części środka. Przez to miałam wrażenie, że Belle zakochuje się w Bestii troszkę z niczego. Szkoda, bo mogło to potrwać troszkę dłużej i na pewno nie byłoby to ze szkodą dla oglądającego (ciekawe, czy mają jakąś wersje reżyserską, czy taki bonusy to tylko u Jacksona).
Nie mogę zapomnieć o jeszcze jednej i chyba dla mnie najważniejszej rzeczy! Film jest po francusku! Naprawdę nie mogło być lepiej. Piękne obrazy i piękny język, po prostu się rozpłynęłam od pierwszych słów, które padły podczas filmu. W takich momentach zaczynam tęsknić i rozpaczać nad tym, że nie mam z kim rozmawiać w tym pięknym języku. I dziwię się sobie, że był okres, w którym narzekałam, że muszę się go uczyć, a teraz  je suis enchante...
Film polecam i dużym, i małym, bo to naprawdę pięknie zmontowana historia, w której nie ma tylu dziwacznych bohaterów, a jest magia w najczystszej postaci. Z pięknymi obrazami, cudowną muzyką i jedną z moich najukochańszych historii.




Źródła ilustracji:
http://www.filmweb.pl/film/La+Belle+%26+la+b%C3%AAte-2014-656677/photos/473670

środa, 11 grudnia 2013

Houston... Mamy problem

No właśnie, mamy problem, a uściślając to ja mam problem z Grocholą.
Kiedy w księgarniach pojawiła się jej książka "Houston, mamy problem" to chciałam ją mieć już teraz zaraz najlepiej swoją, bo zapowiadało się ciekawie. Babska książka pisana z perspektywy faceta? Czemu nie? No, ale krążyłam dookoła niej i krążyłam, ale potem jakoś coraz bardziej mieszane uczucia mnie ogarniały. Koniec, końców Grochola wylądowała z powrotem na półce w księgarni. W końcu trafił do mnie egzemplarz biblioteczny i chyba dobrze się stało, bo...
Jeremiasz to trzydziestodwuletni facet, który zerwał z dziewczyną. Niby powód wiadomy, ale jednak nie do końca, bo facet sam jakoś nie chce się do tego przyznać. Najpierw wmawia sobie jaka to z jego byłej fleja nie była (no bo jak tu się przed samym sobą przyznać, że się samemu bajzel robi). Kilka prób podleczenia złamanego serduszka na zasadzie: czym się strułeś, tym się lecz. Do tego wszystkiego dochodzi mama, która chce dobrze, cały zastęp kumpli (w tym dwie dziewczyny, z czego jedna się nie liczy, bo w zasadzie jest po tej samej stronie barykady, co reszta męskiego światka), frustracje związane z brakiem roboty w zawodzie i Raszpla, która żyć nie pozwala. A wszystko to okraszone mniej lub bardziej inteligentnymi rozważaniami Jeremiaszka.
To, tak w telegraficznym skrócie, bo dzieje się dużo więcej i komentarzy jest od groma.
No i mi chyba najbardziej się o te komentarze rozchodzi. Jeszcze tak niezdecydowanego faceta nie widziałam! Jak babcię kocham normalnie wzięłabym i udusiła. To mu nie pasuje, tamto nie pasuje, ale z praniem do mamusi leci, bo nie wiem, czy toto pralkę ma, a nawet jeśli to pewnie za trudna w obsłudze. Pozbywa się z domu rzeczy po byłej, ale olejek do kąpieli zostawia, ba nawet się w nim wykąpie. Wszystkich zapewnia, że o Marcie już nie myśli, ale co chwila jest Marta to, Marta tamto. Ah i te błyskotliwe komentarze...
Przebrnięcie przez pierwsze 100 stron to był koszmar. Dłużyło się niemiłosiernie i wprost proporcjonalnie do chęci użycia tępego narzędzia na głowie głównego bohatera i narratora jednocześnie (nawet przy wzięciu poprawki na to, że nie lubię książek z narratorem pierwszoosobowym). Jeremiasz sam nie wie czego chce i utwierdza się w przekonaniu, że świat jest zły, niedobry i be. Największym złem na świecie są kobiety, których on i cała reszta jego płci (solidarność plemników jak się patrzy) nie rozumie. Małżeństwa i stałe związki też są złe i najlepiej byłoby je prawnie zakazać. Z drugiej strony próbuje się wepchnąć w nowe znajomości, niezobowiązujące flirty i zazdrości wszystkim sparowanym elektronom. Nie wyrobiłabym z takim facetem.
Kiedy w końcu się przyzwyczaiłam do sposobu bycia Jeremiasza to już jakoś poleciało i czytało się nawet przyjemnie. Czasem nawet się trochę uśmiałam i co mądrzejsze fragmenty podkreśliłam ołówkiem dla potomności (wiem, że niektórzy twierdzą, że to zbrodnia, ale co ja mogę). Na szczęście mądrości nie pochodziły od Jeremiasza, bo ten to się obraził jak go była wykorzystała seksualnie, ale jakoś nie zatrybił, że sam chciał wykorzystywać, bo jak stwierdził to zdrowo. No i to, co najważniejsze. Gdzieś tak, po 3/4 książki nasz wieczny chłopiec wreszcie zaczął dorastać! Z człowieka o postawie roszczeniowej i tak zwanego "pistoletu" zaczyna nareszcie dostrzegać, że nie on jest najważniejszy na świecie.
Ah! Byłabym zapomniała. Niesmowicie polubiłam Ingę i chciałabym zdecydowanie więcej o niej czytać. W jakiś sposób potrafiła ona wypomnieć Jeremiaszowi jego głupotę i przejść do porządku dziennego nad jego fochami.
Muszę Grocholę pochwalić. Pisała jak facet, co prawda moim zdaniem troszkę zbabiały i rozmemłany, ale facet. To się niestety rzadko zdarza, że kobieta napisze świetnie z perspektywy faceta i odwrotnie. Jak to ujął kiedyś pewien mój znajomy: Dla faceta baby są zbyt skomplikowane, a chłopy dla kobiet zbyt prości w obsłudze.
Powiem jednak szczerze, że chyba wolałabym jednak obejrzeć film na podstawie "Houston, mamy problem". Najlepiej, gdyby Jeremiasza grał Dorociński. Nie wiem, czemu, ale obaj wydają mi się troszkę w ten sam sposób rozmemłani. Po za tym chyba wolałabym jednak obserwować zachowanie tego pana z perspektywy widza, a nie słuchacza jego wywodów i przeżyć wewnętrznych. Bo oprócz tego, że sam Norris jest operatorem kamery, to w książce są takie momenty, że aż proszą się o sfilmowanie. Stąd chyba ten mój problem z Katarzyną Grocholą, że jej książki najlepiej czyta mi się zekranizowane. Bo często są to książki jakby pisane pod scenariusz filmowy.

środa, 28 sierpnia 2013

"Ostatni ślad" - kryminał podszyty kiepskim romansem

Macie taką magiczną stronę w książkach po przeczytaniu, której choćby nie wiem jak nudna historia by nie była to czytanie idzie szybciej? Ja mam. Najczęściej jest to 100 stron, chyba, że książka jest maleństwem jak "Zamieć śnieżna i woń migdałów" Läckberg albo zbiorem opowiadań. Są książki, w których nie zauważam tej granicy, ale są też takie w których dobrnięcie do setki graniczy z cudem i ciągnie się w nieskończoność.
Tak było w przypadku "Ostatniego śladu" Charlotte Link. Do setnej strony dobrnęłam w tej książce dopiero po trzech dniach i ciężkich bojach, a była to dopiero 1/5 całej powieści. Na szczęście potem nie było już tak źle, ale i tak zawiodłam się na lekturze, bo po opisach na książce i w sieci spodziewałam się czegoś znacznie lepszego.
W życiu Rosanne Hamilton nie dzieje się najlepiej. Niby ma wszystko, o czym marzy nie jedna kobieta: kochającego męża i wspaniałego przybranego syna, piękny dom w państwie, gdzie wielu by chciało mieszkać. Jednak okazuje się, że to w cale nie jest taka sielanka. Kobieta jest sfrustrowana tym, że jej rola ogranicza się do bycia kurą domową oraz nieustannego łagodzenia sporów między ojcem i synem, tęskni także za Anglią, której jej mąż nie cierpi. Kiedy, więc pojawia się możliwość wyrwania się choć na chwilę z tego wszystkiego i choćby na krótko powrócić do zawodu dziennikarki decyduje się przyjąć zlecenie od swojego byłego szefa. Dodatkową motywacją jest też fakt, że pierwszy z całego cyklu artykułów, które ma napisać dotyczy jej zaginionej przed pięcioma laty koleżanki Elaine Dawson. Rosanne zaprosiła ją na swój ślub w Gibraltarze, ale dziewczyna nigdy tam nie dotarła. Najpierw z powodu mgły odwołali jej lot, potem przystała na propozycje obcego mężczyzny, który obiecał jej nocleg, a w końcu słuch o niej zaginął. Policja szybko umorzyła sprawę dlatego, że kobieta była dorosła, a jej niepełnosprawny brat tak uprzykrzał wszystkim życie, że śledczy doszli do wniosku, że wolała uciec od tego wszystkiego. Natomiast media i brat postanowili obarczyć kogoś winą za to zaginięcie i posądzili marca Reev'a, czyli mężczyznę, który udzielił Elaine schronienia o jej zgwałcenie, zamordowanie i ukrycie zwłok. Jak sam Reev twierdził, że te oskarżenia są bezpodstawne i przyczyniły się poniekąd do złamania mu kariery i życia osobistego.
Rosanne próbuje dociec, co tak naprawdę się stało i zamiast skupić się na napisaniu artykułu zaczyna prowadzić coś w rodzaju prywatnego śledztwa, które porusza całą lawinę tragicznych zdarzeń. Dodatkowo zakochuje się w podejrzanym o zamordowanie koleżanki z dzieciństwa mężczyźnie i za wszelką cenę stara się udowodnić, że prawda leży po jego stronie. Nawet nie zauważa jak zakochuje się w kimś kogo zupełnie nie zna.
"Ostatni ślad" to książka, którą trudno czytać szybko i z przyjemnością. Jak wspomniałam dobrnięcie do setnej strony zajęło mi dość sporo czasu i to jeszcze bardziej działa na jej niekorzyść. Mocno poszarpany początek pełen wątków, które często nijak się do siebie mają, a potem w jakiś niesamowity sposób łączą się ze sobą. No bo jak inaczej wytłumaczyć, że paszport zaginionej dziewczyny trafia w ręce kobiety, która rozpaczliwie chce uciec od partnera psychopaty albo dlaczego mężczyzna, który czerpie przyjemność z zadawania bólu nie zabił nikogo więcej przez pięć lat? Po za tym sama postać głównego podejrzanego, który w oczach Rosanny jest czysty, ale nigdy nie jest do końca szczery i trzyma wszystkich na dystans. Z góry wiadomo, że coś z nim jest nie tak.
Niemal wszystkie wydarzenia w książce miały ślimacze tempo. Czasami coś przyspieszało i pojawiał się dreszczyk emocji, ale niestety później drastycznie zwalniało i robiło się nudne. Efekt ten dodatkowo pogłębiał nużący język i sposób pisania. Na pewno nie może to być wina tłumaczenia, bo tłumacze wydawnictwa Sonia Draga zazwyczaj przykładają się do roboty.
Także sposób wykreowania bohaterów doprowadzał mnie wręcz do szału. Dominują tam jednowymiarowe, stereotypowe postacie, które przez większość czasu zachowują się w sposób przewidywalny  i wiadomo jak zareagują na napotkane sytuacje.
Łatwo także było przewidzieć w jaką stronę to wszystko będzie zmierzać zwłaszcza w przypadku Marca i Rosanny między którymi szybko zrodziło się niesamowite uczucie. Uczucie, dla którego zdaniem dziennikarki warto było zaryzykować pięć lat małżeństwa i zaufanie jakim obdarzył ją przybrany syn. Kobieta często zachowywała się irracjonalnie i wykazywała brakiem profesjonalizmu, mimo iż uważała się za profesjonalną i rzetelną dziennikarkę. Podobnie było z wątkiem Pameli i Cedrika miedzy, którymi również coś tam zaiskrzyło. Trąciło taką telenowelą z wątkiem kryminalnym.
W książce pojawiały się ciekawe momenty i zwroty akcji, ale niestety były one przytłaczane przez całą masę nudnych rzeczy i często pozbawionych sensu wydarzeń, czy postaci. Trzeba jednak Charlotte Link oddać trochę sprawiedliwości i przyznać, że jak na kogoś kto nie jest anglikiem świetnie odmalowała tamtejszy klimat.
Koleżanka miała rację narzekając na Charlotte Link. Mi również ta autorka nie przypadła do gustu i raczej nie sięgnę po jej kolejne książki. Było nudno i przewidywalnie, a z ciekawego pomysłu na kryminał (bo ciężko to nazwać thrillerem) została mało prawdopodobna, rozwleczona do granic możliwości historia podszyta tanim romansem.
Ach i byłabym zapomniała o okładce. Rzadko zdarza mi się zwracać na nią uwagę, ale lubię jak jest adekwatna do książki. Tutaj tego nie było, bo w końcu jak ma się zdjęcie pleców dziewczynki z warkoczami do zaginięcia dorosłej kobiety i innych często dość brutalnych wydarzeń?


Źródło ilustracji:
www.publio.pl

piątek, 16 sierpnia 2013

Książki kryminalno-sensacyjne na romantyczną nutę

Harlequin osobiście kojarzy mi się z tymi tanimi romansami, które kiedyś pojawiały się w ilościach hurtowych. Tym większe moje zdziwienie było, gdy z tyłu książki Gerritsen zobaczyłam wielgachną nazwę wydawnictwa. No cóż, zdarza się. Na szczęście jednak nie ocenia się książek po tym przez kogo zostały wydane, a po ich zawartości. Zwłaszcza jeśli to kryminał napisany przez Tess Gerritsen, której książki bardzo lubię, a zwłaszcza te z Jane Rizzoli i Maurą Isles.
Tym razem jednak nie były to książki z moim ukochanym duetem, ale coś czego zazwyczaj unikam jak ognia, czyli romans. Na mój stosik przywędrowały jedne z pierwszych książek wspomnianej autorki, które jakby nie patrzeć wpasowują się w klimat wydawnictwa, bo to (o, zgrozo!) romanse kryminalne. Są to: "Prawo krwi" wydane również pod tytułem "Nigdy nie mów żegnaj" i "Śladem zbrodni". Czy w tych książkach jest więcej romansu, kryminału, a może odrobina sensacji? Na to pytanie postaram się dzisiaj odpowiedzieć.
"Prawo krwi" przytargałam do domu po promocji w Lidlu, gdzieś tak na początku maja. Opowiada historię, w której poniekąd budzą się demony z czasów wojny w Wietnamie. Na prośbę umierającej matki Willy Maitland rozpoczyna poszukiwania ojca, który był pilotem i prawdopodobnie rozbił się w czasie jednego z lotów zleconych przez wojsko. Kiedy obeszła już wszystkie możliwe tropy w Stanach zaczęła szukać w Azji. Tam również nie potrafi się niczego konkretnego dowiedzieć. W tedy na jej drodze staje Guy'a Barnarda - antropologa, który pracuje dla wojska i pomaga w identyfikowaniu szczątków amerykańskich żołnierzy. Willy początkowo nie polubiła, ba nawet chetnie by znienawidziła Guy'a uważając go za hienę, która chce tylko zarobić na tym, że znajdzie Dzikiego Billa Maitlanda i doprowadzi przed sąd jako zdrajcę wojennego. Jednak wbrew zdrowemu rozsądkowi zaczyna coś do niego czuć. Kiedy w końcu zaczynają współpracować i znajdują odpowiedzi na coraz więcej zaczyna się robić coraz niebezpieczniej. Każdy kto im udziela w jakiś sposób informacji albo pomocy kończy tragicznie. Willy w końcu udaje się znaleźć odpowiedzi na szukane pytania, omal nie zostaje zabita, ale także po uszy zakochuje się w Barnardzie.
Tak mniej więcej w telegraficznym skrócie, bez zdradzania zbyt wielu szczegółów wygląda historia opowiedziana przez Gerritsen. Książka jest napisana lekkim i przystępnym językiem, ale nie jest to literatura najwyższych lotów. Owszem jest ciekawie i dynamicznie, bo akcja zwłaszcza na końcu przyspiesza niemiłosiernie, ale niestety cały czas coś tam umyka, rozmywa się. Do tego jeszcze wątek romantyczny, który jest dość strawialny, ale niestety do bólu przewidywalny. Jest to całkiem fajne czytadło na wieczorny relaks przed snem. Ja wchłonęłam "Prawo krwi" bardzo szybko i nawet romans przeplatający się z duchami wojny nie był taki straszny. Do tego zakończenie (oczywiście nie historii Willy i Guy'a, bo to nawet bez czytania można przewidzieć) mnie zaskoczyło. Miałam zupełnie inne typy, dlatego książka bardzo mi przypadła do gustu i zostaje na mojej półce już na stałe.
"Śladem zbrodni" to już zupełnie inna para kaloszy. W przeciwieństwie do "Prawa krwi", które jest bardziej książką sensacyjną tutaj mamy romans osadzony w kryminalno-sensacyjnym klimacie.
Beryl i jej brat są wychowywani przez wuja, który wziął ich pod opiekę po śmierci rodziców. Jednak wszystko zaczyna się komplikować, gdy podczas jednego z przyjęć na którym spotykają się ludzie znani ze świata polityki, ekonomii i wywiadu ktoś zdradza im jak naprawdę było ze śmiercią ich rodziców. dziewczyna nie potrafi się pogodzić z tym, że ojciec mógł zabić matkę i popełnić samobójstwo, a dodatkowo być kretem w NATO i sprzedawać informacje komunistom.
Beryl z bratem ruszają więc w pościg za starymi duchami. Większość osób, które znały historię Tavistock'ów pomaga im w dążeniu do prawdy, ale po jakimś czasie okazuje się, że ktoś nie chce by wyszła ona na jaw i zaczyna grozić im niebezpieczeństwo. W całej tej zawierusze między Beryl, a byłym agentem CIA Richardem Wolfem zaczyna rodzić się bardzo gorące uczucie, które miesza tej parze w głowach od pierwszego spotkania.
Historia opowiedziana przez Gerritsen w "Śladzie zbrodni" jest świetna. Dynamiczna akcja, odrobinę tajemniczości przynależnej tajnym służbom i rodzące się pomiędzy bohaterami uczucie. Prawie jak w Bondzie. Niestety tylko prawie. Najsłabszą częścią tej książki jest właśnie wątek romansu Beryl i Richarda. W pewnym momencie robi się to nudne jak flaki z olejem i przyćmiewa całą resztę książki, która jest naprawdę dobra. Co jakiś czas musiałam odłożyć książkę i odpocząć od przemyśleń dziewczyny i prawie dwadzieścia lat starszego od niej ukochanego. Wszystko było oczywiste i mocno pretensjonalne. Można wręcz powiedzieć, że nawet meczące. Dodatkowo sam finał mocno mnie rozczarował, choć przyznaję, że był zaskakujący, ale zakończenie wątku romantycznego przyprowadziło mnie wręcz od tej całej słodyczy o mdłości.
Jeśli miałabym wybierać, która z tych dwóch książek jest lepsza to jest to zdecydowanie "Prawo krwi", w którym pisarka fajnie zrównoważyła wątki kryminalno-sensacyjne z romansem. Tego zdecydowanie zabrakło w "Śladem zbrodni", które było książką męczącą. Książki są bardzo różne nie tylko ze względu na realia w jakich zostały osadzone, ale i na poziom, co mnie trochę zdziwiło bo "Ślad zbrodni" powinien być lepszy ze względu na to, że Gerritsen napisała go później i powinna nabrać wprawy.
Odpowiadając na postawione pytanie muszę stwierdzić, że "Prawo krwi" przypomina trochę te wszystkie filmy sensacyjne, w których główny bohater pokonuje wrogów i zdobywa dziewczynę. Fajnie się to czytało i mogę ją polecić każdej dziewczynie, która nie chce kolejnego cukierkowego romansu, ale coś z dreszczykiem emocji.
"Śladem zbrodni" byłoby ciekawe ze względu na ciekawy pomysł połączenia zagadki kryminalnej z przeszłości i fajnej sensacji troszkę w stylu Bonda. Niestety okazało się bardziej kiepskim romansem, którego tłem były wybuchy, wywiad i próby morderstwa. Zbyt dosłowna i oczywista książka, która mimo niespodziewanego finału męczyła. Mi się nie podobała i raczej na długo zniechęciła do podobnych książek. A szkoda, bo Bond w nieco babskiej wersji mógł być ciekawy, ale został typowym Harlequinem.



Źródła ilustracji:
www.harlequin.pl
zdjęcie własne