niedziela, 15 lutego 2015

Steve Berry i jego "Dziedzictwo Templariuszy"

Przy pierwszym podejściu Steve Berry mnie zachwycił. Dostałam do ręki książkę przypominającą starego dobrego Indianę Jonesa, tyle że bez kapelusza. Do tego należałoby dołożyć jeszcze porządnie odrobioną lekcję historii o grobowcu cesarza Qin. Byłam zachwycona i wchłonęłam tamtą książkę bardzo szybko. Myślałam, że podobnie będzie w przypadku "Dziedzictwa Templariuszy" i tu się rozczarowałam, bo czytanie szło mi jak krew z nosa. Może po części dlatego, że akcja toczyła się zdecydowanie wolniej albo, że to pierwsza książka z serii i autor dopiero przedstawia swoich bohaterów, ewentualnie było dla  mnie zbyt sentymentalnie.
O czym jest? Cotton Malone i jego była szefowa pakują się w sam środek walki o władzę w zakonie Templariuszy, który przetrwał czystkę jaką urządził im Filip Piękny z papieżem Klemensem do spółki. Jednak Jakub de Molay ówczesny wielki mistrz tak dobrze ukrył tajemnicę zakonu, że żaden z jego następców nie potrafił jej odnaleźć. Tajemnica jest coraz bliższa odkrycia, gdy były mąż Stephanie Nelle (szefowej Cottona) zaczyna swoje dochodzenie. Niestety w dość niejasnych okolicznościach popełnia samobójstwo. Kilka lat później kobieta powodowana wyrzutami sumienia próbuje zamknąć śledztwo męża do końca i nieświadomie pakuje się w tarapaty, z których ratuje ją były pracownik Cotton Malone.
Sprawy komplikują się coraz bardziej, gdy do gry wkracza co raz więcej osób chcących coś zyskać na odnalezieniu dawno ukrytego skarbu.
Temat książki jest mocno wyeksploatowany, gdyż Templariusze i ich tajemnice fascynują ludzi od wieków. Sama nawet przeżyłam okres fascynacji zakonami rycerskimi i z wypiekami na twarzy czytałam wszystko, co na ten temat napisano. Od przygód "Pana Samochodzika" na dość poważnych książkach historycznych skończywszy. Dlatego nie oczekiwałam zbyt wielkiej innowacyjności w kwestii rozwiązania zagadki, czy tego czym faktycznie był skarb tego zakonu. W "Dziedzictwie Templariuszy" spodziewałam się raczej ciekawej przygodówki z solidnie odrobioną lekcją historii. Niestety cały czas miałam wrażenie, że Steve Berry dał mi tylko te drugą część. 
W książce było sporo przestoi, które wstrzymywały akcję zamiast pchać ją do przodu. Bohaterowie zachowywali się jak w dramatach skupiając się na tym by wyjaśnić swoje emocje i ustosunkować się do nich, a także w jakiś sposób pogodzić się z przeszłością. Cały czas odnosiłam wrażenie, że pościgi i rozwiązywanie kolejnych zagadek jest tylko tłem dla prób okiełznania emocji i wyrzutów sumienia przez kolejnych bohaterów ze Stephanie Nelle na czele.
Cała reszta historii też wydawała się mocno przewidywalna, co strasznie irytowało.
Po za tym nie mam autorowi nic do zarzucenia. Stworzył ciekawe postacie, z którymi można się w jakiś sposób identyfikować. Jedne budzą sympatie inne antypatie i czytając kibicuje się tym pierwszym. Doskonały research na temat Templariuszy i zgrabne wplecenie wątków historycznych w fikcyjne. Jednak nic po za tym.
"Dziedzictwo Templariuszy" było dla mnie raczej nudne i zbyt melodramatyczne. Pozostaje mieć jednak nadzieję, że pozostałe książki z serii są dużo ciekawsze i bardziej na poziomie "Grobowca cesarza".

piątek, 6 lutego 2015

Listy

Całe życie wpajano mi, że nie czyta się cudzych listów, dlatego też nie bardzo mnie ciągnęło w stronę tego typu literatury. Bo przecież listy, tym bardziej listy pisane przez ludzi kilkadziesiąt lat temu to sprawa bardzo intymna. Nie były to tysiące krótkich wiadomości pisanych bez głębszego zastanowienia tak jak dzisiaj. Były pełne treści, wielokrotnie przepisywane na brudno, a nie zwykłe "Cześć, co słychać?". Dlatego też "Listy" J.R.R. Tolkiena odleżały na mojej półce dość sporo czasu. Bo chociaż z jednej strony bardzo chciałam poznać człowieka, który stworzył jeden z moich ukochanych światów, to z drugiej miałam wrażenie, że takie czytanie czegoś tak bardzo prywatnego jak korespondencja jest raczej niestosowne. W końcu jednak nie mogłam dłużej, zapakowałam te cegłę (książka ma ponad 700 stron) do torby i przez kilka tygodni przenosiłam się w świat człowieka, który stworzył Śródziemie.
Nie wiem, czy wypada pisać coś na ten temat. Wiem natomiast, że Tolkien nabrał w moich oczach trochę większej realności. Z korespondencji wyłonił się obraz człowieka ciepłego, kochającego rodzinę, ale też przy okazji strasznej marudy, która z uporem godnym lepszej sprawy potrafiła się wykłócać o to jakie ilustracje mają się pojawić w książeczkach. 
Dostałam obraz typowego naukowca nieco oderwanego od rzeczywistości, co przynosiło chyba dość sporo utrapienia całemu otoczeniu. Albo przynajmniej wydawcy, który nawet siłą nie potrafiłby zmusić tego profesora Oxfordu do oddania w terminie chociażby jednej strony. Z drugiej jednak strony trochę pocieszył mnie fakt, że wszystkie uczelnie funkcjonują tak samo niezależnie, czy jest to moja Alma mater, czy któryś z angielskich uniwersytetów. Bajzel i roztrzepani naukowcy są wszędzie tacy sami, a studenci tak samo doprowadzają do nerwicy.
Po za tym Tolkien wyjaśnił całkiem sporo moich wątpliwości, które pojawiły się podczas czytania "Władcy Pierścieni" i "Silmarillionu". Trochę też żałuję, że nie udało mu się zrealizować dalszych pomysłów na historię, która miała tam swój początek.
Czy było warto przegryzać się przez często zaplątane listy? Według mnie jak najbardziej, bo uzyskałam odpowiedzi na pytania, które pojawiały się za każdym razem, gdy przerzucałam karty "Władcy Pierścieni", czy "Hobbita". Poznałam też bardziej osobiście człowieka, którego w jakiś sposób podziwiałam nawet jako naukowca, chociaż zajmował się kompletnie różną od mojej dziedziną nauki.
Książka ta miała jednak była w pewien sposób drastyczna, ponieważ kończy się listem napisanym na kilka dni przed śmiercią profesora. Listem, który chyba nigdy nie był wysłany, a zawierał całkiem sporo planów na dalsze życie...
Wiem jedno. Chociaż miałam wrażenie, że zaglądam tam gdzie nie powinnam (bo przecież cudzych listów się nie czyta) to Tolkien stał się dla mnie osobą bliższą i rozumiem go teraz bardziej niż po przeczytaniu jego biografii, a tym bardziej analiz tekstów, z którymi on sam rzadko kiedy, a raczej wcale się nie zgadzał.