piątek, 31 maja 2013

Blondynka Tao

Panią Beatę Pawlikowską bardzo lubię z jej audycji radiowych, a nawet z tych dziwacznych programów TVP "Zagadkowa Blondynka" i "Podróże z żartem". Zabawę z jej książkami w moim przypadku zaczęło National Geographic, bo kiedyś jedna jej mini-książeczka była dołączona do tej gazety. No i polubiłam te historie, a książki Pawlikowskiej już chyba na stałe będą moimi gośćmi. W mojej skromnej biblioteczce na stałe została "Blondynka w Tybecie", a reszta drobnicy poszła w obieg, bo są to książeczki, które aż proszą się o to żeby iść w świat.
Kiedy sięgałam po "Blondynkę Tao: rajd samochodami przez dżunglę w Malezji" wiedziałam już mniej więcej czego mogę się spodziewać i z przyjemnością przewracałam kolejne kartki śledząc losy ekipy, która wspierała polskich kierowców na rajdzie Rainforest Challange.
Książka ta trochę odbiegała od tego do czego przyzwyczaiłam się czytając książeczki z serii "Blondynka w...". Nie była to opowieść snuta o miejscach i mieszkających tam ludziach, ich zwyczajach, wierzeniach.
Był to rodzaj relacji z rajdu, ale o samych rajdowcach było niewiele. Cała opowieść dotyczyła raczej ekipy, która stanowiła ich wsparcie techniczne, a jest to ekipa warta uwagi. Trzej rośli mężczyźni Balkon - fotograf, Konik - repoter i Romek - mechanik, którzy zderzają swoje wyobrażenia o dżungli rodem z amerykańskich filmów z prawdziwą dżunglą. Do tego ich kierowca Chris i tytułowa Blondynka. Przeżycia panów w tym Balkona, któremu świat najwyraźniej się zawalił albo stanął na głowie w zależności od sytuacji potrafią rozbawić do łez, a jeśli do tego dodać zawoalowane wiązanki w stylu: Morwy nać zamigdalała po skubanym, hebanowym wuju.... to już w ogóle ciężko było się nie uśmiechnąć. 
Po za postaciami panów, które są czasami mocno przerysowane, narratorka przedstawia nam ekipy z różnych krajów. Są równie barwne, co polska i czasem nawet trochę hałaśliwe, a przez to dżungla w porze deszczowej wydaje się nieco mniej nieprzyjemna.
No właśnie... Dżungla. To chyba jej najwięcej miejsca poświęca Pawlikowska. Opisy są bardzo plastyczne i przemawiające do wyobraźni w taki sposób, że czuć wilgoć, zieleń, a nawet wciskające się wszędzie błoto. Nawet wielkie krwiożercze pijawki zdają się chować pod łóżkiem i czyhać na kawałek nogi do nadgryzienia.
Sam las deszczowy zdaje się pojawiać też po za opisami roślinności, zmagań samochodów z błotem i bohaterów z wszechobecną wodą. Widać jego wpływ na różne przewijające się przez tę relację postacie i ich reakcje na zupełnie inne środowisko w jakim przyszło im przez te kilka tygodni przebywać. Czasem wydaje się, że narratorka ma zbyt wysokie mniemanie o sobie to, ale na szczęście nie jest to uczucie dominujące podczas czytania. Można je nawet zrozumieć patrząc na Konika, Romka i Balkona, którzy wybrali się na wyprawę w dżungle jak Rambo na wojnę i troszkę zdezerterowali przytłoczeni zbyt dużą liczbą nowych wrażeń i brakiem doświadczenia.
Najmniej realną i najdziwniejszą częścią tej książki jest historia tajemniczego chińczyka, który zdaje się śledzić panią Beatę niemal na każdym kroku. Ba, nawet ratuje ją po tym jak polska ekipa zostawiła ją w środku dżungli razem z całym dobytkiem teamu i kazała czekać na transport. Kiedy doczytywałam książkę do końca bardzo chciałam się dowiedzieć kim jest ów tajemniczy chińczyk i dowiedzieć się, czy Pawlikowska spotkała go kiedyś jeszcze.
Oczywiście jak we wszystkich książkach podróżniczych, bardzo urzekły mnie zdjęcia i chciałabym ich więcej i więcej, bo to tylko dodatkowo rozbudza wyobraźnię. Pomaga też trochę spojrzeń na miejsce oczami autora zdjęcia, bo każdy z nas pewnie zwróciłby uwagę na coś innego.
Jest jeszcze jedna malusieńka rzecz, którą lubię w książkach Beaty Pawlikowskiej. Są to te malusie, czasem dziecinne, ale i często przezabawne rysunki opatrzone zabawnym lub refleksyjnym komentarzem (ten tutaj nie jest z "Blondynki Tao", ale w klimat się wpasowuje).
Książkę polecam każdemu kto jest w podróży i na wakacje, choć w sumie na jakiś zimny wieczór pod kocem z kubkiem kakao też może być. Bardzo poprawia humor i pozytywnie nastraja nawet do wielgachnej ulewy, którą Pawlikowska oswaja opowiadając historię swojej gumowej kurtki.


Źródła ilustracji:
www.publio.pl
www.mediatravel.pl

wtorek, 28 maja 2013

Za wszystko trzeba płacić

"Za wszystko trzeba płacić", czyli mojej przygody z rosyjskim kryminałem i Aleksandrą Marininą ciąg dalszy.
Jak pisałam wcześniej bardzo przypadł do gustu sposób w jaki Aleksandra Marinina kreuje rzeczywistość i bohaterów swoich książek. Za "Za wszystko trzeba płacić" zabrałam się więc z dużym zapałem i rosnącą ciekawością. Jest to zupełnie inną książka niż "Czarna lista". Przede wszystkim  ze względu na sposób prowadzenia narracji i fakt, że jest to już któraś z kolei książka z cyklu o Anastazji Kamieńskiej, czyli jak zwykle zaczęłam od środka.
O czym jest ta książka? W zasadzie ciężko jest na to pytanie jednoznacznie odpowiedzieć, bo pojawia się mnóstwo wątków, wychodzących na jaw przekrętów, które zdają się mnożyć im bardziej bohaterowie starają się coś ukryć lub rozwikłać. Istny węzeł gordyjski i piszę to bez cienia przesady.
Wszystko zaczyna się od pewnego naukowca, który szuka specyfiku poprawiającego wydajność pracy umysłowej u ludzi, ale jest jeden problem. Ten specyfik sprawia, że ci którzy go zażywali bardzo szybko umierają. W tym momencie wkracza na scenę wyrachowana (o czym nam opowiada obszerna retrospekcja) żona naukowca Olga Rieszyna, która zleca swojemu dawnemu kochankowi znalezienie archiwum człowieka, który już coś takiego próbował stworzyć. Niby nic wielkiego odnaleźć i odkupić te notatki, ale wdowa po właścicielu archiwum chce za nie milion dolarów. Wszystko potoczyłoby się bezboleśnie, gdyby były kochanek Olgi nie zrobił się pazerny i nie kazał zabić, zamiast płacić. Wszystko byłoby jeszcze prostsze, gdyby była tylko jedna ofiara, ale niestety facet od czarnej roboty zabił też przypadkowo jadącą z wdową kobietę z sześcioletnim dzieckiem. No i tu wszystko komplikuje się jeszcze bardziej, bo przypadkowa kobieta okazała się byłą kochanką bardzo wpływowego mafiosa i żoną jego austriackiego przyjaciela.
Kochanek Olgi chce sprawę zamieść pod dywan zlecając zabicie jedynego świadka, a mafiozo chce dorwać morderce byłej ukochanej i jej syna. W tym właśnie momencie pojawia się Anastazja Kamieńska, która jest winna gangsterowi przysługę. Nie ma ona robić nic niezgodnego z prawem, ale ma pomóc tylko w wytropieniu mordercy, co robi z oporem i mieszanymi uczuciami. Niestety wszystko zaczyna się komplikować jeszcze bardziej i nagle nic nie okazuje się takie jakie się wydawało, a przy okazji kolejnej poruszanej sprawy jak diabełki z pudełka wyskakują inne, które zaciemniają lub rozjaśniają to co się dzieje.
Brzmi strasznie, ale to właśnie jest głównym atutem książki. Mnóstwo zagadek, które trzeba rozwiązać. Całe szczęście problemy te stają przed jednym bohaterem, bo nikt chyba nie byłby w stanie rozpracować tak zawiłej i wielowątkowej zagadki, a do tego dochodzą jeszcze wątki poboczne mające nikłe powiązanie z głównymi wątkami. do tego dochodzi jeszcze tajemnicza firma...
Jak wspomniałam na początku nie jest to historia z narratorem pierwszoosobowym, ale zewnętrznym. Tak duża ilość rozgrywających się równolegle wątków wyklucza uczynienie narratorem jednego z bohaterów powieści. Poznajemy wielu bohaterów, którzy oprócz samej Kamieńskiej mogą spokojnie pretendować do miana głównej postaci i śledzimy ich losy równie dokładnie. Niestety też ich ilość i fakt, że pojawia się setka wariantów imion i przydomków sprawia, że musiałam się czasem mocno nagimnastykować o którego Kolę, czy Sławę chodzi. Jest to dość spory minus, ale autorka ma na swoje usprawiedliwienie fakt, że postacie są różnorodne i bardzo dobrze zbudowane nawet jeśli pojawiają się tylko epizodycznie. Kolejnym minusem przynajmniej na początku były niespodziewane retrospekcje i równie niespodziewane powroty do teraźniejszości, ale pojawiało się to tylko na początku i nie w takich ilościach jak w "Sejfie" Sekielskiego. Tutaj jednak dużo wyjaśniały i motywy postępowania niektórych bohaterów stawały się przez to bardziej zrozumiałe.
Jest też trochę jak w komedii pomyłek, ale o wiele bardziej poważnie. Bo z jednych spraw kryminalnych wynikają rozwiązania drugich, niekoniecznie bezpośrednio związanych z głównymi wydarzeniami. Jest to na pewno książka dla ludzi, którzy lubią przeczytać kilka ostatnich stron i trochę środka. Nie dowiedzą się z tych wyrwanych kontekstów niczego, a zamieszanie spowoduje, że przeczytają całość.

"Za wszystko trzeba płacić" jest też kolejną książką z cyklu o Anastazji Kamieńskiej, ale to nie przeszkadza w jej odbiorze. Autorka zręcznie wplata w fabułę wyjaśnienia dotyczące tego, co się działo wcześniej w życiu bohaterki i dlaczego robi ona to, co robi. Nie ma wiec obawy jak to bywa w przypadku niektórych cykli, że biorąc książkę "ze środka" kompletnie nie będziemy się orientować w świecie wykreowanym przez pisarza.
Marinina porusza w tej książce wiele tematów poważnych tematów. Od korupcji w milicji do spraw etyki badań na ludziach i skrupułów jakie powinny im towarzyszyć, a także problem dążenia do celu po trupach.
Czy są jakieś minusy? Wydaje mi się, że zależy to od tego kto się za ten kryminał weźmie. Bo to co dla mnie było atutem dla kogoś może okazać się kompletną pomyłką. Mogę się przyczepić też jeszcze tylko jednej rzeczy. Strasznie nie podobała mi się okładka, która według mnie nijak ma się  do treści książki.
Ja na pewno sięgnę po kolejne książki tej autorki (w Polsce wydano do tej pory 10 z 42) jak nadarzy się okazja i zachęcam do sięgnięcia przynajmniej po te dwie pozycje, które dane mi było przeczytać.

piątek, 24 maja 2013

Każdy może trafić na... Czarną listę

Kiedy w końcu odgrzebałam się trochę spod małego rozgardiaszu jaki sama sobie zafundowałam mogłam spokojnie i z czystym sumieniem zabrać za swój pierwszy w karierze rosyjski kryminał. Miałam do wyboru "Czarną listę" i "Za wszystko trzeba płacić" Aleksandry Marininy.
Na pierwszy ogień poszła "Czarna lista", bo zaintrygował mnie opis na plecach okładki, w którym zapowiedziano brawurową akcję pędzącą na złamanie karku. No i wsiąknęłam w książkę już od pierwszej strony mimo, że nie lubię narracji pierwszoosobowej. Na szczęście tym razem bohater nie był zapatrzonym w siebie megalomanem jak Jack Reacher i już na samym początku polubiłam Władisława Stasowa. Może też trochę dlatego, że nasz bohater zaczyna od przedstawienia układów ze swoim aniołem stróżem i nietypowej ośmioletniej córki, która pochłania wszystkie książki w zasięgu wzroku.
Wypadałoby jednak zacząć od początku. Podpułkownik Władisław Stasow razem z córką przyjechał do pewnego czarnomorskiego kurortu na wakacje. W tym samym czasie odbywa się festiwal filmowy, na którym ginie znana aktorka pretendentka do głównej nagrody. Milicjanta informuje o tym fakcie jego była żona, która jest krytykiem filmowym i dodatkowo podejrzewała go o romans z zabitą aktorką. Dima nie zająłby sie tą sprawą, w końcu był na urlopie i tuż przed emeryturą, gdyby nie jeden drobny fakt. Postanowił pomóc jednemu z reżyserów i wyjaśnić miejscowej policji, że nie miał on romansu z zamordowaną, bo to tylko plotka wymyślona po to żeby żona Stasowa odczepiła się od niego i przyjaźniącej się z nim aktorki.
Wszystko zaczyna się komplikować już na samym początku, gdy miejscowa milicja daje mu jasno do zrozumienia, że ma się nie wtrącać, a do sprawy przydzielono żółtodzioba. To właśnie ze względu na tego młodego łaknącego sukcesu jak wody milicjanta i kolejne zabójstwo nasz bohater zaczyna powoli angażować się co raz bardziej w sprawę. 
W tedy wszystko zaczyna nabierać tempa i odnosi się wrażenie, że trup ściele się gęsto. Bo jak się okazuje to nie pierwsze, ani nie ostatnie niewyjaśnione zabójstwa w tym mieście i nawet zawał pewnego starszego pana zaczyna być mocno podejrzany.
Siergieja i Dimę swoją pomocą zaczynają też wspierać Tatiana autorka poczytnych kryminałów, która okazuje się znaną śledczą oraz adorator jej przyjaciółki były żołnierz i socjolog Jura Mazajew. 
Sprawa, której rozwiązanie wydaje się być na wyciągnięcie ręki zaczyna się komplikować i ktoś ewidentnie chce wykurzyć ten zespół detektywów z miasteczka na różne niekoniecznie przyjemne sposoby.
Wszystko jest dodatkowo owinięte przemyślenia Stasowa na temat relacji z córką Lilą, rozważań nad byłą żoną i kontaktami z nią, a także nad niespodziewanie rodzącym się uczuciem do Tatiany. Kobiety, która jest zupełnym przeciwieństwem jego byłej żony Rity.
Marinina pisze lekko i zajmująco. Udało jej się opowiedzieć te historię z perspektywy mężczyzny choć czasem nie trudno się uśmiechnąć pod nosem, bo nagle Stasow zaczyna krytykować mężczyzn jako takich. Zupełnie tak jakby był kobietą. Generalnie udało się autorce stworzyć ciekawego bohatera, który nie popada w samozachwyt i potrafi się przyznać do tego, że bywa skończonym idiotą lub coś ciągle mu umyka mimo, że ma to tuż przed nosem. Także pozostałe postacie są równie barwne i nietypowe, czasem też troszkę przerysowane, ale ma to swój urok. Jest to też w pewnym stopniu uzasadnione, bo patrzymy na nich oczami głównego bohatera, a nie bezstronnego narratora.
Cała książka wydaje się być opleciona misterną siecią intryg, które nie zawsze wyjaśniają się tak jakbyśmy się tego spodziewali i jest całkiem sporo niespodzianek. Czasem też wydaje się, że autorka zapomina o niektórych poruszonych wątkach, gdy nagle wyskakują nie wiadomo skąd i są jak puzzel, który nagle wpasował się w odpowiednie miejsce. No, ale żeby nie było tak różowo jest też jeden wątek, o którym Marinina zapomniała, a ja bym chciała wiedzieć! Kim tak naprawdę był Mazajew, bo na pewno nie zwykłym socjologiem!
Niestety jest jeden duży minus w całej tej historii. Gdy wszystko nabiera już szaleńczego tempa to kończy się równie szaleńczo i nie dostajemy tego czego się spodziewamy. Natomiast ostatnie kilka rozdziałów jest jak uderzenie tępym narzędziem w głowę i nie wiadomo, co się tak naprawdę stało i po co ta cała skomplikowana intryga. Trzeba troszkę czasu żeby to sobie w głowie poukładać i wrócić myślami do wcześniejszych wydarzeń.
Po za tym była też jedna rzecz, która doprowadzała mnie niemal do szału. Zdrobnienia, przydomki, przezwiska i nazwiska. Ciężko mi było ogarnąć, gdy z Władisława Stasowa nagle robił się: Władik, Sława, Dima, Dimoczka itd. Robiło mi się w tedy trochę dziwnie, ale zrzucam to na karby tego, że oprócz Bułhakowa i Dostojewskiego jakoś nie było dane mi czytać wcześniej innych rosyjskich pisarzy, a tym bardziej autorów kryminałów. Jest to więc bardziej uwaga w moją stronę i znak, że trzeba się wybić trochę po za moich ukochanych Skandynawów, bo zrobię się monotematyczna.
Po za tym rzuciła mi się w oczy jeszcze jedna rzecz nie związana już z samą "Czarną listą". Jest to fakt, że nie tylko ludzki mózg ułatwia sobie życie powodując czasem, że czyta co innego niż jest faktycznie napisane, ale wydawcy też. Książki zostały wydane pod szyldem wydawnictwa W.A.B. w serii: Mroczna Seria, którą w pierwszym odruchu włożyłam do szufladki z napisem Czarna seria wydawana przez Czarną owcę. Pytanie teraz tylko, które z wydawnictw było pierwsze...
Podsumowując. "Czarna seria" podobała mi się mimo takiego zakończenia. Mogę ją polecić każdemu, kto chce przeczytać coś lekkiego i wciągającego. Nie jest to może jakiś super trzymający w napięciu thriller, ale dobrze napisany kryminał z ciekawymi zwrotami akcji.
Teraz zabieram się za "Za wszystko trzeba płacić" i liczę na kolejne ciekawe zwroty akcji. No i już wiem, że jest to zupełnie inny typ książki niż bohater dzisiejszej recenzji. Choć przyznam się, że miałam cichą ochotę znów spotkać się z podpułkownikiem Stasowem i poznać losy jego wakacyjnego romansu. No bo koniec końców polubiłam tego bohatera i jego pulchnego anioła stróża.

środa, 22 maja 2013

Bo ja czasem lubie niespodzianki

Raczej należę do ludzi, którzy wszystko z góry chcą mieć różne rzeczy zaplanowane, wiedzieć co, gdzie i jak. No i dzisiaj rano doznałam szoku, bo w skrzynce listonosz zostawił dla mnie awizo (swoją drogą nie lubię tego, bo nawet gdy jestem w domu to i tak muszę potem lecieć na pocztę, bo listonoszowi nie chce się zadzwonić do drzwi). Nic nie zamawiałam, więc przez głowę przeleciały mi tysiące niekoniecznie sensownych pomysłów, ale na jedną rzecz nie wpadłam.
Gdy odebrałam paczkę całą drogę piałam ze śmiechu i ludzie patrzyli na mnie jak na wariatkę. Dlaczego? No bo dostałam nagrodę za: "Udział w konkursie wiedzy o TPN". Co roku koordynator wolontariatu na stronie Facebooka dla wolontariuszy robi coś w rodzaju konkursu, na którym zadaje różne pytania i pokazuje zdjęcia, które trzeba rozpoznać, liczy się refleks i pierwsze trzy osoby, które odpowiedzą poprawieni dostają punkty.
Ja w sumie odpowiedziałam raz, bo ludzie uparcie myli szczyr trwały z niecierpkiem drobnokwiatowym. No i tyle mojego udziału w konkursie. To było dawno temu i zapomniałam, że w ogóle coś takiego było, tym bardziej nie spodziewałam się coś za to dostać. Dlatego najpierw doznałam szoku, a potem śmiałam się całą drogę do domu.
A co koordynator wolontariuszom sprawił za nagrody?
Kolejny numer kwartalnika "Tatry" i książeczka o świstaku "Na co gwiżdżą? Czyli wszystko o świstakach"
Gazetka jest naprawdę sporym kawałkiem porządnego czasopisma i jak zawsze jest w niej mnóstwo ciekawych artykułów. Każdy, biolog, humanista, czy zwykły turysta znajdzie w niej coś dla siebie. No i oczywiście mnóstwo świetnych zdjęć to jej kolejny atut, moim zdaniem często pobijają te z National Geographic. 
Książeczka jest poświęcona naszym największym śpiochom i nie mogę się doczekać kiedy za nią się zabiorę. Bo wiem, że Tomasz Zwijacz-Kozica potrafi w bardzo zajmujący sposób snuć opowieści o tatrzańskich mieszkańcach o czym regularnie przypomina właśnie w "Tatrach"  i razem z Filipem Ziębą napisał świetną książkę o niedźwiedziu "ON, czyli prawie wszystko o tatrzańskim niedźwiedziu".  
Jeszcze muszę się dorobić czegoś o kozicach i będę mieć wszystkie tatrzańskie symbole w domu w postaci książkowej. Nie mogłam się spodziewać lepszego poprawiacza humoru. Takie niespodzianki to najlepsza rzecz na świecie!
No i oczywiście znów zachciało mi się wybrać na spacer w jakiekolwiek góry. Trzeba będzie coś pokombinować jak się wykopie spod roboty, a na razie pozostaje mi pooglądanie zdjęć i poczytanie sobie o tych pociesznych zwierzakach. No bo kto nie lubi świstaków?





P.S.
Jak ktoś ma ochotę pobiegać z motyką po tatrzańskich szlakach to niech wejdzie na te stronę .

poniedziałek, 20 maja 2013

Handlarz śmiercią

Ostatnio mam szczęście do czytania debiutów, ale po części wynika to z faktu, że większość kryminałów to serie z tymi samymi bohaterami. Nie inaczej jest w przypadku "Handlarza śmiercią", który był pierwszą książką Sary Blædel i od czasu jego premiery, czyli 2004 autorka zdążyła popełnić już sześć kolejnych. W Polsce jej kryminały pojawiły się w 2012 roku, co chyba częściowo wiąże się z modą na kryminały skandynawskie.
Niedawno miałam okazję przeczytać wspomnianego już "Handlarza śmiercią", nie ukrywam, że zachęciła mnie do tego Camilla Läckberg, której serię z Fjallbacki wspominam bardzo dobrze (ostatnio nawet wyszperałam, gdzieś fragmenty filmów na jej podstawie, więc będzie trzeba zobaczyć), ale chyba troszkę przeceniłam jej opinię. O czym jest ta książka?
W zasadzie są tutaj dwie główne bohaterki stojące troszkę po przeciwnych stronach barykady w konflikcie policja-dziennikarze. Pierwszą z nich jest Louise Rick asystentka kryminalna kopenhaskiej policji, którą poznajemy w dość drastycznej dla niej sytuacji z przeszłości. Nie wytrzymuje presji jaką jest przekazanie najbliższym ofiary wiadomości o jej śmierci, podejrzewam, że mogła być to nawet pierwsza taka sytuacja w jej karierze w wydziale A (wydział zabójstw). Kiedy wracamy do teraźniejszości dowiadujemy się, że całą noc zbierała zeznania rodziny młodej kobiety, której nagie zwłoki znaleziono w parku.
Następnie poznajemy Camillę Lind reporterkę Morgenavisen, która zajmuje się pisaniem o sprawach kryminalnych i czasami zachowuje się jak pies myśliwski. Jak już zwietrzy zdobycz, czyli dobry materiał na artykuł to uparcie i nie zważając na nic i nikogo brnie do celu.
Już na początku zaczyna się robić bardzo ciekawie. Mamy dwa morderstwa: wspomnianej dziewczyny z parku i morderstwo dziennikarza, którego najpierw podejrzewano, że zmarł pod wpływem alkoholu, ale dopiero dokładna sekcja wyjawia prawdziwą przyczynę zgonu, czyli przecięcie rdzenia kręgowego. Jak się łatwo domyślić morderstwo dziewczyny stopniowo zaczyna schodzić na dalszy plan, bo afera powiązana z dziennikarzem i światem narkotyków, które badał wydaje się dużo ciekawsze. Pojawiają się kolejne co raz dziwniejsze okoliczności i policja przesuwa ludzi do pomocy przy dużo bardziej medialnym dochodzeniu.
Dodatkowo sprawą interesują się dziennikarze, którzy chcą przyczynić się do złapania mordercy kolegi, ale i zdobyć materiał na pierwszą stronę. Wszystko komplikuje się jeszcze bardziej, gdy ginie kolejny dziennikarz, a policja mimo, że aresztowała potencjalnego mordercę dalej drepcze w miejscu.
Niestety Sara Blædel moim zdaniem nie wykorzystała potencjału jaki miała w sobie ta opowieść i dwa, a potem trzy dziwne morderstwa ją przerosły. Pierwsza sprawa, gdzieś tak w połowie książki zaczyna znikać i ustępować miejsca drugiej, którą wcześniej obserwowaliśmy zarówno z punktu widzenia policji i niedoświadczonej dąsającej się dziennikarki, która nie słucha nikogo. Mogę się nawet pokusić, że sprawy kryminalne były raczej tłem do przedstawienia głównych bohaterek, ich przyjaźni i relacji z najbliższym otoczeniem. W pewnym momencie wszystko zaczynało się robić po prostu nudne. Uparta Camilla oraz sfrustrowana wydarzeniami z pracy i życia prywatnego Louise, która próbuje powstrzymać przyjaciółkę od zrobienia czegoś głupiego, ale ciągle jej się to nie udaje. W pewnym momencie nawet wciąga ją głębiej w aferę narkotykową.
Największym minusem tej książki jest chyba fakt, że już na samym początku łatwo jest się domyślić kto zabijał dziennikarzy i dlaczego. Pewnie dlatego tak strasznie mnie zirytowało to, że autorka niemal zapomniała o sprawie zamordowanej dziewczyny i o jej rozwiązaniu dowiadujemy się gdzieś tam na ostatnich stronach. Osobiście uważam, że tamta sprawa mogła być dużo bardziej ciekawa.
Pomijając to książka bardzo dobrze ukazuje jak żmudne, monotonne i czasochłonne potrafi być policyjne dochodzenie, które często sprowadza się do przesłuchiwania mnóstwa ludzi, czasem nawet wielokrotnego. Na pewno to bardziej odpowiada rzeczywistości niż to do czego przyzwyczaiły seriale i amerykańskie kryminały.
Po za tym jest to bardziej opowieść o dwóch kobietach, które muszą sobie radzić z zajęciami uznawanymi raczej za typowo męskie. Blædel poświęciła bardzo dużo miejsca na przemyślenia obu bohaterek i pokazaniu w jaki sposób oceniają ludzi, z którymi przyszło im pracować. Poznajemy nawet dość skomplikowany związek w jakim żyje Louise i dylematy, które są z tym związane. Niestety to też jest  dość nudnawe. W pewnych miejscach, gdzie mogłoby być więcej, został ten wątek potraktowany po macoszemu, a w innych przegadany. Równie dużo czasu poświeciła na przemyślenia Camilli, ale w jej przypadku skupia się tylko na sprawach zawodowych. Niestety też ta postać jest małym minusem, bo czasem bywa piekielnie irytująca i do tego stopnia głupia żeby samemu pchać się w sprawę, która ją przerasta.
Na mój gust jest to dość przeciętny kryminał, ale miał zadatki na dobrą książkę obyczajową. Mam wobec tej książki mieszane uczucia, bo raczej nie tego spodziewam się po dobrym kryminale. Tutaj akcja sunie w tempie mocno ślimaczym, chociaż pod koniec bardziej przypomina ślimaka morskiego i płynie troszkę szybciej. Jak będę mieć okazję sięgnąć po kolejne książki Sary Blædel to pewnie to zrobię z ciekawości, czy są lepsze od mocno przeciętnego debiutu.
"Handlarza śmiercią" podsumować mogę krótko: kolejna książka pisana o kobietach przez kobietę z kryminałem w tle. Mogę też się spokojnie zgodzić z opinią pana Orlińskiego z Gazety Wyborczej, że jest to książka o zwyczajnych ludziach.


Źródło ilustracji:
www.merlin.pl

wtorek, 14 maja 2013

Jack Reacher - idealny bohater dla faceta

Jako małe dziewczę strasznie lubiłam filmy ze Stallonem, Shwarzeneggerem czy Seagalem. Komando, Rambo, czy Liberator to nie było ważne, po prostu strasznie mi się podobały tego rodzaju filmy. Przez jakiś czas nawet ganiałam po ogródku w okularach przeciwsłonecznych taty z plastikową repliką glocka 27 w ręce, a te śmieszne żółte kulki były upychane po wszystkich możliwych kieszeniach. No, ale jak wiadomo człowiek ze wszystkiego powoli wyrasta, jednak sentyment pozostał.
Kiedy, więc otwarłam "Jutro możesz zniknąć" pomyślałam sobie to coś dla mnie. Były wojskowy, który wpakował się w całkiem spore tarapaty tylko dlatego, że wsiadł do niewłaściwego pociągu. Wygląda to prawie jak w filmach akcji z lat 90-tych, więc licząc na efekciarską opowieść zaczęłam czytać.
Pierwsza rzecz jaką dostajemy to pełne CV naszego bohatera, z której dowiadujemy się wszystkiego o jego karierze zawodowej, a jeśli dobrze się wczytamy to nawet o stylu życia.
Opowieść zaczyna się od przedstawienia izraelskiej listy dotyczącej zamachowców samobójców, a zaraz potem wyjaśnia się dlaczego ona rozpoczyna książkę. Reacher obserwuje swoich współpasażerów w pociągu i jak przystało na żołnierza wszystko analizuje. Jego uwagę przykuwa kobieta, która spełnia niemal wszystkie punkty z wspomnianej wcześniej listy. Zdenerwowana, w za dużej zimowej kurtce i z wielgachną torbą na kolanach. Podchodzi, więc do niej i próbuje rozmawiać, ale w tedy kobieta wyciąga z torby rewolwer, a po chwili strzela sobie w głowę. Tak zaczyna się dziwaczna historia pełna tajnych służb,  terrorystów, sztabu wyborczego pewnego senatora i Jacka Reachera. Wszyscy szukają informacji wyniesionej przez samobójczynie z Pentagonu, a nasz bohater zamiast dać sobie z tym wszystkim spokój jeszcze wszystkich dookoła prowokuje. Prawie jak Bond sieje spustoszenie, prowadzi śledztwo (oczywiście prywatne) i podrywa dziewczynę.
Dzieje się bardzo dużo, choć niekoniecznie szybko i niekoniecznie z sensem. Tak to wygląda w dużym skrócie.
Przede wszystkim nie jest to książka dla kobiet. To taka typowa męska lektura, w której faceci jeden przed drugim demonstrują swoją siłę i bawią się swoimi ulubionymi zabawkami. Nie zmienia to jednak faktu, że czytało mi się te książkę dość dobrze i pozwoliłam się mocno wciągnąć końcówce.
Autor wykazał się konsekwencją w prowadzeniu fabuły i tworzeniu bohaterów, których w książce troszkę się jednak przewija. Nie mogę też odmówić mu dużej wiedzy historycznej, znajomości prawa USA i tamtejszych realiów (tutaj głównie znajomość Nowego Jorku). Ma także bogatą wiedzę na tematy czysto militarne: broń palna i biała, sposoby działania jednostek specjalnych itd. Zostajemy wręcz zarzuceni informacjami o ewolucji karabinu MP5, sposobie używania glocka i braku celności broni krótkiej. Ba, mamy nawet historię i dokładną konstrukcję pistoletu ze strzałkami usypiającymi. Dlatego większość osób może być tym znudzona. Zwłaszcza, że przeciętny mol książkowy nie ma pojęcia jak większość z tych pistoletów wygląda, a gdyby pokazać mu glocka i berettę to ich nie odróżni.
Jest to z jednej strony plus, bo przez to postać Reachera jako wojskowego jest bardziej rzeczywista. Z drugiej natomiast strony nadmiar informacji nudzi i spowalnia akcje. Bo po co mi wiedzieć jak zmieniała się MP5 i oznaczenia na niej, skoro zaraz nasz bohater ma wkroczyć do akcji i strzelać do wszystkiego co się rusza? Wystarczyłoby napisać, że ustawił karabin na serie po trzy pociski, a tak mamy dokładne informacje ciągnące się przez półtorej strony i zainteresowanie przyszłą masakrą się traci.
Kolejnym minusem, bardzo dużym minusem jest narracja pierwszoosobowa. Cały czas miałam wrażenie, że bohater jest piekielnie zarozumiały, a w jego opinii wszyscy dookoła to partacze lub głupki. Strasznie irytujące. Czasem jednak ten rodzaj narracji się bronił. Zwłaszcza jeżeli Reacher opowiadał, co dokładnie widzi i na co zwraca uwagę. W narracji trzecioosobowej autor nie mógłby sobie na coś takiego pozwolić.
Następną rzeczą, która mi się nie podobała to fakt, że cała historia w pewnych momentach stawała się mocno nieprawdopodobna. Przez to, że: policjantka wtajemniczała Reachera w śledztwo tylko dlatego, że kiedyś był wojskowym, że kandydat na senatora ot tak wpuszcza do siebie jakiegoś gościa i wierzy mu na słowo i wiele, wiele innych. Po za tym już fakt, że sam rozprawia się z dość liczną grupą terrorystów jest podejrzany, ale jak pisałam wcześniej podeszłam do tego jak do filmów z lat 80-tych/90-tych, gdzie Sylwester albo Arni sami jedni siali postrach wśród swoich wrogów. Pod tym względem nie liczyłam na ani odrobinkę realizmu.
Książka miała jeszcze jeden mankament. Przynajmniej na początku zdarzało się, że Lee rozdzielał kolejnymi rozdziałami jakieś sceny, które kontynuował jakby zapomniał, że wstawił rozdział, a nie kolejny akapit. Wprowadzało to swojego rodzaju zamieszanie, bo spodziewałam się przejścia dalej albo wprowadzenia nowego wątku, a tu w najlepsze trwała scena teoretycznie już zakończona.
Trochę przyczepię się też do samego wydania. Odniosłam wrażenie, że osoba, która dokonywała korekty tekstu zrobiła to niedokładnie i dość często wyskakiwały z tekstu jakieś literówki, wdowy, bękarty i inne szewce.
Podsumowując. Książka ma mnóstwo minusów i chyba wolałabym oglądać ją w kinie niż czytać, ale nie zmienia to faktu, że trzymała w napięciu. No może po za momentami, w których autor robił nam wykład z historii broni palnej. Bardziej spodoba się panom niż paniom ze względu na typ bohatera, którego wykreował Lee. "Jutro możesz zniknąć" powinno także przypaść do gustu wszystkim fanom Stallona, Willisa i innych tego typu samotnych specjalistów od siania zamętu na ulicach amerykańskich miast.


Źródła ilustracji:
www.publio.pl

niedziela, 12 maja 2013

Plan na maj

Znów idąc do biblioteki oddać książki wykazałam się rażącą niekonsekwencją, a czemu? A no z tej prostej przyczyny, że obiecałam sobie nie brać więcej niż 2-3 książki, ale zamiast wyznaczonego wcześniej limitu wzięłam 5. 
Wszystko byłoby w porządku gdybym ograniczyła się do standardowego skandynawskiego stosiku, który już na mnie czekał, ale nie musiałam swoim zwyczajem pobuszować na półkach podczas, gdy pies chował się przed dzieciarnią pod biurkiem. Tym sposobem dobrałam sobie jeszcze dwie książki. No, a potem był jeszcze mały wypad na zakupy i jak się nie trudno domyślić kupiłam kolejną książkę. Będę sobie musiała chyba załatwić jakieś urządzenie do zatrzymywania czasu albo coś w ten deseń.
No, ale listę Do czytania trzeba uzupełnić. Zaczynając po kolei. Biblioteczny stosik z kryminałami skandynawskimi na maj to:
  • Nieszczelna sieć Hakana Nessera (poznawanie Van Veeterena zaczęłam od Punktu Borkmanna, który był drugą książką z serii)
  • Handlarz śmiercią Sary Blædel
  • Trzy sekundy Roslunda i Hellstroma (duet, po którym znienawidziłam książki pisane w tandemach, ale po świetnym Krzyku pod wodą postanowiłam jeszcze raz dać im szansę)
Z książek, które wygrzebałam prawie sama to dwa rosyjskie kryminały autorstwa Aleksandry Marininy:
  • Czarna lista
  • Za wszystko trzeba płacić
Jestem ciekawa tych książek, bo jak do tej pory miałam jedynie styczność z w zasadzie już klasyczną literaturą rosyjską m.in. Dostojewski i Bułhakow, których uwielbiam. Mam nadzieję, że sąsiedzi zza wschodniej granicy radzą sobie z kryminałem równie dobrze jak Skandynawowie i w równie ciekawy sposób przedstawiają swoją rzeczywistość.
No i wreszcie książka, która zasila moją prywatną kolekcję. Ponownie kłania się tu Lidl, który wprowadził do oferty książki (i są one tańsze niż w księgarniach). Z jednej strony fajnie, z drugiej dziwnie tak wkładać książkę między kurczaka,  a sałatę. No, ale nie narzekam, bo dorobiłam się w ten sposób kilku książek w Biedronce (Tak sobie myślę..., Od początku do końca, Dzień dobry Irene), a teraz dwie z Lidla: Poradnik pozytywnego myślenia Quicka i Prawo krwi Tess Gerritsen.
Lubię książki tej autorki i cieszę się, że jedna z nich trafiła do mojego skromnego zbiorku.
Mam też mały dylemat, czy warto wydać w 26 zł na książkę Grocholi Houston mamy problem. Opis na plecach książki brzmi ciekawie, ale po przeczytaniu jakiś czas temu Kryształowego anioła oraz Ja wam pokażę! mam co do tej pisarki mieszane uczucia i nie wiem, czy warto inwestować w swój egzemplarz, czy przeszukać miejscowe biblioteki.
Teraz idę sobie obejrzeć Big Bang Theory i pośmiać się z mojej ukochanej bandy nieogarniętych życiowo naukowców, a potem wracam do rzeźbienia magisterki.

środa, 8 maja 2013

Krzyk pod wodą

Nie przepadam za książkami pisanymi przez dwóch pisarzy. Skutecznie mnie do nich zniechęcili Anders Roslund i Börge Hellström Odkupieniem. Jak do tej pory skutecznie unikałam takich duetów i cieszyłam się, że zanim dostałam książkę tych dwóch panów to udało mi się przeczytać wszystkie książki o Martinie Becku pisarskiej pary Maj Sjöwall i Per Wahlöö. Książki tych autorów nazywanych przez Timesa Online "matką i ojcem skandynawskiego kryminału" są warte uwagi i poświęcenia im dłuższej chwili. Pewnie napiszę o tej dwójce kiedyś coś więcej, ale tym razem będzie o Krzyku pod wodą.
Jest to książka napisana przez pisarską parę Jeanette Øbro Gerlow i Olego Tornbjerga, czyli coś czego jak do tej pory unikałam jak ognia ( co nie było to nawet takie trudne, bo niewielu ma odwagę pisać w tandemie). Dodatkowo okazało się jeszcze, że jest to ich debiut, a do tych też nie miałam ostatnio szczęścia. Całe szczęście moje obawy, co do tego jak będzie wyglądał ten kryminał się nie potwierdziły.
Dla głównej bohaterki Katrine Wraa książka rozpoczyna się na życiowym zakręcie. Poróżniona ze swoją angielską szefową psycholog spędza czas w Egipcie nurkując ze swoim Australijskim chłopakiem. Utalentowana psycholog tak na dobrą sprawę nie wie, co ma ze sobą zrobić i w tedy nadarza się okazja, która tez ją trochę przeraża. Dostała propozycję pracy w duńskiej policji, która tworzy specjalną jednostkę do walki z przestępczością zorganizowaną i szef wydziału zabójstw dochodzi do wniosku, że przyda im się w szeregach psycholog, specjalista od profilowania ofiary i zabójcy, kognitywnej techniki przesłuchań oraz profilowania geograficznego.
Katrine ma początkowo obawy przed powrotem do rodzinnego kraju z powodu dość traumatycznego przeżycia, ale szybko decyduje się przyjąć propozycję.
Gdy zaczyna pracę w Kopenhadze doszło do brutalnego morderstwa. Ktoś zamordował znanego powszechnie lubianego lekarza położnika. Nowy szef Katrine dochodzi do wniosku, że dobrze będzie jak kobieta weźmie udział w dochodzeniu i przyjrzy się pracy duńskiej policji "od kuchni". Przydzielają ją jako partnerkę do Jensa Høgha, który początkowo obawia się współpracy z psychologiem, ale przełamuje się i zaczyna jej ufać. Nie bez znaczenia jest tu też fakt, że Katerine Wraa podoba mu się jako kobieta i im więcej ze sobą pracują tym bardziej zaczyna liczyć na coś więcej niż tylko wspólną pracę.
Początkowo śledztwo drepcze w miejscu. Zbierane są dowody, ale z powodu śniegu nie było ich zbyt dużo, do tego wszystkiego dochodzi jeszcze nietypowe zachowanie żony denata oraz niechęć jaką to powoduje w Katrine i Jensie. Dodatkowo niezbyt przychylne nastawienie do metod jakimi posługuje się psycholog też niczego nie ułatwia. Mimo to dość szybko udaje się znaleźć podejrzanego. Jest nim emigrant z Czeczeni, którego żona zmarła po porodzie i winą za to obarczył lekarza, pod opieką którego była. Mężczyzna nachodził doktora Winthera w domu i w pracy, a policja znalazła go nieprzytomnego, umazanego krwią w domu. Sprawa wydaje się rozwiązane, ale ani Katrine ani Jens nie wydają się przekonani, co do winy tego zrozpaczonego człowieka, dlatego dalej drążą kilka wątków, które wypłynęły po przesłuchaniach świadków i ze znalezionych dowodów. Pojawia się co raz więcej pytań, na które ciężko znaleźć odpowiedź i robi się co raz ciekawiej.
Równolegle do śledztwa prowadzonego przez naszych bohaterów snuta jest opowieść o pewnej dziewczynce, która nie miała zbyt szczęśliwego dzieciństwa i piętna jakie na niej to odcisnęło. Na początku nie wiadomo dokładnie do czego ma się ta historia odnosić, ale im dalej się to ciągnie zaczynamy się domyślać, że to dziecko, a później młoda kobieta jest mordercą. Przyznaję się, że autorom tej książki udało się wciągnąć mnie w pułapkę i sama też przyłapałam się na schematycznym myśleniu, ale o tym więcej nie piszę, bo musiałabym zdradzić finał.
Krzyk pod wodą jak przystało na skandynawski kryminał zarysowuje kulturę w jakiej obracają się bohaterowie. Same główne postacie też są bardzo dobrze zbudowane i wielowymiarowe. Nie są ani czarne ani białe. Jens jest dobrym śledczym, ale ma problemy z wychowaniem nastoletniej córki o której istnieniu dowiedział się kilka lat wcześniej. Katrine zdaje sobie sprawę ze swoich ograniczeń i szarpie się ze swoją przeszłością. Ofiara zabójstwa, o której nikt nie mówi złego słowa też okazuje się zupełnie innym typem człowieka niż sądzą jego współpracownicy i znajomi.
Troszkę irytowała mnie forma zapisu dialogów. Przyzwyczaiłam się do tego, że myślniki nie pojawiają się w wypowiedziach bohaterów, a tutaj tak było, więc na początku troszkę się dziwiłam. Na szczęście szybko udało mi się przestawić i cieszyć dobrze zbudowanymi dialogami.
Kolejną dobrą rzeczą w tej książce jest to, że można było troszkę bliżej przyjrzeć się pracy psychologa zajmującego się profilowaniem zarówno sprawcy, jak i ofiary.
No i chyba najważniejsza rzecz. Mimo, że w pewnym momencie zdaje się, iż śledztwo drepcze w miejscu to autorzy tak naprawdę wyciągając kolejne tajemnice ofiary i jej otoczenia budują co raz większe napięcie, które jest trochę jak lawina z kamieni. Zaczyna się od jednego małego kamyka, a potem lecą co raz większe. Podobnie jest tutaj na koniec napięcie jest ogromne, dzieje się bardzo dużo i szybko. Ciężko oderwać się od książki.
Naprawdę polecam ten kryminał i podpisuję się pod wszystkimi pochwałami, które są napisane na plecach książki. Jest to debiut i to w dodatku pisany przez małżeństwo, ale jak już wcześniej wspomniałam złe wrażenia dotyczące tego typu duetów nie potwierdziły się. Ba, będę nawet czekać na kolejne książki z Katrine Wraa, a te będą na pweno jak  powiedzieli sami autorzy (wywiad tutaj).


Źródła ilustracji:
www.merlin.pl 

poniedziałek, 6 maja 2013

Somewhere around nothing

Dzisiaj troszkę inaczej. Nie mam zamiaru pisać o książkach, bo choć udało mi się w ciągu tego długiego weekendu przeczytać dwie i zgodnie ze zwyczajem jaki sobie narzuciłam powinnam choć krótko o nich napisać, to jakoś nie mam takiej potrzeby.
Z resztą, co tu pisać o Poradniku pozytywnego myślenia Matthew Quick'a skoro wszyscy już wystawiali mu porządne recenzje. Ze swojej strony mogę tylko dodać, że dalej nie lubię footballu amerykańskiego, ale nie było go tam aż tak strasznie dużo i, że książka była bardzo dobra. W przeciwieństwie do filmu, który w zderzeniu z oryginałem wydał mi się troszkę cukierkowy.
Natomiast Przypomnimy to panu hurtowo Philipa K.Dicka to zbiór tak przeróżnych opowiadań, że trzeba by się wypowiadać osobno na temat każdego z nich. Jedne są gorsze drugie lepsze, do tego poruszają różne tematy, chociaż w niektórych punktem wspólnym jest świat, w którym się rozgrywają.
Teraz aktualnie czytam Krzyk pod wodą i pewnie to będzie najbliższa recenzja jaką napiszę, gdy tylko uda mi się odgrzebać spod zaległej roboty.
Dzisiaj za to w ramach krótkiej przerwy technicznej w pisaniu pracy kompiluje sobie playlistę do rolek. Wreszcie zrobiła się pogoda i jakoś względnie udało mi się wyleczyć przeziębienie, które dopadło mnie jakieś dwa tygodnie temu i trzymało prawie do samej majówki, więc mogę z czystym sumieniem wyciągnąć rolki i trochę pojeździć. A, że zazwyczaj jeżdżę sama i staram się to robić w miarę szybko to potrzebuję czegoś co nada rytm i pozwoli troszkę odpłynąć myślami.
Ostatnio okurzyłam kilka starych płyt, zgrałam je sobie na odtwarzacz i tak postanowiłam sobie zrobić godzinną listę, której słucham jeżdżąc na rolkach.
Przyznaję się, że mnie samą czasem bawi jak z pomiędzy Kamelotu, Inis Mony Eluveitie, czy Apocalyptici nagle wyskakują Scorpionsi, Dire Straits albo The Darkness. Zobaczymy jak to się będzie sprawdzać, ale mam nadzieję, że pomimo mojego braku umiejętności hamowania (chyba już tej sztuki  nie opanuję, więc zazwyczaj łapię się najbliższej wystającej barierki, czy drzewa albo po prostu czekam aż tarcie zrobi swoje) nie będę za często spotykać się bliżej z asfaltem.
Nie wiem, czy pamiętacie jak w lutym pisałam o dramacie związanym z lampką nocną. No cóż... niestety z naprawiania nic nie wyszło i lampa powiedziała już ostatecznie dość. Teraz czeka mnie szukanie nowej, która choć trochę będzie przypominać mojego staruszka. Na szczęście rodzina przyzwyczaiła się, że światło u mnie w pokoju świeci się dłużej niż zazwyczaj, więc na razie nie ma źle.
Na dzisiaj tyle, a na rozpoczęcie sezonu rolkowego (lub innego sportu jeśli ktoś uprawia) Somewhere around nothig i Apocalyptica.


sobota, 4 maja 2013

Książka dla motylarza

Poprawiam sobie humor po ostatnim czytelniczym koszmarze, czytając opowiadania Philipa K. Dicka i zadziwia mnie jak na podstawie Przypomnimy to panu hurtowo nakręcono dwa długie filmy, podczas gdy samego czytania było raptem na 15 minut.
Dzisiaj jednak nie o science-fiction, bo chociaż pogoda za oknem nie nastraja do spacerów to jednak zaczął się sezon na motyle. W tym roku z dość dużym poślizgiem, bo jak wiadomo wiosna ogłosiła sciopero bianco i wszystko jest dużo później.
Jednak za nim wyjdziemy w teren z siatką i aparatem to warto troszkę się podszkolić, żeby wiedzieć na co będziemy polować. Albo jak już coś złapiemy to, żeby wiedzieć co wpadło do siatki. W tym celu dobrze jest mieć klucze do oznaczania owadów, ale jest to dość skomplikowane urządzenie i komuś niewprawnemu mogą sprawić masę problemów. Dlatego dobrze jest się zaopatrzyć w coś ze zdjęciami, bo taki atlas z dobrze wykonanymi fotografiami wszystko ułatwia.
Atlasów z wszelakiego rodzaju owadami na rynku jest cała masa. Jedne są gorsze drugie lepsze. Jednak rzadko kiedy można w nich znaleźć zdjęcia, które są nie tylko ładne, ale pomagają w identyfikacji złapanego robala. Także ilość informacji jest dość skąpa i często bardzo ogólnikowa.
W moim skromnym zbiorze mam cztery książki poświęcone tylko i wyłącznie motylom. Trzy z nich są dość wiekowe, bo Poznajemy motyle Tykacza z 1963, Mały atlas motyli Mouchy z 1972, a Motyle wydane przez wyd. Delta o dziwo nie mają nigdzie podanej daty wydania. Mimo wieku są to dość fajne książek, w każdej znajdziemy informacje o biologii tych owadów, a nawet informacje o tym jak je łapać, preparować i przechowywać. Niestety najsłabszą ich częścią są zdjęcia i opisy poszczególnych gatunków, bo o ile w Motylach Delty opisy są dość szczegółowe to niestety zamiast zdjęć są rysunki (nie odmawiam im dokładności, ale zdarza się, że są niewyraźne i zbyt małe). Z rysunkami lepiej już jest w Małym atlasie motyli, bo są w miarę duże (każdy motyl ma stronę dla siebie). Najgorzej jest chyba z książką Tykacza, bo tablice ze zdjęciami są bardzo niewyraźne. Są to jednak książki dość wiekowe i można im to wybaczyć.
Najlepszym z moich atlasów jest książka Motyle dzienne Polski Jarosława Buszki i Janusza Masłowskiego. Jest to książka bardzo szczegółowa. Znajdziemy tam dokładną charakterystykę motyli jako takich. Przedstawiona jest anatomia poszczególnych stadiów rozwojowych, biologia i ekologia, a także troszkę o ochronie siedlisk tych owadów. Co ważne dla biologa jest tam dokładna aktualna systematyka dwóch rodzin motyli (Hesperiidae i Papilionidae).
Całą książkę stanowią szczegółowe opisy poszczególnych gatunków, do których dołączone są mapki, na których zaznaczony jest zasięg występowania danego motyla na terenie Polski. Kolejną ważną rzeczą, która jest w tej książce zawarta to status prawny gatunku oraz sposób w jaki można go chronić lub co stanowi główne zagrożenie. Są to dane, które czasami sprawiają dość duży problem, bo nie zawsze je znajdziemy w Internecie i nie zawsze są aktualne, a wiadomo jak jest z wikipedią.
No i wreszcie najważniejsza rzecz z całego atlasu. Tablice, które przedstawiają każdy możliwy szczegół jaki możemy znaleźć na skrzydełkach motyli. Są zdjęcia obrazujące górna i dolną powierzchnię skrzydeł, a autorzy także rozróżniają samce i samice. W niektórych przypadkach znajdziemy także zdjęcia różnych pokoleń motyli i okresy w jakich można je obserwować.
Polecam każdemu motylarzowi i nie tylko, bo ostatnio modne jest polowanie na owady z aparatami i fajnie jest wiedzieć co za motyla się cyknęło. Z własnego doświadczenia wiem, że książka ta, a przynajmniej kolorowe tablice zainteresują dzieci i młodzież. Kto wie może po obejrzeniu tego atlasu ktoś z was odkryje w sobie małego entomologa.





środa, 1 maja 2013

Plac dla dziewczynek

Coś ostatnio nie mam szczęścia. Druga biblioteczna książka, drugi debiut i kolejne rozczarowanie, ale tym razem znacznie większe niż w przypadku Sejfu Tomasza Sekielskiego.
Po przeczytaniu wspomnianego Sejfu, chciałam sobie zrobić przerwę od książek z biblioteki i przeczytać coś z moich książek, które się od jakiegoś czasu dopraszają uwagi, ale ponieważ uwielbiam kryminały skandynawskie i w bibliotecznym stosiku były aż dwa to zabrałam się za jeden z nich.
Wybór padł na Plac dla dziewczynek Leny Oskarsson ze względu na opis, który nam zaserwowała na plecach książki Czarna Owca:

Urokliwe miejsce na szwedzkiej prowincji nad jeziorem Skiresjon, niedaleko Vimmerby, gdzie urodziła się Astrid Lindgren. Brutalne i perwersyjne morderstwo burzy sielankę i elektryzuje miejscową społeczność. Oprócz policji własne śledztwo prowadzi również jedna z mieszkanek – Zuza Wolny, imigrantka z Polski. Szuka nie tylko mordercy, ale również miłości i nie powstrzymuje jej nawet to, że na jednym zabójstwie się nie kończy. Odkrywa drugą stronę szwedzkiego raju – szokujące namiętności, złe pożądanie, traumy, z którymi dorosłe „dzieci z Bullerbyn” nie potrafią się upora

Już sam fakt, że śledztwo w sprawie brutalnego morderstwa oprócz policji prowadzi ktoś jeszcze wydał mi się ciekawy. Jeszcze ciekawsze wydawało mi się to jak autorka spróbuje wybronić się z przedstawienia wszystkiego z punktu widzenia emigrantki z Polski. Po za tym mam strasznie duży sentyment do Astrid Lindgren, bo od Dzieci z Bullerbyn zaczęła się moja miłość do książek, a akcja książki miała się rozgrywać w jej rodzinnym mieście.
Tak jak w opisie sielankę sennego miasteczka Vimmerby burzy brutalne morderstwo lokalnej sławy, Karin Frostenson. Kobieta była właścicielką dobrze prosperującej firmy, zatrudniała wielu ludzi z osady, więc wszyscy mieszkańcy wydają się tym bardziej wstrząśnięci jej śmiercią. Dodatkowo wszystko zaostrza fakt, że koło jej zwłok morderca zostawił niemowlę przypięte do matki szelkami z wózka.
Dziwne wydaje się też, że zwłoki znajdują znany fotograf, który wrócił w rodzinne strony i Frida córka psycholog z domu spokojnej starości, którą wszyscy uważają za zdrowo szurniętą. 
Niestety na tym kończy się wątek kryminalny. Owszem Oskarson, co jakiś czas daje czytelnikowi kilka akapitów o śledztwie prowadzonym przez policję, czy Zuzę, ale nie tego spodziewam się po kryminale. W zasadzie chyba każde nawiązanie do sprawy miało podtekst seksualny i nie koniecznie dotyczył zachowania mordercy. Mogę się nawet pokusić o stwierdzenie, że autorka na siłę wcisnęła kontrowersyjne morderstwo i tym usprawiedliwia wszystko. 
Kiedy morderstwo zeszło na drugi plan zaczęłam się spodziewać czegoś do czego przyzwyczaili Hakan Nesser, czy Arnaldur Indriðason, czyli porządnego spojrzenia na wszystkie wydarzenia od strony społeczno-kulturalnej i psychologicznej. Autorka świetnie zarysowała sytuację i klimat panujący w Vimmerby sprzed i po morderstwie. Niestety na tym wszystko się kończy.
No to jak nie dobrze zbudowana powieść społeczno-obyczajowa, to może chociaż ciekawi bohaterowie? Pokazanie jak wydarzenia z dzieciństwa wpłynęły na dorosłe życie i wybory ludzi, którzy przewijają się przez te książkę. Niestety czegoś takiego też nie dostałam.
Co w takim razie zafundowała Lena Oskarson w Placu dla dziewczynek? Przede wszystkim przegadaną i nudną książkę, którą odłożyłabym, gdyby nie to, że nie mogłam przeczytać ostatniego rozdziału i z niego dowiedzieć się kto zabił i dlaczego (trochę też wpłynął na to fakt, że nie lubię oddawać do biblioteki nieprzeczytanych książek). Po za tym bohaterowie, którzy nie myślą o niczym innym tylko o seksie, no chyba, że akurat muszą zrobić coś innego (co w przypadku mężczyzn też zazwyczaj ma podtekst erotyczny). Co postać to gorsza nie tylko pod względem zachowania, ale i portretu psychologicznego jaki stworzyła im autorka. Najgorszą z możliwych bohaterek jest też czternastoletnia Frida, która jest... Nawet nie bardzo wiem jak to określić, w każdym bądź razie zachowuje się co najmniej tak samo jak czekające na klientów prostytutki. Oczywiście w kontraście do całej tej galerii staje ofiara, która wydaje się być wręcz aniołem bez skazy.
Kolejnym gwoździem do trumny tej książki jest język w jakim ją napisano. Co tu dużo mówić, autorka posługuje się strasznie wulgarnym językiem. Brakowało mi jeszcze tylko przekleństw, co drugie zdanie. Jeżeli to miało budować klimat powieści, to mnie to nie przekonało, a sprawiało, że odkładałam te książkę żeby odpocząć. To plus strasznie poszatkowana, przegadana i rozwleczona fabuła sprawiały, że z każdą kolejną stroną było co raz gorzej, a gdy już się zaczynało robić ciekawie to pojawiał się ulubiony motyw autorki, czyli wulgarne podteksty.
Po grzebaniu w sieci zaczęłam mieć też poważne wątpliwości, czy to faktycznie książka napisana przez szweda bądź szwedkę, bo nigdzie nie znalazłam szwedzkiego tytułu. Dokopałam się go na kilku forach i recenzji z Poltera. No i tu zaczyna robić się ciekawie, bo Czarna Owca napisała, że o prawa do sfilmowania Placu dla dziewczynek starają się dwie wytwórnie filmowe, więc książka powinna bić rekordy czytelnicze co najmniej w Szwecji, a tu nic. Jest więc prawie na 100%, że książkę napisał jakiś Polak, który chyba nie do końca wie, że Skanska to nie miasto a jedynie firma budowlana, a jego kontakt z samą Szwecją ograniczył się do wizyty w Ikei. Ah i zapomniałabym o jego miłości do Lady Gagi. Teksty jej piosenek pojawiały się czasem dosłownie znikąd.
Książki nie polecam i radzę unikać szerokim łukiem. Bo nie jest to kryminał (tym bardziej skandynawski), po który warto sięgnąć. Najgorsza książka z całej Czarnej serii i prawdopodobnie jedno wielkie oszustwo. A jeśli ktoś chce poczytać coś w czym jest równie dużo podtekstów to niech lepiej sięgnie po książki z Grey'em, bo te choć irytujące to są na pewno lepsze od tego czegoś.