Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kryminał skandynawski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kryminał skandynawski. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 19 sierpnia 2014

Wokół śmierci

Po długiej przerwie znów wróciłam do kryminałów skandynawskich. W sumie trochę przez przypadek, bo przemeblowanie w bibliotece wpędziło mnie w popłoch, a ja już tak mam, że unikam wszelakich zmian łącznie z zajmowaniem tego samego miejsca i denerwowaniem się, że ktoś tam usiadł przede mną. Dlatego pierwszy raz od dawien dawna przejrzałam stolik z książkami przed chwilą zwróconymi i wypatrzyłam "Wokół śmierci" Gunnara Staalesena.
Był to naprawdę ciekawy i nieźle zakręcony kryminał, w którym pomału zaczynałam się domyślać różnych rzeczy, ale autor zręcznie robił mi oraz swojemu głównemu bohaterowi na przekór. Poznajemy Varga Veuma, który jest prywatnym detektywem, ale do rozwiązania nie dostaje kolejnej sprawy od klienta. Tak na dobrą sprawę dopada go historia, która zaczęła się gdy pracował jeszcze w Opiece nad dzieckiem. od starej znajomej dowiaduje się, że chłopak, którego odebrał matce kiedy miał raptem dwa latka umieścił go bardzo wysoko na swojej liście ludzi do sprzątnięcia. Varg natomiast chce się dowiedzieć co go do tego skłoniło i tym sposobem oprócz współczesnej zagadki Staalesen splata tragiczne losy chłopca, który dostał się w tryby systemu, a śmierć zdaje się być nieodłącznym towarzyszem jego życia. Jańcia, bo tak nazywa się ów chłopiec, poznajemy na kilku etapach w bardzo dla niego tragicznych momentach. Najpierw odbierają go ćpającej matce, potem jego matka adopcyjna zostaje skazana na więzienie za nieumyślne zabicie męża, na koniec sam trafia do więzienia za zamordowanie wychowujących go ludzi. Wplątany w to wszystko Varg stara się odnaleźć wspólny mianownik w tych wszystkich sprawach, gdyż wydaje mu się niezmiernie dziwne, że tyle tragedii na raz dotyka jednego chłopaka i sam nie spodziewa się tego, czego może się dowiedzieć.
Byłam naprawdę pod dużym wrażeniem tej książki. Niezwykle klimatyczny wielowątkowy kryminał, w którym można czuć ciasnotę Bergen, samotność wśród norweskich gór, ale także poczuć też piękno fiordów, chociaż nie ma ich tam za wiele, a czasem są sporym utrudnieniem dla bohaterów. Po za tym historie przenikały się bardzo płynnie i mimo, że narracja była pierwszoosobowa to tak naprawdę odnosiło się wrażenie, że narrator wie albo domyśla się wielu rzeczy. Troszkę tak jakby usiąść na kawie z Veumem i słuchać o jego najbardziej zakręconej zagadce do rozwiązania.
Sami bohaterowie też całkiem nieźle skonstruowani. Wielowymiarowi, a jeszcze bardziej prawdziwi przez to, że autor pozwolił czytelnikowi w jakiś sposób śledzić ich rozwój w kilkuletnich odstępach, by na koniec pokazać, że nie zawsze wszystko jest proste i klarowne.
Jeden z lepszych kryminałów jakie dane mi było ostatnio czytać i chyba na chwilę muszę odłożyć ten rodzaj literatury bo norweg bardzo wysoko zawiesił poprzeczkę. Chętnie przeczytam inne jego książki nawet jeśli nie będzie w nich Varga Veuma, który jako bohater i narrator bardzo przypadł mi do gustu.
Z żalem muszę jednak stwierdzić, że jest to kolejna książka, w której główny bohater ma poharatane życie rodzinne, ale nie dzieje się tak jak w innych tego typu opowieściach. Varg nie zadręcza siebie i okolicy swoimi problemami rodzinnymi, nie wylewa żali za swój rozwód, na dodatek skupia się na historii chłopca, tak dramatycznej, że gdyby do tego doszła jeszcze depresja porzuconego, samotnego mężczyzny byłoby to niezbyt strawialne.
"Wokół śmierci" polecam każdemu fanowi kryminałów jakichkolwiek i tym którzy lubią nieźle pogłówkować. Wiele z moich podejrzeń sie sprawdziło, ale też w wielu przypadkach zostałam zapędzona w kozi róg. Świetna książka!

Książka bierze udział w wyzwaniu Bibliotecznym u MK

piątek, 30 maja 2014

The man from Beijing

Dla wielu Mankell = Wallander i nie ma się, co dziwić, bo ten sympatyczny nieco nierozgarnięty policjant o trochę złamanym życiu osobistym jest naprawdę fajnym bohaterem, do którego łatwo poczuć chociaż odrobinkę sympatii. Trochę gorzej jest z innymi bohaterami jego książek spoza serii o komisarzu z Malmö.
Miałam okazję przeczytać "Mózg Kennedy'ego", wobec którego mój umiarkowany entuzjazm zaczyna z upływem czasu stygnąć oraz "Włoskie buty", które mimo swojego nieco nietypowego charakteru bardzo polubiłam i chyba jeszcze do nich wrócę żebry zrewidować swoje odczucia.
Jedyną książką (oprócz opowieści dla dzieci), której do tej pory nie przeczytałam był chyba tylko "Chińczyk". Trochę czasu zajęło mi zanim w końcu postanowiłam go wypożyczyć, a potem jak już leżał na półce w końcu przeczytać i niestety nie mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że było warto.
Zaczyna się dość drastycznie. Pewnej zimowej nocy ktoś brutalnie morduje starszych ludzi mieszkających w zapomnianej szwedzkiej wsi. Odkrywcą tego makabrycznego wydarzenia jest fotograf, który robił cykl zdjęć o pustoszejących wsiach i z przerażenia dostaje zawału, wcześniej jednak udaje mu się wykręcić numer alarmowy oraz dodać gazu, co powoduje, że wjeżdża pod nadjeżdżającą ciężarówkę. Policjanci, którzy docierają na miejsce zdarzenia są równie przerażeni tym, co widzą. Nie mogą tego pojąć i też nie bardzo wiedzą w którą stronę ma iść śledztwo. W tym samym czasie sędzina Brigitta Roslin zmaga się z wyrokiem, który w jej ocenie jest niesprawiedliwy, ale takie jest prawo, a na koniec ląduje na zwolnieniu lekarskim z powodu złych wyników badań.
Kiedy policja ujawnia nazwiska ofiar w poszukiwaniu krewnych Brigitta odkrywa, że jest w jakiś sposób spokrewniona z jedną z zamordowanych rodzin i rozpoczyna prywatne śledztwo, które wydaje się być fantazją niż faktycznym zbieraniem dowodów. Podczas, gdy policja szuka szaleńca ona znajduje tajemniczego chińczyka, który może być odpowiedzialny za to co się stało. Jej poszukiwania w końcu prowadzą ją do Chin, gdzie udaje się ze starą przyjaciółką. Tam nie tylko próbuje znaleźć swojego podejrzanego, ale i zderzają się jej wyobrażenia z młodości o komunizmie ze stanem faktycznym.
Prywatne śledztwo w sprawie zbiorowego morderstwa przeplata się z wielką polityką i wewnętrznymi sporami w Chinach, a Brigitta, która ani o krok nie przybliża się do rozwiązania zagadki nagle zupełnie nieświadomie dostaje się w sam środek burzy, a jej życiu zaczyna zagrażać niebezpieczeństwo.
Mankell prowadzi swoją opowieść, a w zasadzie opowieści na skrajnie różnych poziomach. Mamy współczesną Szwecję, w której stróże prawa muszą się zmierzyć z brutalną i prawdopodobnie niewyjaśnialną sprawą mordu na staruszkach z zapomnianej przez Boga i ludzi wsi. Jednak jednak ten wątek jest zdecydowanie najmniej rozbudowany. Pojawia się wręcz epizodycznie, stanowiąc jedynie zaproszenie czytelnika do przygody z "Chińczykiem". Drugim już zdecydowanie bardziej rozbudowanym szwedzkim wątkiem jest życie i dochodzenie prowadzone przez Brigittę Roslin. Ten element książki jest dość mocno rozbudowany i kilku poziomowy. Z jednej strony mamy spełnioną kobietę, która zaczyna dostrzegać rysy w swoim życiu. Namiętność w jej małżeństwie ostygła i tak naprawdę żyją z mężem obok sienie, a nie z sobą, ale żadne z nich nie potrafi o tym rozmawiać. Do tego dochodzi wypalenie zawodowe i rozgoryczenie na panujący system prawny, który wyraźnie kuleje. Z drugiej strony Brigitta często wraca myślami do swojej przeszłości, w której była idealistyczną komunistką (przynajmniej na pół gwizdka) fascynowały ją Chiny i miała swoją czerwoną książeczkę. Jest jeszcze trzecia strona, która dotyczy jej prywatnego śledztwa, w którym zmierza się w jakiś sposób z historią swojej rodziny.
Kolejnym dużym wątkiem jest starcie pewnego bardzo wpływowego rodzeństwa z Chin. Brat i siostra mimo iż są członkami jednej partii to zajmują w niej dwa skrajne obozy. Spór ten jednak jest pretekstem do wyjścia bardziej ogólnego. To, co myślą w jakiś sposób definiuje to, co się dzieje z Chinami. Jedna opcja chce poprawić nastroje społeczne przez kolonizowanie najbiedniejszymi grupami społecznymi niektórych krajów afrykańskich i tym samym zafundować tamtejszej ludności coś w rodzaju współczesnego kolonializmu. druga opcja jest natomiast bardziej konserwatywna i uważa to za jawną sprzeczność z ideałami komunizmu. Nie oznacza to jedna, że chce się zamknąć w sztywnych ramach komunizmu jaki widział Mao, ale chce zmian na swoich bardziej klarownych zasadach, a nie powtarzania modelu, który już był. Kiedy jednak znów wrócić do relacji pomiędzy bratem i siostrą widać wzajemną grę pozorów, a często nawet źle skrywaną wrogość, która w końcu znajduje ujście prowadząc do morderstwa.
Jest jeszcze trzeci poziom, który dotyczy historii. Jest on przedstawiany z perspektywy dwóch pamietników. Jednym z nich jest człowiek, który należał do przybranej rodziny Brigitty i pracował jako zarządca podczas budowy kolei w stanach. Tam z pogardą odnosił się do swoich podwładnych i traktował w bardzo brutalny sposób, wykazując się też niebotycznym rasizmem wobec ludzi o innym kolorze skóry, a szczególną nienawiścią darzył chińczyków. Drugim człowiekiem, którego historię śledzimy jest jeden z trzech braci, który w poszukiwaniu wolności po samobójczej śmierci rodziców uciekł z wioski do Kantonu. Tam zamiast lepszego życia ponownie trafił z bratem do niewoli i pracy przy kolei, gdzie był ciemiężony przez wspomnianego wcześniej szweda. Zapisał on ogrom swoich cierpień i nienawiści w pamiętniku, który potem przekazywano z pokolenia na pokolenie w jego rodzinie. W końcu trafił on w ręce człowieka, który postanowił pomścić krzywdy przodka.
Wszystko to mogłoby być niesamowicie ciekawą powieścią, ale mam wrażenie, że cała historia, która za tym wszystkim stoi jest zbyt wydumana. Dzieje się dużo i autor porusza mnóstwo ważnych tematów, od historii do której wielu nie chce się przyznać przez rasism, skrajną biedę po wielką politykę, mającą wpływ na to co się dzieje na świecie, a wszystko to podlane rozczarowaniami, wewnętrznymi sporami bohaterów i konfliktami w rodzinie. Za dużo... Nie mogłam się skupić, gdy niemal na każdej stronie byłam atakowana przez kolejne wielkie problemy. Do tego wszystkiego irytowały mnie postacie. Przypominały bardziej lalki wycięte z papieru. Bez wyrazu, płaskie i na swój sposób stereotypowe. Rodzeństwo ścierające się w chińskiej polityce ewidentne jing i jang. Mężczyzna ten zły, a kobieta ta dobra, która chociaż konserwatywna chce dobrych zmian. Brigitta jest bardzo irytująca przez te swoje wątpliwości i przez brak odwagi do rozmowy z mężem miota się bez sensu. Do tego wtrąca się tam, gdzie nie trzeba. Po za tym jest taka bez wyrazu...
Nie wiem, co się stało z tym pisarzem, który potrafił genialnie odmalować portrety psychologiczne swoich bohaterów. Strasznie mi tutaj tego brakowało. Postacie albo pałały nienawiścią do siebie nawzajem/świata/losu lub pogrążały się stopniowo w depresji/paranoi. Mankell przypisał im konkretne role bez miejsca na różne odcienie szarości.
Po za tym cały czas miałam wrażenie, że wszystko się ciągnie doprowadzając czytelnika do co raz większej depresji mimo małego optymistycznego akcentu na koniec. Przyznaję, że były momenty, ale na nich się kończyło. Zafascynowała mnie historia kryminalna, a dostałam spasioną wielowątkową powieść, w której autor chciał chyba upchnąć zbyt wiele. Szkoda...


Książka bierze udział w Wyzwaniu bibliotecznym u MK

Źródło ilustracji:
http://wyrwalczyta.blog.onet.pl/wp-content/blogs.dir/699300/files/blog_kc_4690632_7131043_tr_chinczyk.jpg

niedziela, 30 marca 2014

Komisarz i cisza

Cały czas się zastanawiam dlaczego czytam książki z Van Veeterenem. Nie lubię tej postaci i irytują mnie jej przemyślenia, a akcja cieknie jak krew z nosa, ale w bibliotece nigdy nie wyrzucam jej z przygotowanego stosiku. Nie inaczej jest w przypadku "Komisarza i ciszy", piątej z serii książek o Van Veeterenie, chociaż tym razem zaczęło się ciekawiej.
Upalne lato wszystkim daje w kość do tego stopnia, że wydaje się iż nawet przestępcy nie mają siły mordować. Van Veeteren od jakiegoś czasu rozważa porzucenie zawodu policjanta i zastanawia się czy aby przypadkiem nie wdać się w romans z kobietą, którą poznał w czasie jednego ze śledztw. Tymczasem na komendę w miejscowości Sorbinowo dzwoni kobieta, która mówi, że z obozu sekty Czyste Życie zniknęła dziewczynka. Policjant zastępujący komendanta sprawdza, czy to prawda, ale w obozie twierdzą, że wszystko jest w porządku. Po drugim telefonie młody policjant postanawia sprowadzić posiłki w osobie Van Veeterena, który ma jakiś dług wobec komendanta Sorbinowa. Tym sposobem komisarz zostaje włączony w sprawę, w której nikt nie chce powiedzieć prawdy albo uparcie milczy.
Na początku bardzo mi się podobało. Nie zapowiadało się na kryminał, ale bardziej na książkę psychologiczną, gdzie mamy starego zmęczonego życiem i pracą policjanta, który rozważa różne warianty przyszłości, a także w jakiś sposób próbuje rozliczyć się z przeszłością. Nawet sam Van Veeteren mnie w tedy tak bardzo nie irytował, a o dziwo stał się ciekawą postacią.
Po za tym sama sprawa była szalenie interesująca. Pokazanie jak działają na ludzi sekty (choć nie była to dogłębna analiza) i jak wiele są w stanie dla niej zrobić. Jak bardzo pracę śledczym może utrudniać uparte milczenie nawet osób, które nie są nawet bezpośrednimi świadkami. Nawet samo rozwiązanie sprawy, choć jest dziełem przypadku i wyskakuje jak Filip z konopi było bardzo ciekawe.
Niestety im dalej w las tym więcej drzew, a "Komisarz i cisza" zaczyna przypominać wszystkie książki z serii jakie miałam okazję czytać. Klimat robi się nieznośny, zupełnie tak jak opisywany upał, wydarzenia cieknące jak krew z nosa i do tego Van Veeteren. Komisarz i jego stosunek do wszystkiego i wszystkich, w tym przekonanie o własnej nieomylności doprowadzały mnie niemal do szału, a książka gdzieś tak mniej więcej w połowie książka zaczęła się robić najzwyczajniej w świecie nudna. Pod koniec zdarzało mi się omijać fragmenty dialogów i opisów, bez szkody dla całości, chociaż akcja zdecydowanie przyspieszyła. Cały czas mam wrażenie, że gdyby wyrzucić postać komisarza i zastąpić go kimś mniej bubkowatym byłoby o wiele lepiej, a sama seria by dużo zyskała.
Lubię sposób pisania Hakana Nessera, ale do serii o Van Veeterenie chyba już nie mam siły i następnym razem wykażę odrobinę więcej asertywności.

Książka bierze udział w Wyzwaniu Bibliotecznym u MK.


Źródło ilustracji:
http://www.czarnaowca.pl/files/elibri/648364948.jpg

wtorek, 25 marca 2014

Tylko jedno życie

"Tylko jedno życie" to już moje drugie spotkanie z Sara Blædel oraz jej bohaterkami policjantką Louise Rick i Camillą Lind, ale odbyło się one bez specjalnych fajerwerków. 
Cała historia zaczyna się od tego, że na północy Zelandii wędkarz znajduje utopione w fiordzie zwłoki młodej dziewczyny. Ze względu na to, że dziewczyna wygląda na imigrantkę do śledztwa od razu zostaje zaangażowana Louise Rick, która dopiero co skończyła sprawę w sprawie honorowego zabójstwa. Jej szefostwo twierdzi, że ta sprawa może mieć podobny wydźwięk, wiec uznają, że policjantka ma jakieś doświadczenie w tym kierunku. Rozpoczyna się śledztwo, w którym nie ma zbyt wielu dowodów, bo te zmyła woda. Są jedynie poszlaki i domysły. Nie pomaga też rodzina zamordowanej, która z różnych powodów nie chce, bądź nie może powiedzieć prawdy.
W moim odczuciu sprawa kryminalna była tylko tłem dla różnych innych tematów, które poruszyła Blædel. Mamy tutaj sprawy konfliktów na tle różnic kulturowych w różnych formach, problemy osobiste Rick, prace policji, czy przeżywanie żałoby w odmienny sposób. 
Najwięcej miejsca autorka poświęca tematowi różnic kulturalnych między Duńczykami, a imigrantami z krajów arabskich. Pokazuje jak ludzie z obu tych skrajnie różnych kręgów kulturowych nie potrafią siebie zrozumieć. Jedni reagują na to przesadnym zamykaniu się w tradycjach i separacją, a drudzy nie rozumiejąc zaostrzają konflikty. Niestety działa to w obie strony, co podkreślone jest reaserchem, który na potrzeby swoich artykułów zrobiła Camilla.
Pokazane jest jak to rzutuje na pracę policji, jej kontakty z poszkodowanymi oraz na prasę, która w konkretny i jednostronny sposób przekazuje informacje nie zabierając głosu w dyskusji.
Jednak każdy kij ma dwa końce. Pokazane jest też jak sama tradycja i kultura wiążą ludzi do tego stopnia, że nie są w stanie wyjść po za jej sztywne ramy mimo iż przyniesie to więcej szkody niż pożytku. Jak ludzie wolą w tym momencie przyjąć zupełnie bierną postawę i kłamać byle nie zhańbić honoru rodziny.
Drugim wątkiem, któremu jest poświęcono sporo miejsca to relacje pomiędzy ludźmi pracującymi w zespole dochodzeniowym. Sara Blædel stara się pokazać jak rodzą się napięcia, ale też jak zbawiennie na takie sytuacje działają niezobowiązujące wypady po pracy. A jak wiadomo, w zespole, który jest w stanie pracować bez spięć działa się zdecydowanie bardziej efektywnie.
Co do samego tempa można spokojnie powiedzieć, że jest bardzo leniwe. Dopiero końcówka książki nabiera tempa i do ostatnich stron rozpędza się tak bardzo, że gdy dochodzimy do ostatnich fragmentów ma się wrażenie nagłego końca. Polecam do autobusu lub na dłuższą wyprawę pociągiem, bo gdy czytałam ją w domu zdarzyło mi się parę razy przysnąć. No i niestety samo zakończenie śledztwa można bardzo łatwo przewidzieć po tym w jakim tonie jest pisana większość książki. Zdecydowanie wolę sprawy, gdzie jest więcej kluczenia pomiędzy często sprzecznymi dowodami i domysłami. Tutaj niestety wszystko zostaje na samym końcu prawie podane na tacy.
Czytając "Tylko jedno życie" cały czas miałam wrażenie, że to powieść typowo obyczajowa, choć lekko podlana wątkiem kryminalnym. Trochę nie moja bajka, bo wolę ostrzej zarysowane gatunki, ale nie czytało się tego źle. Nie jest to może typowy skandynawski kryminał, czy wybitna książka. Ot, dobre czytadło do autobusu, które troszkę zmusza do zastanowienia się nad pewnymi kwestiami, ale w większej części jest raczej neutralne i łatwe do zapomnienia. Irytujące może być tylko to, że autorka kilka takich kwestii zaczęła rozważać, ale albo je porzuciła albo zbyt słabo rozwinęła, by można się poczuć w pełni usatysfakcjonowanym.


Książka bierze udział w Wyzwaniu bibliotecznym u MK


Źródło ilustracji:
http://merlin.pl/Tylko-jedno-zycie_Sara-Blaedel,images_big,27,978-83-7839-514-0.jpg

wtorek, 21 stycznia 2014

Nic ciekaweeegooo...

Pamięta ktoś jeden ze skeczy kabaretu Ani Mru Mru, w którym parodiowali randkę w ciemno i w którym Michał Wójcik śpiewa: "Nic ciekaweeegooo"? No to właśnie to mam ochotę zaśpiewać, po przeczytaniu "Kobiety ze znamieniem" Hakana Nessera.
Jest to czwarta książka z serii z komisarzem Van Veeterenem, w której komisarz i jego współpracownicy muszą się zmierzyć ze sprawą, w której jedynym powiązaniem pomiędzy ofiarami wydaje się tylko to, że kiedyś razem byli w wojsku. jednak ofiary łączy znacznie więcej niż widać na pierwszy rzut oka. Ktoś najpierw nęka je dziwnymi telefonami, w których nie pada ani jedno słowo, ale leci stara piosenka przywołujące wspomnienie tego o czym woleli by zapomnieć. 
Śledztwo w sprawie pierwszego morderstwa utyka w miejscu, gdy dochodzi do kolejnego nieco rusza, ale wszystko wskazuje, że nie jest ostatnie i będą kolejne ofiary. Tymczasem policja tak na dobrą sprawę nie ma żadnych sensownych pomysłów i tropów. Nawarstwiają się pomysły i ilość zadań do zrobienia żeby wyłowić chociażby najmniejszy związek pomiędzy ofiarami.
No właśnie... Powinno być ciekawie. Minimalna ilość punktów zaczepienia, mnóstwo teorii i zespół, który do tej pory świetnie radził sobie z różnymi dziwnymi sprawami. Dodatkowo Nesser pozwolił zajrzeć jak sprawa wygląda z perspektywy mordercy i ofiary.
Niestety na nic się to zdało, bo cała opowieść jest najzwyczajniej w świecie nijaka. Śledztwo się ciągnie w
nieskończoność, policjantom się nie chce i mam wrażenie, że gdyby morderca wykończył nawet całą trzydziestoosobową grupę ze szkoły oficerskiej to za bardzo by się nie przejęli. Morderca też raczej za ciekawy nie jest i motywy jego działania są podane na tacy w ostatnim rozdziale, a wolałabym sama do tego dochodzić i główkować. Ofiary jak to ofiary, jedna wpada w panikę, druga też wpada w panikę, ale ogarnia się i chce jakoś temu zapobiec. Generalnie nic ciekawego.
Książce brakuje dynamiki, charakterystycznej dla kryminału skandynawskiego analizy kondycji społeczeństwa oraz zagłębienia się w portretach psychologicznych postaci. 
Wszyscy bohaterowie, którzy przewijają się przez strony "Kobiety ze znamieniem" są bardzo stereotypowi i w swoich klasach wręcz identyczni. Policjanci są zmęczeni ogólnie życiem i pracą, co powoduje, że im się nic nie chce. Morderca jest klasycznym przypadkiem, który się mści za krzywdy swoje lub cudze. Żony zajmujące się domem to klasyczne idiotki, które gdyby mogły zapomniałyby jak się nazywają, ale wiedzą, że nowy środek do czyszczenia piecyka jest lepszy niż ten stary. Natomiast kobieta, która rozwiodła się ze swoim znienawidzonym mężem jest silną i zaradną kobietą, która na wieść o śmierci byłego męża jednak potrafi wykrzesać jakieś resztki uczuć. Cała reszta jest natomiast idealnie bezbarwna, podobnie jak tło, w którym rozgrywa się całe to przedstawienie.
Podstawowym zarzutem, który za każdym razem wraca w przypadku serii z Van Veeterenem jest taki, że tak naprawdę nie wiadomo, gdzie to się wszystko dzieje. Mnogość zapożyczeń z różnych nadbałtyckich języków jest tak duża, że trudno gdzieś zlokalizować Maardam. To samo w sobie nie byłoby problemem, gdyby nie to, że autor często wspomina o konkretnych miejscach np. syn pierwszej ofiary studiował w Niemczech, a ostatnia z ofiar prowadziła firmę importową, która sprowadzała towary ze Skandynawii. Dostawałam w takich momentach kręćka, bo mój mózg chciał miejsce akcji upchać w jakimś konkretnym miejscu na mapie. Wydaje mi się, że lepiej byłoby po prostu wymyślić jakieś miejsce gdzieś w Skandynawii lub innym z krajów nadbałtyckich. 
Kolejnym minusem są dialogi albo ich brak. Były papierowe, nijakie i gdyby pozbyć się wszystkich myślników, to spokojnie mogłyby być częścią litego tekstu. Nic nie wnosiły i powtarzały tylko to, co już dawno się wiedziało. 
Co ciekawe tym razem sam Van Veeteren nie doprowadzał mnie do szału, bo nie było go w cale tak bardzo dużo. Pojawiał się czasem i coś tam pobuczał pod nosem, porozdzielał zadania, a potem wynosił się do siebie słuchać muzyki.
Jedynym powodem dlaczego doczytałam te idealnie nijaką lekturę było to, że chciałam się w końcu dowiedzieć, czy moje domysły z pierwszych dwóch rozdziałów były prawidłowe.
Naprawdę im więcej książek z tej serii czytam tym bardziej się zastanawiam, czemu wszyscy je zachwalają i każą szukać drugiego dna, którego za nic nie potrafię dostrzec. Nie wiem też za co dostają one nagrody, bo według angielskiej wikipedii "Kobieta ze znamieniem" została w 1996 roku nagrodzona tytułem Najlepszej Szwedzkiej Powieści Kryminalnej.
Podsumowując. "Kobieta ze znamieniem" jest na mój gust książką przeciętną, nudną i nie wartą większej uwagi, chyba, że ktoś podejmuje się trudu zmierzenia z serią o Van Veeterenie. Ja niestety chyba nie dam rady przebrnąć przez kolejne części.

Książka bierze udział w: Wyzwaniu Bibliotecznym u MK


Źródła ilustracji:
http://pu.i.wp.pl/k,Mzc0MDM0NzIsMzU0MzIx,f,kabaret.ani.mru.mru_5_.jpg
http://lubimyczytac.pl/ksiazka/184014/kobieta-ze-znamieniem

wtorek, 8 października 2013

Burza słoneczna

Na poprawę humoru po kiepskiej książce, no może nie kiepskiej, ale takiej, która kompletnie nie trafiła w moje klimaty dobra jest tylko dobra książka, a najlepiej ulubionego autora. Dlatego postanowiłam zrobić wyjątek od reguły i zabrałam się w końcu za "Burzę słoneczną" (stary tytuł "Burza z krańców świata") Asy Larsson. Murakami musiał, więc trochę poczekać.
Książka ta czekała na mnie troszkę długo najpierw w postaci e-booka, dlatego że średnio lubię czytać z komputera, a zdobycie wersji papierowej okazało się praktycznie niemożliwe. Dlatego bardzo ucieszyło mnie wznowienie tytułu przez Wydawnictwo Literackie i promocja w Matrasie, dzięki której zamiast jednej książki przytargałam do domu dwie ("Póki pies nas nie rozłączy" kupiłam za 1zł!).  Kiedy w końcu uporałam się z "Eryniami" wróciłam do przeszłości Rebeki Martinsson.
"Burza słoneczna" to pierwsza z książek o nieco upartej pani adwokat, która wraca w rodzinne strony z powodu dość tragicznego zdarzenia i pewnej rozpaczliwej prośby. W świątyni należącej do zboru, do którego należała kiedyś Rebeka dochodzi do brutalnego morderstwa. Nieznany sprawca zabija i okalecza ciało Wiktora Strandgårda, człowieka, który przyczynił się do powstania zboru "Źródło Mocy" i aktywnie działał na jego rzecz, ale był też poniekąd uważany za kogoś kto widział samego Boga. Samo to zdarzenie nie zmusiłby prawniczki do powrotu do Kiruny i mieszania się w sprawy zgromadzenia, z którym nie rozstała się w najlepszych stosunkach. Jednak dzwoni do niej jej dawna przyjaciółka Sanna, siostra zamordowanego. Kobieta która poszła w środku nocy do świątyni, znalazła zwłoki brata i zawiadomiła policję mimo iż twierdzi, że jest niewinna ucieka. Rebeka Martinsson obiecuje jej pomóc i dogadać się z policją. Dla adwokatki miał to być krótki wyjazd, ale sprawy zaczynają się co raz bardziej komplikować i kobieta zostaje uwikłana w sprawę, która dotyka czułych punktów. Do tego nagle z ciemnych zakamarków wspólnoty zaczynają wychodzić różne mroczne sprawy, które jej przewodników nie stawiają w jasnym świetle. 
Oczywiście akcja jest podzielona na dwie części. Działania i przemyślenia, wspomnienia Rebeki oraz policyjne śledztwo, które teoretycznie powinien prowadzić ktoś inny, ale w praktyce zajmuje się nim Anna Maria Mella. Policjantka, która jest w zaawansowanej ciąży miała do rozwiązania "siedzieć przy biurku", ale jakoś tak wszystko się toczy, że jej partner włącza ją w śledztwo i koalicję przeciwko upierdliwemu, żądnemu sławy prokuratorze. Pojawiają się różne teorie, które często potwierdza dziwne zachowanie pastorów i samej wspólnoty. Mord rytualny albo zwykłe morderstwo, które upodobniono do mordu rytualnego po to żeby zatuszować inne sprawy?
Jest to pierwsza książka Asy Larsson i często da się to odczuć, chociażby ze względu na zbytnie rozwleczenie niektórych fragmentów. Przyznam się, że na początku bywało to trochę irytujące, ale dość szybko wpadłam w rytm powieści i przestało mi to przeszkadzać. Zwłaszcza, że dla głównej bohaterki sam przyjazd do Kiruny był czymś w rodzaju podróży sentymentalnej. Często pojawiają się wspomnienia Rebeki, które wyjaśniają jej postępowanie w czasie prywatnego dochodzenia, niechęć do powrotu do miasta, z którego pochodzi lub głęboko zakorzenione pragnienie powrotu do domu babci i spokojnego życia na północy. Dlatego jestem w stanie wybaczyć czasem ślimacze tempo, ale wydaje mi się, że w tej książce akcja nie mogła pędzić na złamanie karku.
Również sam pomysł na fabułę był ciekawy. Larsson uchyliła trochę rąbka tajemnicy i pokazała jak działają tego typu wspólnoty, które niby nie mają nic do ukrycia, ale gdy przychodzi co do czego zamykają się szczelniej niż małże. Dodatkowo poruszone zostały kwestie fanatyzmu i fałszywego przeświadczenia o tym co jest dla wspólnoty dobre. 
Kolejna bardzo ważna rzecz to bohaterowie. Fajnie było spojrzeć na początki głównych postaci z cyklu i zobaczyć jak ewoluowały. Wiele też wyjaśnia zachowanie niektórych z nich np. Carla von Posta w dalszych częściach. Po za tym cała reszta bohaterów też była genialnie zrobiona i w jakiś sposób ich ewolucja też została pokazana, zwłaszcza w przypadku grupki pastorów, którzy faktycznie rządzili "Źródłem Mocy". Pisarka pokazała z różnych perspektyw jak z ludzi, którym na początku naprawdę zależało na wierze stali się swoimi zupełnymi przeciwieństwami. Do tego stopnia żeby nawet morderstwo tłumaczyć wolą Boga.
Książkę czyta się bardzo dobrze i nie przeszkadza to, że czyta się ją w zasadzie na końcu, choć oczywiście jak ktoś zacznie swoją przygodę z Kiruną w tle to warto zacząć od początku.
Przy okazji "Burzy słonecznej" warto też wspomnieć o filmie na jej podstawie, nakręconym w 2007 roku.
Scenariusz dość mocno jest osadzony na realiach książkowych jednak jest też dość sporo różnic (pojawia się znacznie mniej retrospekcji). Akcja podobnie jak w książce biegnie dość spokojnie i rozwija się dość powoli. Do tego wszystkiego w filmie praktycznie nie ma podkładu muzycznego, więc całe zadanie zbudowania odpowiedniego klimatu spadło na aktorów i zdjęcia, co jest chyb cechą charakterystyczną szwedzkich filmów. Izabella Scorupco na mój gust świetnie się spisała w tym filmie, a jej osoba nie przypominała ciągle dziewczyny Bonda, czego się troszkę bałam, gdy zobaczyłam ją na plakacie.
Warto zobaczyć film, ale proponowałabym oglądać go po lekturze całego cyklu. Bo zawsze warto jest skonfrontować swoja wyobraźnię z wizją reżysera i zadecydować czy nam się podoba, czy nie.


Źródła ilustracji:
filmaster.pl

sobota, 21 września 2013

Rzeźniczka z Małej Birmy

Lubię książki Nessera, choć nie szaleję za nim tak jak za Asą Larsson albo Henningiem Mankellem. Z dwóch wykreowanych przez niego skrajnie różnych bohaterów tylko z jednym polubiłam się tak naprawdę, ale mimo to jego książki mają w sobie coś przyciągającego. Coś co sprawiało, ze czytało się je z ciekawością. Niestety zupełnie inaczej było teraz. Pomimo całej sympatii dla komisarza Gunnara Barbarottiego nie potrafiłam czytać "Rzeźniczki z Małej Birmy". A z każdą kolejną stroną czułam jak zapadam w jakąś depresję, przez co czytanie wydłużało się jeszcze bardziej.
Nesser opowiada w tej książce dwie równoległe historie. Pierwsza z nich dotyczy Gunnara Barbarottiego, który nie potrafi sobie ułożyć życia po niespodziewanej choć w jakiś sposób przewidzianej śmierci żony Marianne. Autor pokazuje jak żałoba wpływa na inspektora. Jego ocenę rzeczywistości, funkcjonowanie w rodzinie i pracy. Drugą historią jest prowadzone przez inspektora śledztwo w sprawie zaginionego przed pięciu laty Arnolda Morindera, które w końcu doprowadza go do morderstwa w gospodarstwie Mała Birma kilkanaście lat wcześniej. W tym przypadku akcja dzieje się równolegle w przeszłości i teraźniejszości.
Widzimy jak Barbarotti radzi sobie z dochodzeniem, do którego nie ma serca i uważa za niepotrzebną robotę lub głupi pomysł przełożonego na coś w rodzaju terapii. Na początku się nie przykłada i skupia na swoim bólu, ale z czasem zaczyna wracać do formy i zastanawiać się nad motywacją Ellen Bjarnebo. Kobiety, która odsiedziała 11 lat za zabicie i poćwiartowanie męża, a potem policja prawie oskarża ją o zabicie Morindera. Gunnar rozmawia z różnymi ludźmi, którzy pojawili się w obu śledztwach w tym z samą Rzeźniczką jak nazwano Ellen Bjarnebo. Dochodzi nawet do wniosku, że coś te dwie sprawy musi łączyć. Do tego Nesser opowiada jeszcze to, co działo się w Małej Birmie przed zabójstwem. Pokazuje jak bardzo jeden człowiek potrafi zniszczyć życie drugiego doprowadzając do granic wytrzymałości psychicznej.
Niby wszystko, co jest charakterystyczne dla książek Hakana Nessere w "Rzeźniczce z Małej Birmy" jest, ale jak do tej pory była to najbardziej męcząca z jego książek. Pewnie dlatego, że na pierwszy plan wysunął się tutaj komisarz, a w zasadzie żałoba i rozpacz Barbarottiego, który czasami zachowywał się tak jakby postradał zmysły. Było strasznie depresyjnie. Nawet nie był potrzebny ten kontrast między śmiercią Marianne i jej następstwami z ciepłym latem jakie w tedy panowało w Kymlinge. Nie było tego widać, a dla mnie równie dobrze mogłoby to wszystko dziać się w zimie lub jesienią.
Do tego dochodziły jeszcze czasami niespodziewane retrospekcje. Czasem wydawało mi się, że autor pisząc o wydarzeniach w Małej Birmie włączył sobie autopowtarzanie, bo w pewnym momencie odniosłam wrażenie, że już to wszystko wcześniej przeczytałam i często zdarzało się, że omijałam spore partie tekstu bez żadnego uszczerbku dla całej reszty (to samo z resztą zdarzało się przy fragmentach dotyczących teraźniejszości).
Jednak książka ma swoje dobre strony. Dobrze wykreowane i ciekawe postacie, wobec których trudno przejść obojętnie. Zagadkowy szef Gunnara, irytująca Bjarnebo, czy Ewa Backman, która wpadła w nieco filozoficzny nastrój.
Ciekawy pomysł na połączenie dwóch spraw, które oprócz jednej z bohaterek nie mają wiele wspólnego, a przy okazji ich odgrzebywania na jaw wychodzą różne inne poboczne tajemnice. Pojawiały się też wątki nieco komiczne np. stary przyjaciel komisarza, które miały dać trochę wytchnienia od mocno depresyjnego klimatu książki.
Przyznam się szczerze, że czytałam już książki, które poruszały podobne tematy i miały podobny, albo nawet dużo cięższy klimat (np. książki Indridasona), ale "Rzeźniczka z Małej Birmy" rozłożyła mnie na łopatki. Czytało mi się ją strasznie źle i ponury nastrój w jaki wprowadzała trzymał się mnie bardzo długo. Gdyby chociaż jeszcze zmuszał do jakiś przemyśleń byłoby dobrze, a tego zabrakło.
Czy warto po nią sięgnąć? Jeśli ktoś chce poznawać Gunnara Barbarottiego to na pewno musi przeczytać te książkę. Jeśli ktoś chce przeczytać coś w podobnym klimacie to lepiej niech sięgnie po Arlandura Indridasona. Bo w tym przypadku Szwed strasznie męczył, a u Islandczyka choć klimat jest dużo mroczniejszy i bardziej depresyjny to jego książki czyta się o wiele lepiej i na dłużej pozostają w pamięci.


Źródło ilustracji:
www.merlin.pl

poniedziałek, 29 lipca 2013

Powrót

Kolejna książka o komisarzu Van Veeterenie za mną i muszę się przyznać, że moje uczucia wobec tego cyklu są coraz bardziej mieszane. Tym razem czytałam "Powrót", który jest trzecią z kolei książką z serii i cieszę się, że po za małą wpadką z "Punktem Borkmanna" zaczęłam czytać w miarę w odpowiedniej kolejności.
Tym razem do kryminału wprowadza nas opis przeżyć człowieka, który właśnie wyszedł z więzienia. Przechodzi on piechotą drogę z zakładu karnego na dworzec, a potem wraca do domu, który przez prawie dwanaście lat stał pusty i tylko jakaś tajemnicza kobieta trochę ogarnęła obejście. Następnie przenosimy się rok do przodu i obserwujemy wycieczkę przedszkolaków, która zalicza kolejne wpadki jeszcze przed dotarciem do celu. Największa katastrofa wydarzyła się jednak dopiero, gdy dzieci miały wracać z wycieczki do domu. Jedna z dziewczynek oddaliła się od grupy i znalazła zwłoki zawinięte w dywan, a traumę powiększyło to, że trup nie miał głowy, dłoni i stóp.
Sprawa zostaje początkowo przydzielona zespołowi, który zazwyczaj prowadzi Van Veeteren. Jednak nie zanosi się na rychłe rozwiązanie sprawy, nie ma głowy, dłoni, stóp, a na ciele nie ma znaków szczególnych i to powoduje, że identyfikacja jest niemożliwa. Dodatkowo komisarz idzie do szpitala na operację usunięcia guza jelita grubego, a mężczyźni z rejestru zaginionych mniej więcej odpowiadający wiekowi i długości leżenia denata w dywanie okazują się jak najbardziej żywi. Sprawa wydaje się być beznadziejna dopiero, gdy na komendę zgłasza się kobieta, która twierdzi, że zwłoki to być może jej brat Leopold Verhaven. I tak oto rozwiązuje się zagadka tajemniczego więźnia z początku książki. Verhaven przesiedział w więzieniu 24 lata za dwa morderstwa kobiet i w zasadzie zniknął w dniu, w którym opuścił zakład.
Policja zaczyna odgrzebywać stare sprawy i szukać dowodów, które wskazałyby kto mógłby zabić Verhavena, ale nie jest to takie proste. Denat okazał się być osobą bardzo dziwną, zamkniętą w sobie, a w dodatku oba jego procesy były bardziej niż poszlakowe i co raz więcej zaczyna wskazywać, że mógł być niewinny. Żeby policjantom prowadzącym śledztwo utrudnić życie jeszcze bardziej do sprawy ze szpitalnego łóżka włącza się Van Veeteren i ... Cały czas miałam wrażenie, że Munster i spółka trochę sobie odpuścili, bo w końcu komisarz rozwiąże sprawę, co w końcu robi, ale na własną rękę bo jest na zwolnieniu.
Przez kilka pierwszych rozdziałów sprawa naprawdę mnie wciągnęła. Tajemnicze niemalże niemożliwe do zidentyfikowania zwłoki, poszlaki wskazujące, że kogoś niewinnego skazano na 24 lata więzienia i widmo potężnego skandalu poddającego w wątpliwość pracę wymiaru sprawiedliwości. Niestety im dalej biegła historia tym mniej przypominała ona kryminał, a bardziej bezsensowną powieść obyczajową. Wszystko się wlecze, a retrospekcje wydają się co raz bardziej bez sensu i nie rzucają nowego światła na to co się dzieje w teraźniejszości.
Myślałam, że Van Veeteren przez operację trochę złagodnieje i stanie się bardziej ludzki. Niestety stał się jeszcze bardziej upierdliwy i przekonany o własnej wielkości. Dodatkowo postanawia na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość nie mając nic po za własnymi domysłami.
No, ale tym razem muszę przyznać, że nie irytowało mnie aż tak bardzo to, że miejsca, w których wszystko się działo tak naprawdę nie istnieją. Nie miałam potrzeby umiejscowienia wydarzeń ponieważ nie było żadnych pościgów, a małe wioski i mieszkający w nich ludzie są bardzo podobni do siebie w każdym państwie. Denerwowały mnie natomiast nazwiska postaci przewijających się przez książkę. Tym razem do brzmiących skandynawsko i polsko nazwisk dołączyły typowo włoskie, a sam autor czasem zapominał jak one brzmiały (dwa czy trzy razy zmieniało się nazwisko tej samej postaci). Kompletne pomieszanie z poplątaniem.
Nie była to jednak książka zupełnie zła. Miała w sobie jakiś taki urok który przyciągał i zachęcał do przerzucania kolejnych stron. Przy czym bardzo łatwo się zapomina, o co tak naprawdę chodzi i czasem trzeba wrócić do początku żeby sobie przypomnieć. Na pewno powinna się spodobać fanom wrednego i gderliwego komisarza. Dla mnie jest to raczej książka neutralna i chyba dość szybko o niej zapomnę.


Źródła ilustracji:
www.merlin.pl

czwartek, 18 lipca 2013

Dziewczyna w tunelu

Jakiś miesiąc temu pisałam o "Trzech sekundach" duetu Anders Roslund i Börge Hellström. Podobała mi się, więc po raz kolejny postanowiłam zaryzykować i sięgnęłam "Dziewczynę w tunelu"
Na początku myślałam, że źle mi się ją czytało, bo nie miałam głowy do książek innych niż "Fizjologia człowieka" Traczyka i "Fizjologia zwierząt" Nielsena. Niestety okazało się, że nawet po egzaminie nie jestem w stanie skupić się na książce dłużej niż 10 minut. Z czego to wynikało? Jest kilka powodów, między innymi fabuła.
Panowie zdążyli przyzwyczaić do poruszania trudnych i niewygodnych tematów, więc nie oczekiwałam lekkiego kryminału. Często też sprawa pokazywana jest z różnych perspektyw, więc jakiejś super spójnej książki też nie oczekiwałam, ale też nie spodziewałam się takiej sieczki!
Dobrze już nam znana maruda i człowiek nie do życia jakim jest Grens dostaje rano telefon o tym, że dostanie kolejną sprawę i to na dodatek piekielnie dziwną. Ktoś w środku zimy wyrzucił w Sztokholmie ze starego autobusu czterdzieścioro dwoje rumuńskich dzieci ubranych w jednakowe dresy. Wszystko jest dziwne i nie do końca wiadomo od której strony to wszystko ugryźć. Dzieci są przerażone, zaniedbane i uzależnione od narkotyków (jeden z chłopców pogryzł Svena Sundkvista, gdy ten próbował mu odebrać tubę z klejem). Jakby tego było mało Grensowi i jego zespołowi przydzielono jeszcze jedno śledztwo. W podziemiach szpitala znaleziono zwłoki kobiety, której twarz pogryzły szczury. Dodatkowo na na miejscu zbrodni znaleziono odciski kogoś kto okradał budynki użyteczności publicznej, ale nigdy nie zostawił śladów włamania. Później też okazuje się, że kobieta była matką dziewczynki, która zaginęła dwa i pół roku wcześniej.
No i oczywiście wszystko dodatkowo komplikuje ten upiorny komisarz. Wydaje się, że wyładowuje swoje frustracje i niemoc związaną z pogorszeniem stanu zdrowia jego żony/partnerki (nie wiem, bo tłumacz używa zamiennie, a z tekstu nic nie wynika) na wszystkich, którzy nawiną się pod rękę i ewidentnie wpływa to na jego ocenę śledztwa. Tak nie pomyliłam się te dwie sprawy teoretycznie prowadzi Grens, ale faktycznie sprawą dzieci zajmuje się Mariana Hermansson, a zwłokami kobiety i jej zaginionej córki, która prawdopodobnie żyje gdzieś w sieci tuneli oraz kanałów stolicy Szwecji.
Ach, no i byłabym zapomniała, jest jeszcze jedna ważna perspektywa. Oglądamy jak wygląda życie młodej dziewczyny w kanałach w towarzystwie człowieka, który spędził tam większość życia. Na początku nie wiadomo kim jest, ale potem łatwo jest się tego domyślić i rozjaśniają się też przyczyny tego dlaczego uciekła pod ziemię.
Na początku bardzo mnie to wszystko zainteresowało. Dwa pozornie różne i bardzo trudne tematy. Problem dzieci ulicy, które zostały potraktowane jak śmieci i dziewczyna, która wolała uciec z domu niż zmagać się z piekłem jakie zgotowali jej najbliżsi. Rzeczy, o których się nie mówi bo są niewygodne i przeczą wizerunkowi społeczeństwa jaki chcemy mieć. Niestety duet Roslund i Hellström porwali się z motyką na słońce.
Każda z tych spraw mogła by być spokojnie osobną książką, a tak mamy dwa dochodzenia, w które czytelnik nie ma możliwości się zagłębić, bo sami autorzy pływają przez większość czasu po powierzchni. A jeśli nawet już kopią głębiej to nagle przerywają i przenoszą nas do drugiej sprawy. Z resztą sprawa dzieci wywiezionych do Sztokholmu i jak się okazuje też innych europejskich państw w ogóle schodzi na drugi plan. Częściej oglądamy ją z perspektywy sfrustrowanej, zmęczonej i nie mogącej za wiele zrobić Hermansson niż patrzymy na jej działania. Jak się łatwo domyślić dominuje sprawa prowadzona przez Grensa i Sudkvista, ale i tutaj jest niewiele lepiej. Krótkie, poszarpane informacje o śledztwie przeplatają się z życiem prywatnym komisarza i historią bezimiennej dziewczyny. Odbiór też dodatkowo podział książki, bo nagle okazuje się, że druga część rozgrywała się 50 godzin wcześniej niż pierwsza i tak dalej. 
Traciłam rachubę czasu i wątek. Czułam się sfrustrowana, zawiedziona i wkurzona, bo wydawca obiecał mroczny thriller, a dostałam bubel. Poszatkowany tekst (znów mam wrażenie, że ten duet nie umiał się dogadać pisząc te książkę), pomieszana oś czasu, pływanie po powierzchni, nerwowe ruchy jednego z głównych bohaterów i próba wzruszania na siłę. Koszmar!
Jeżeli ktoś chce zapoznać się z twórczością tych panów to polecam wspomniane już "Trzy sekundy", a te które do tej pory przeczytałam, czyli "Dziewczyna, która chciała się zemścić", "Odkupienie" i "Dziewczyna z tunelu" lepiej unikać szerokim łukiem. Czyta się fatalnie i choć poruszane tematy wydają się ciekawe to niestety na tym wszystko się kończy. Książki męczą, a najbardziej "Dziewczyna z tunelu". Naprawdę nie wiem jak można z ciekawego tematu i niezłego pomysłu na historię zrobić coś takiego, co zamiast przyciągać odrzuca. To już nie chodzi o temat, który jest trudny i najchętniej wielu zamiotło by to pod dywan, ale sam sposób pisania doprowadzał mnie do szału. Panuje tam po prostu kompletny chaos. Wiem jedno długo o ile w ogóle nie sięgnę już po ich książki, bo przynajmniej na ten moment to strata czasu, siły i energii.
No i jeszcze jedno. Okładka kompletnie do książki nie pasuje i nie wiem jak ma się kawałek faceta z rewolwerem do jej treści. Gdyby chociaż miał glocka albo sig sauera może by jakoś można to było powiązać, a tak?


Źródło ilustracji:
www.inbook.pl

czwartek, 4 lipca 2013

Mózg Kennedy'ego

Większości ludzi Henning Mankell kojarzy się przede wszystkim z Kurtem Wallanderem. Dość specyficznym komisarzem policji, który słucha muzyki operowej, nie jest zbyt miły w obyciu (chociaż stara się) jest melancholikiem o napiętych stosunkach z ojcem i ma talent do stopniowego rozplątywania najbardziej skomplikowanych spraw. Niewielu jednak wie, że Mankell napisał też kilka książek dla dzieci oraz kilka poważniejszych, w których nie ma słowa o komisarzu z Ystad. Jedną z tych książek jest właśnie "Mózg Kennedy'ego".
Główną bohaterką tej książki jest Louise Cantor. Kobieta jest archeologiem specjalizującym się w antycznej Grecji wraca z wykopalisk do Szwecji na konferencję, ale nie zostaje na niej długo. Wykręca się z dalszego uczestnictwa tym, że musi jechać do chorego krewnego. Niestety wypowiada te słowa w złą godzinę. Gdy dociera do Sztokholmu do mieszkania syna, którego postanowiła odwiedzić okazuje się, że spełnił się największy koszmar jaki może wyobrazić sobie rodzic. Znajduje w łóżku martwe dziecko, swojego jedynaka Henryka. Od tego momentu całe jej życie staje na głowie.
Wszystko wskazuje na to, że chłopak popełnił samobójstwo połykając dużą dawkę leków nasennych i policja zamyka sprawę. Natomiast zrozpaczonej matce ciągle się coś nie zgadza, takie drobne szczegóły, których nikt inny nie jest w stanie zauważyć. Kobieta nie będąc do końca pewną, czy nie jest to próba niedopuszczenia do siebie prawdy zaczyna zagłębiać się w życie syna i podążać jego śladami. Odnajduje byłego męża, który dosłownie zniknął z życia jej i syna, a potem razem próbują rozwiązać te zagadkę. Odkrywają, że ich Henryk był bardziej tajemniczy niż normalny chłopak w jego wieku i, że ukrywał przed matką wiele rzeczy, które prawdopodobnie go zabiły.
W końcu pogoń za tajemnicami i rozpaczliwa próba wyjaśnienia tajemniczej śmierci jedynego dziecka wiodą Louise do Afryki, gdzie dowiaduje się coraz bardziej szokujących rzeczy o swoim synu. Stopniowo choć nie bez oporów przyjmuje do wiadomości okropności jakie dzieją się na tym kontynencie, a także fakt, że dalej poniekąd tkwi w kolonializmie.
"Mózg Kennedy'ego" nie jest książką łatwą w odbiorze, chociaż czyta się go dość dobrze. Pierwsze, co się rzuca w oczy to duże nagromadzenie cierpienia w każdej postaci: ból matki po utracie dziecka, ból rozstania, cierpienia ciężko chorego człowieka, cierpienia ludzi wykorzystywanych i ten rodzaj bólu, gdy prawda wydaje się być nie do zniesienia. Mankell razem z Louise przeprowadza nas stopniowo przez każdy z etapów żałoby. Widzimy fazę szoku i zaprzeczenia, w której Louise nie wie co się dzieje i nie dopuszcza do siebie, że jej świat nagle runął. Potem nie do końca jest się w stanie ogarnąć. W końcu dochodzi do trzeciego etapu, w którym się buntuje i postanawia sama wyjaśnić, co tak naprawdę się stało. Ten etap trwa najdłużej i jest przeplatany momentami akceptacji oraz depresji. Widać więc dobrze, że psychologiczne teorie to jedno, a rzeczywistość drugie. Dlatego też jedyną osobą, której punkt widzenia znamy w całości jest właśnie Louise Cantor inne osoby poznajemy przez pryzmat jej odczuć i oceny danej sytuacji. Często też patrzymy jak bardzo ją to wszystko przerasta. Czasem tak bardzo, że nawet organizm odmawia posłuszeństwa.
Mankell porusza także inny temat, który w jego powieściach pojawia się też dość często. Jest to Afryka. Był głównym tematem "Białej lwicy", pojawiał się też czasami w innych książkach o Wallanderze dotykając problemu emigracji i rasizmu. Tutaj pojawia się w zupełnie innym kontekście. Louise gwałtownie zderza się z różnicami pomiędzy zamożnymi białymi, a resztą Afrykańczyków, którzy często żyją w skrajnej nędzy. Dociera do niej prawda, że kolonializm tak naprawdę nie odszedł, ale zmienił tylko nazwę i ubranie. Zaskakuje ją to, że mimo skrajnej nędzy ci ludzie potrafią uśmiechnąć się bez powodu i rozmawiać o najprostszych rzeczach, potrzebach podczas, gdy europejczycy utracili te umiejętność. Często też ocenia ludzi według utartych stereotypów, co dobitnie wytyka jej dziewczyna, która kiedyś była blisko z jej synem.
Tu wypływa też powoli kolejny temat, który mocno dotyka Afrykę, ale i też resztę świata. Chodzi o AIDS, której nie da się wyleczyć, można tylko łagodzić jej skutki i jakoś wydłużyć pacjentowi życie. To jest kolejna rzecz, która mocno uderzyła w Louise ze względu na to, że jak się dowiedziała Henryk też był seropozytywny. No i na swój sposób drążył ten temat. Temat AIDS, a konkretnie badań nad znalezieniem lekarstwa na nie.
Mankell porusza tu dość istotny temat nielegalnych badań na ludziach. Zwłaszcza w Afryce, gdzie tak naprawdę nie ma nad tym kontroli, a jeśli jest to wystarczy odpowiednio zapłacić, porozmawiać z odpowiednimi ludźmi i kontroli nie ma. Porusza także sprawę etyki i sumienia. Jak człowiek może robić takie okropności drugiemu człowiekowi? Zwłaszcza pod koniec książki stara się odpowiedzieć na to pytanie.
Jest jeszcze jedna rzecz. Zanim przeczytałam te książkę mocno zastanawiałam się o co chodzi z tym mózgiem i zabitym w zamachu prezydentem USA. Odpowiedź pojawia się w trakcie książki i nie jest ona oczywistą oczywistością. Jest to rodzaj metafory, która wyjaśnia się stopniowo i zmusza do uruchomienia szarych komórek.
Co mogę jeszcze o samej książce powiedzieć? Jest bardzo dobra i porusza mnóstwo trudnych tematów, ale pojawia się też kilka wątków kryminalnych. Ciężko mi zaklasyfikować ją do obyczajówki albo kryminału, bo jest czymś pośrednim. Ci co znają prozę Mankella wiedzą czego się spodziewać. Nie pisze on językiem lekkim, ale jest na tyle obrazowy, że pozwala zajrzeć bardzo głęboko w psychikę postaci szczególnie Louise, na której skupia się cała książka.
"Mózg Kennedy'ego" jest wart uwagi i przeczytania, chociaż nastrój jaki wprowadza jest dość depresyjny (z drugiej strony może to już mój stres związany z magisterką bardziej dał o sobie znać). Nie jest jednak aż tak bardzo źle i pojawiają się jasne punkty w całej tej historii. Na pewno polecam ją miłośnikom Mankella, a ci co chcą się z nim poznać niech lepiej zaczną przygodę od Wallandera, który nie przyprawia o depresję, ale o lekką melancholię.
Muszę też pomarudzić na polskie wydawnictwa. Może mi ktoś wyjaśnić dlaczego książki tego autora są wydawane bez jakiejkolwiek kolejności? Przynajmniej wiem, że w tym przypadku nie mogę mieć do siebie pretensji o czytanie nie po kolei. Mocno rzuca się to w oczy przy książkach o Kurcie Wallanderze, ale i "Mózg Kennedy'ego" nie okazał się totalną nowością. Na szczęście wydawnictwu WAB udało się dobrać niemal idealną okładkę.



Źródło ilustracji:
www.empik.com

czwartek, 27 czerwca 2013

Lekarz, który wiedział za dużo...

Czy lekarz może wiedzieć za dużo? Przecież jakby nie patrzeć im lepszy wywiad o pacjencie tym dokładniejszą można postawić diagnozę. Bo są przecież choroby są różne i dotykają nie tylko tego konkretnego pacjenta, ale czasem i jego rodziny. Zdarza się jednak, że nadmiar wiedzy może być mocno problematyczny. Nie bez powodu przecież Anglicy mówią: Curiosity kill the cat. Czy bohaterowie książki Christera Mjåseta "Lekarz, który wiedział za dużo" byli jak ten nieszczęsny kot?
Mad Hellmer od jakiegoś czasu pracuje jako lekarz w przychodni na Hitrze. Jest to praca tymczasowa i dodatkowo rodzaj pokuty z zesłaniem na prowincję, które sobie wymierzył za błąd jaki popełnił podczas operacji małej dziewczynki. Nie rozumie mieszkańców wyspy i nie za bardzo potrafi się odnaleźć w roli lekarza rodzinnego małej społeczności. Dodatkowo nie informował pracodawcy, że cierpi na epilepsję, która atakuje go dość rzadko, ale może to zrobić w najmniej spodziewanym momencie. Nie jest więc najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. Jego kłopoty pogłębia jeszcze jedna rzecz. Na kilka tygodni przed Bożym Narodzeniem znajduje rozbity samochód i zwłoki swojego szefa szanowanego na całej wyspie lekarza rodzinnego. Gdy jest zmuszony przejąć jego pacjentów zaczyna dowiadywać się o nim dziwnych rzeczy np. o tym, że niektórym pacjentom podawał pastylki z cukru zamiast leków albo nie wpisywał wyników badań do kart. Dowiaduje się też, że prowadził ogromne archiwum, w którym oprócz danych medycznych są zupełnie niemedyczne informacje mogące służyć nie koniecznie w dobrych celach. Wszystko, co dotyczy Starego Doktora zaczyna robić się co raz dziwniejsze i młody lekarz trochę na prośbę córki zmarłego kolegi prowadzi coś w rodzaju śledztwa. Przez co pakuje się też w spore tarapaty, z których może nie udać mu się wyjść obronną ręką. Bo dowiaduje się różnych rzeczy, o których pewni mieszkańcy wyspy najchętniej woleliby zapomnieć, a i córka doktora ma nie do końca czyste intencje. A wszystko to w dość ponurym zimowym klimacie norweskiej Hitry i okolicznych wysp.
"Lekarz, który wiedział za dużo" ma wszystko czego możemy się spodziewać po kryminale skandynawskim. Jest bogate tło społeczno-kulturalne i dobrze zbudowany portret psychologiczny głównego bohatera oraz niektórych otaczających go postaci. Jest też dość ponuro i wszystko wydaje się tonąć w górach ciągle sypiącego śniegu, bywa nawet niebezpiecznie ze względu na pojawiające się znikąd jelenie i ciężarówki wiozące łososie. Czasem wyspa pokazuje też drugie bardziej wesołe oblicze. Jej mieszkańcy stanowią gamę barwnych postaci, które na co dzień są dość szorstkie w obyciu, ale po wpuszczeniu za próg domu zupełnie się zmieniają. Przykładów można mnożyć np. Åge Fjellær. Madsowi wydaje się, że kierownik ratownictwa go nie znosi i najchętniej utopiłby go w łyżce wody, a tak naprawdę całe ich napięcia wynikają z powodu uczuć jakie żywią do tej samej kobiety. Generalnie mieszkańcy Hitry wydają się być specyficznym odrębnym ludkiem, do którego trzeba przywyknąć i nie zrażać się, że tak mała społeczność uwielbia plotki, o czym lekarz zdążył się kilka razy przekonać na własnej skórze. Przez całą książkę obserwujemy jak Mads stopniowo przywiązuje się do tych ludzi i kiedy kłopoty sprawiają, że grozi mu wyprowadzka to jest mu ciężko.
Mjåset porusza w tej książce kilka ważnych problemów, które wydają się dotykać nie tylko Norwegów. Są to problemy z opieką zdrowotną na prowincjach, zatajanie błędów w sztuce lekarskiej (np. ordynator szpitala, w którym pracował kiedyś Mads przez swoje niedopatrzenie zabił kobietę i całą sprawę zamieciono pod dywan), czy rasizm i brak tolerancji, który pojawia się nie tylko w wielkich miastach. W przypadku Hellmera dochodzi jeszcze niechęć niektórych ludzi, którzy traktują go jak intruza, bo jest obcy i nie zna zasad rządzących życiem społeczności, do której został wrzucony.
Kolejnym ważnym aspektem tej książki jest medycyna i etyka lekarska. Autor książki sam jest lekarzem,
więc różnego rodzaju przypadki i zabiegi mamy dość szczegółowo opisane. Mjåset nie przesadza z typowo medycznym żargonem i nie sypie co chwilę zawiłymi terminami. Rzeczy, które trudno byłoby znaleźć w innym miejscu niż podręcznik medycyny są opisane w bardzo prosty i moim zdaniem wystarczający sposób. Jeśli mimo to ktoś czegoś nie rozumie to wystarczy wpisać hasło do przeglądarki i dostanie w miarę wyczerpującą odpowiedź. W ciekawy sposób także konfrontuje dwa rodzaje etyki lekarskiej. Tą reprezentowaną przez Starego Doktora, który należy jeszcze do pokolenia lekarzy nieudzielających pacjentowi wszystkich informacji na temat jego stanu oraz tej reprezentowanej przez Mada, w której lekarz sprowadza się do roli doradcy, który ma zrobić wszystko żeby pomóc choremu, ale też nie narzucać mu swojej woli. Pokazuje też, że powinna ich łączyć jedna podstawowa zasada Primum non nocere, ale... Nie powiem, co bo zdradziłabym ważną rzecz.
Sprawa kryminalna przez większą część książki schodzi na dalszy plan. Owszem ciągle gdzieś się tam w przemyśleniach i działaniach naszego głównego bohatera przewija, bo chcąc nie chcąc Mad musi przejąć pacjentów zmarłego, a co za tym idzie jakoś odtworzyć ich karty, bo jego przełożony nie uzupełniał ich tak jak powinien bo tworzył w piwnicy prywatne archiwum. Wszystko nabiera tempa gdzieś tak nieco po połowie książki. Pytań i dziwnych rewelacji zaczyna pojawiać się coraz więcej, a sam Hellmer bardzo chce znaleźć ich rozwiązanie. Sama końcówka biegnie już w szaleńczym tempie i nie można odłożyć książki do momentu dotarcia do ostatniej strony.
Na pytanie, które zadałam na początku każdy musi sobie sam odpowiedzieć. Ja w każdym bądź razie mam troszkę mieszane uczucia i nie wiem czy da się łatwo na nie odpowiedzieć, ale to dobrze, bo książka jeszcze długo po przeczytaniu zostanie w pamięci.
"Lekarz, który wiedział za dużo" to pierwszy norweski kryminał jaki dane mi bylo przeczytać i miałam wobec niego całkiem spore oczekiwania. Całe szczęście autorowi udało się wybrnąć i oprócz książki społeczno-obyczajowej jaką w głównej mierze jest jego ta książka dostałam ciekawy kryminał z nietypową zagadką i detektywem. Bardzo mi się podobała i z chęcią przeczytam kolejne książki Christera Mjåseta. Te natomiast polecam wszystkim tym, którzy uwielbiają skandynawskie klimaty i dobry kawałek prozy.


Źródła ilustracji:
www.merlin.pl
www.christermjaset.no

niedziela, 23 czerwca 2013

Nieszczelna sieć

W kwietniu strasznie narzekałam na Nessera i jego "Punkt Borkmanna", który mnie rozczarował mimo całej mojej sympatii dla autora. Przy czym jako jeden z powodów tego, że się z komisarzem Van Veeterenem nie polubiliśmy był fakt, że jak to mam w zwyczaju (bądź mam pecha) zaczęłam od książki, która jest drugą pozycją z całej serii liczącej 10 pozycji. W Polsce wydano tylko 4 i tylko Czarna Owca wie dlaczego są to pierwsze dwie i dwie przedostatnie książki.
Postanowiłam, więc nadrobić zaległości choć przyznaję się bez bicia, że troszkę z tym zwlekałam i "Nieszczelną sieć" kilka razy przekładałam na spód biurkowego stosu. Odczekała więc swoje, ale nie żałuję, że w końcu się za nią zabrałam. Nie znaczy to też, że popadłam w zachwyt. Książka ma swoje dobre i złe strony.
Komisarz Van Veeteren bada dziwną sprawę morderstwa, która na pierwszy rzut oka wydaje się zupełnie oczywista. Mąż utopił po pijaku żonę w wannie i twierdzi, że nic nie pamięta. Do tego też zachowuje się bardzo dziwnie. Sprząta mieszkanie przed przyjściem policji, średnio interesuje go to jak potoczy się jego proces, a chociaż uparcie twierdzi, że jest niewinny to w sądzie przyznaje się niespodziewanie deklaruje, że chętnie przyzna się do winy jeśli ktoś mu da papierosa. Wynik procesu jest łatwy do przesądzenia i Janek Mitter zostaje skazany za morderstwo, a ze względu na swoje dziwaczne zachowanie chwilowo zostaje umieszczony w szpitalu psychiatrycznym. Tam sobie przypomina, co tak naprawdę się stało tamtego feralnego wieczoru, a wkrótce potem zostaje zamordowany. Śledztwem zajmuje się ponownie Van Veeteren, któremu od początku coś nie pasowało w całej tej sprawie. Zaczyna razem ze swoim zespołem ponownie przeglądać obie zbrodnie i materiał zgromadzony na ich temat. Zaczynają także grzebać w przeszłości pierwszej ofiary, bo komisarz twierdzi, że tam trzeba szukać rozwiązania. Wkrótce potem ginie kolejna osoba, ale nikt nie wiąże ze sobą tych wszystkich spraw. Rozwiązanie przychodzi dopiero później i jest dość nieoczekiwane, a może bardziej wypadałoby powiedzieć kontrowersyjne, bo dość łatwo było wpaść na to kto tak naprawdę zabił.
No i tu przechodzimy do moich odczuć po lekturze. Największym minusem było właśnie rozwiązanie całej sprawy. Już na samym początku rzuciło mi się, że nie przesłuchano jednej osoby, która potencjalnie mogła sporo wiedzieć o życiu Evy Ringmar - żony Mittera. No, a potem już nie trudno było się domyślić o co tak naprawdę chodzi. Po za tym w książce tak naprawdę nic się nie dzieje. Van Veeteren gdzieś jeździ, narzeka na bolący kręgosłup, chorego psa albo rozważa jak pokonać swojego najbliższego współpracownika w badmintona. Kolejną osobą, której przemyślenia zajmują równie dużo miejsca jest Janek Mitter. Dużo myśli o swojej zamordowanej żonie i o różnych innych dziwnych rzeczach, które do niczego nie prowadzą. Z jednej strony jest to nudne i zupełnie niepotrzebne, a z drugiej można przynajmniej zajrzeć w głowę kogoś kto nie jest do końca normalny.
Kolejnym zarzutem jest to, że cała akcja dzieje się w jakimś fikcyjnym, bliżej nieokreślonym miejscu, chociaż autor sugeruje okolice Szwecji, Danii albo Norwegii, a może nawet Polski bo gdzieś mi mignął Malbork i parę typowo polskich imion. Może to wynika z lenistwa mojej wyobraźni, ale jak mam do czynienia z kryminałem to wolę żeby jego akcja rozgrywała się w jakimś realnym miejscu, nawet jeśli autor dość luźno traktuje i dowolnie zmienia prawdziwą przestrzeń. Tutaj natomiast ciężko było umiejscowić wydarzenia nawet jeśli Nesser podawał jakieś odległości, czy punkty orientacyjne. W przypadku "Nieszczelnej sieci" najbardziej dało to o sobie znać, gdy podejrzany uciekał albo, gdy Van Veeteren jechał przesłuchiwać świadków.
Po za tymi kilkoma dość sporymi minusami książka była dość ciekawa. Nesser przedstawiał sprawę z kilku różnych punktów widzenia. Komisarz, Mitter, faktyczny morderca, dyrektor szkoły, najbliższy współpracownik Veeterana Munster - każdy ma swoje zdanie na ten temat i to jest podstawowy atut tego kryminału. Po za tym wreszcie dostałam jakiś obraz samego Van Veeterena i łatwiej było zrozumieć jego zachowanie, a także niektóre przemyślenia na swój temat. Nie wydawał mi się już takim zapatrzonym w siebie snobem jak w "Punkcie Borkmanna", ale dalej go nie polubiłam i irytował mnie równie mocno. Nawet jego koledzy z pracy nie bardzo za nim przepadają, chociaż nie dają mu tego odczuć.
Ważne jest też to, że pod koniec książka nabiera rozpędu i niektóre wydarzenia toczą się dużo szybciej. Niestety z budowaniem napięcia nie jest najlepiej, bo gdy szykuje się już pościg nagle łapią naszego przestępce i fajerwerków nie ma. Ciężko też do końca zrozumieć sposób w jaki Van Veeteren rozwiązał całą sprawę, bo pojawia się kilka luk.
No i jeszcze jedno malutkie "ale". Nesserowi zdarzyło się pomylić nazwy szpitali psychiatrycznych, ale było to na samym początku i nie raziło w oczy bo potem konsekwentnie trzymał się jednej.
"Nieszczelna sieć" nie jest może zbyt ekscytującym i przyprawiającym o szysze bicie serca kryminałem, ale warto zwrócić na nią uwagę. Musi też sięgnąć po nią osoba, która ma zamiar zacząć swoją przygodę z tym marudnym i zapatrzonym w siebie komisarzem, bo nie jest to seria, z której książki można brać w dowolnej kolejności.



Źródło ilustracji:
www.merlin.pl

środa, 5 czerwca 2013

Zostały tylko trzy sekundy

Pamiętacie pewnie jak przy okazji recenzji "Krzyku pod wodą" wspominałam, że do pisarskich tandemów mocno zrazili mnie Anders Roslund i Börge Hellström. Po przeczytaniu "Odkupienia" i "Dziewczyny, która postanowiła się zemścić" obiecałam sobie, że już nie sięgnę po żadną ich książkę.
Obie książki poruszały dość trudne, ale i ciekawe tematy, bo kary śmierci i handlu ludźmi. Niestety na tym się skończyło. W pierwszej nie przekonała mnie historia, która była zbyt naciągana. W drugiej podejście policjanta prowadzącego śledztwo i fakt, że zniszczył mocny dowód rzeczowy tylko dlatego żeby nie zszargać dobrego imienia swojego zmarłego współpracownika. Po za tym sposób pisania, który na mój gust był bardzo niespójny, jakby panowie czasem nie potrafili się dogadać i doszli do wniosku, że nic już z tym więcej nie zrobią.
Na szczęście, czy może nieszczęście w stosiku, który dała mi pani w bibliotece była piąta w ich dorobku książka: "Trzy sekundy". Panowie znów poruszyli bardzo niewygodny i trudny temat jakim jest rozpracowywanie mafii narkotykowych z wykorzystaniem tzw. wtyczek. Jak wypadli tym razem?
Po raz kolejny spotykamy Ewerta Grensa, którego nie lubię chyba jeszcze bardziej niż Van Veeterena z "Punktu Borkmanna" Nessera. Zarozumiały, arogancki, trudny we współpracy opryskliwy dziwak, który potrafi nękać swoich współpracowników telefonami w środku nocy, bo akurat ubzdurało mu się uzyskać odpowiedź na jakieś trudne pytanie. Śpi w swoim gabinecie na komendzie, a mieszkanie traktuje jak coś w rodzaju sanktuarium które rzadko kiedy odwiedza. Potrafi też w kółko puszczać piosenki Siv Malmkvist i generalnie wszystkim uprzykrzać życie. Nawet szef ma z nim problem, więc starają się sobie nie wchodzić wzajemnie w drogę. Po za tym jest oczywiście świetnym śledczym. Nie wiem, czy jego wizerunek miało ocieplać przywiązanie do żony, która w wyniku poważnego wypadku stała się rośliną. Mogłabym to podziwiać, cieszyć się, że istnieje taka miłość, której nic nie przekreśli, ale niestety ogólna niechęć jaką wzbudził we mnie komisarz Grens na to nie pozwoliła.
Wszystko zaczyna się od morderstwa, którego przebieg dokładnie poznajemy. W pewnym sztokholmskim mieszkaniu ma się odbyć transakcja narkotykowa. Szwedzki kontakt i dwóch polaków odbierają amfetaminę z żołądków kurierów, którą miał kupić pewien gangster. Niestety wszystko się skomplikowało, gdy kupiec okazał się policyjną wtyczką, a szwed, który również był wtyczką nie był w stanie powstrzymać jednego z polaków przed zastrzeleniem intruza. Gdyby próbował robić coś więcej to pewnie i jego by zabili.
Śledztwo w tej sprawie ma prowadzić Ewert Grens, nie wie on jednak, że jego przełożeni z góry ustalili, iż nigdy tej sprawy nie rozwiąże. Bo priorytetem jest nie złapanie mordercy, a rozbicie polskiej mafii narkotykowej.
W czasie trwającego śledztwa policyjna wtyczka o pseudonimie Paula ma zostać umieszczona w zakładzie karnym, gdzie na zlecenie mafii ma przejąć handel narkotykami. Żeby to się udało jego oficer prowadzący "udoskonala" kartotekę Pieta Hoffmanna  i tworzy z niego nieobliczalnego groźnego przestępce, mimo iż wcześniej był tylko drobnym złodziejem, który kradł żeby mieć kasę na prochy. Bardzo wiarygodnie odgrywa on swoją rolę brutalnego przestępcy i w końcu trafia do więzienia, gdzie powoli zaczyna zdobywać szacunek oraz stopniowo przejmować kontrolę nad handlem narkotykami.
Wszystko byłoby w porządku i może Pietowi udałoby się dociągnąć zadanie do końca, gdyby nie dociekliwy Grens i fakt, że przełożeni utajnili wszystko zamiast wprowadzić śledczego w sprawę. Niestety uznali oni, że łatwiej jest wsypać wtyczkę i się jej pozbyć żeby nie wyszło na jaw nadużycie władzy.
W tym momencie akcja książki zaczyna pędzić na złamanie karku. Piet rozpoczyna szaleńczą walkę o życie. Zaczyna wykorzystywać swój plan awaryjny i reputacje groźnego socjopaty. Tymczasem Grens chce uwolnić zakładników i robi wszystko żeby to było możliwe łącznie z próbą ściągnięcia wojskowego strzelca wyborowego mimo iż jest to niezgodne ze szwedzkim prawem. Czas upływa co raz szybciej i komisarz jest zmuszony podjąć decyzję, której unikał całą swoją służbę. Po tym wydarzeniu ciągle czuje niepokój, a co raz bardziej doskwierające mu poczucie winy zmusza go do zadawania kolejnych pytań, na które uzyskuje niespodziewane odpowiedzi.
Mówi się, że ciekawość zabiła kota, ale nie tym razem. Dociekliwemu komisarzowi udaje się rozwiązać kilka trudnych i niesamowicie frustrujących spraw, a mi udało się dobrnąć do końca tej pokaźnej książki bez ochoty wyrzucenia jej za okno. Tym razem udało się temu duetowi stworzyć ciekawą i trzymającą w napięciu wielowątkową historię. Książka ta ma swoje plusy i minusy, ale tym razem jest troszkę więcej pozytywów niż w dwóch wcześniejszych.
Śledzimy losy i wewnętrzną walkę policyjnej wtyczki, która mimo zapewnień policji może być w każdej chwili wystawiona. Także to jak taki człowiek stara się prowadzić w miarę normalne życie, ale prowadzona działalność i tak w końcu je niszczy. Autorzy próbują także dokonać moralnej oceny takiego postępowania i ceny jaką za to ponosi informator, jego rodzina oraz wykorzystująca go policja. Panowie oprócz faktów dotyczących pracy takiej osoby przyłożyli się do tego od strony psychologicznej dzięki czemu Piet Hoffman i jego rozterki są bardzo realne.
Roslund i Hellström także pokazali jak bardzo ludzie mający władze są jej w stanie nadużywać i naginać przepisy do własnych potrzeb. Zmusza to do zastanowienia się kto w tym momencie jest większym przestępcą. Ten, kto działa na zlecenie policji rozpracowując jakąś organizację, czy ci którzy coś takiego zlecili i wszystkie niewygodne fakty oraz przekroczenia zamiatają pod dywan.
Zaskoczyła mnie też bardzo postać Ewerta Grensa. Nie stało się tak, że od razu go polubiłam, ale zaszła w nim pewna zmiana. W "Trzech sekundach" spotykamy go w jakiś czas po śmierci żony z czym nie bardzo potrafi sobie z tym poradzić. Dopiero lekarka z domu opieki uświadamia go, że nie może żyć żałobą, a musi ją przeżyć, bo to czego się najbardziej obawiał już się stało. Całą książkę trawi on te słowa i zaczyna się powoli zmieniać. Potrafi nawet zacząć współpracę ze znienawidzonym dotąd młodym prokuratorem. W końcu też przełamuje się i idzie odwiedzić na cmentarzu żonę.
Jest to chyba najlepsza z książek tego tandemu jaką czytałam i myślę, że warto po nią sięgnąć, mimo iż finał całej historii wydaje się mocno nieprawdopodobny. Historia jest świetnie zbudowana i mocno dopracowana, co ją bardzo uwiarygodnia. Czasem wydaje się ciągnąć i odnosi się wrażenie, że panowie się nie dogadali, ale na szczęście dzieje się tak tylko czasami. Jeśli więc ktoś chce zacząć przygodę z książkami Andersa Roslunda i Börge Hellströma to niech sięgnie po "Trzy sekundy".


Źródło ilustracji:
www.merlin.pl

poniedziałek, 20 maja 2013

Handlarz śmiercią

Ostatnio mam szczęście do czytania debiutów, ale po części wynika to z faktu, że większość kryminałów to serie z tymi samymi bohaterami. Nie inaczej jest w przypadku "Handlarza śmiercią", który był pierwszą książką Sary Blædel i od czasu jego premiery, czyli 2004 autorka zdążyła popełnić już sześć kolejnych. W Polsce jej kryminały pojawiły się w 2012 roku, co chyba częściowo wiąże się z modą na kryminały skandynawskie.
Niedawno miałam okazję przeczytać wspomnianego już "Handlarza śmiercią", nie ukrywam, że zachęciła mnie do tego Camilla Läckberg, której serię z Fjallbacki wspominam bardzo dobrze (ostatnio nawet wyszperałam, gdzieś fragmenty filmów na jej podstawie, więc będzie trzeba zobaczyć), ale chyba troszkę przeceniłam jej opinię. O czym jest ta książka?
W zasadzie są tutaj dwie główne bohaterki stojące troszkę po przeciwnych stronach barykady w konflikcie policja-dziennikarze. Pierwszą z nich jest Louise Rick asystentka kryminalna kopenhaskiej policji, którą poznajemy w dość drastycznej dla niej sytuacji z przeszłości. Nie wytrzymuje presji jaką jest przekazanie najbliższym ofiary wiadomości o jej śmierci, podejrzewam, że mogła być to nawet pierwsza taka sytuacja w jej karierze w wydziale A (wydział zabójstw). Kiedy wracamy do teraźniejszości dowiadujemy się, że całą noc zbierała zeznania rodziny młodej kobiety, której nagie zwłoki znaleziono w parku.
Następnie poznajemy Camillę Lind reporterkę Morgenavisen, która zajmuje się pisaniem o sprawach kryminalnych i czasami zachowuje się jak pies myśliwski. Jak już zwietrzy zdobycz, czyli dobry materiał na artykuł to uparcie i nie zważając na nic i nikogo brnie do celu.
Już na początku zaczyna się robić bardzo ciekawie. Mamy dwa morderstwa: wspomnianej dziewczyny z parku i morderstwo dziennikarza, którego najpierw podejrzewano, że zmarł pod wpływem alkoholu, ale dopiero dokładna sekcja wyjawia prawdziwą przyczynę zgonu, czyli przecięcie rdzenia kręgowego. Jak się łatwo domyślić morderstwo dziewczyny stopniowo zaczyna schodzić na dalszy plan, bo afera powiązana z dziennikarzem i światem narkotyków, które badał wydaje się dużo ciekawsze. Pojawiają się kolejne co raz dziwniejsze okoliczności i policja przesuwa ludzi do pomocy przy dużo bardziej medialnym dochodzeniu.
Dodatkowo sprawą interesują się dziennikarze, którzy chcą przyczynić się do złapania mordercy kolegi, ale i zdobyć materiał na pierwszą stronę. Wszystko komplikuje się jeszcze bardziej, gdy ginie kolejny dziennikarz, a policja mimo, że aresztowała potencjalnego mordercę dalej drepcze w miejscu.
Niestety Sara Blædel moim zdaniem nie wykorzystała potencjału jaki miała w sobie ta opowieść i dwa, a potem trzy dziwne morderstwa ją przerosły. Pierwsza sprawa, gdzieś tak w połowie książki zaczyna znikać i ustępować miejsca drugiej, którą wcześniej obserwowaliśmy zarówno z punktu widzenia policji i niedoświadczonej dąsającej się dziennikarki, która nie słucha nikogo. Mogę się nawet pokusić, że sprawy kryminalne były raczej tłem do przedstawienia głównych bohaterek, ich przyjaźni i relacji z najbliższym otoczeniem. W pewnym momencie wszystko zaczynało się robić po prostu nudne. Uparta Camilla oraz sfrustrowana wydarzeniami z pracy i życia prywatnego Louise, która próbuje powstrzymać przyjaciółkę od zrobienia czegoś głupiego, ale ciągle jej się to nie udaje. W pewnym momencie nawet wciąga ją głębiej w aferę narkotykową.
Największym minusem tej książki jest chyba fakt, że już na samym początku łatwo jest się domyślić kto zabijał dziennikarzy i dlaczego. Pewnie dlatego tak strasznie mnie zirytowało to, że autorka niemal zapomniała o sprawie zamordowanej dziewczyny i o jej rozwiązaniu dowiadujemy się gdzieś tam na ostatnich stronach. Osobiście uważam, że tamta sprawa mogła być dużo bardziej ciekawa.
Pomijając to książka bardzo dobrze ukazuje jak żmudne, monotonne i czasochłonne potrafi być policyjne dochodzenie, które często sprowadza się do przesłuchiwania mnóstwa ludzi, czasem nawet wielokrotnego. Na pewno to bardziej odpowiada rzeczywistości niż to do czego przyzwyczaiły seriale i amerykańskie kryminały.
Po za tym jest to bardziej opowieść o dwóch kobietach, które muszą sobie radzić z zajęciami uznawanymi raczej za typowo męskie. Blædel poświęciła bardzo dużo miejsca na przemyślenia obu bohaterek i pokazaniu w jaki sposób oceniają ludzi, z którymi przyszło im pracować. Poznajemy nawet dość skomplikowany związek w jakim żyje Louise i dylematy, które są z tym związane. Niestety to też jest  dość nudnawe. W pewnych miejscach, gdzie mogłoby być więcej, został ten wątek potraktowany po macoszemu, a w innych przegadany. Równie dużo czasu poświeciła na przemyślenia Camilli, ale w jej przypadku skupia się tylko na sprawach zawodowych. Niestety też ta postać jest małym minusem, bo czasem bywa piekielnie irytująca i do tego stopnia głupia żeby samemu pchać się w sprawę, która ją przerasta.
Na mój gust jest to dość przeciętny kryminał, ale miał zadatki na dobrą książkę obyczajową. Mam wobec tej książki mieszane uczucia, bo raczej nie tego spodziewam się po dobrym kryminale. Tutaj akcja sunie w tempie mocno ślimaczym, chociaż pod koniec bardziej przypomina ślimaka morskiego i płynie troszkę szybciej. Jak będę mieć okazję sięgnąć po kolejne książki Sary Blædel to pewnie to zrobię z ciekawości, czy są lepsze od mocno przeciętnego debiutu.
"Handlarza śmiercią" podsumować mogę krótko: kolejna książka pisana o kobietach przez kobietę z kryminałem w tle. Mogę też się spokojnie zgodzić z opinią pana Orlińskiego z Gazety Wyborczej, że jest to książka o zwyczajnych ludziach.


Źródło ilustracji:
www.merlin.pl

środa, 8 maja 2013

Krzyk pod wodą

Nie przepadam za książkami pisanymi przez dwóch pisarzy. Skutecznie mnie do nich zniechęcili Anders Roslund i Börge Hellström Odkupieniem. Jak do tej pory skutecznie unikałam takich duetów i cieszyłam się, że zanim dostałam książkę tych dwóch panów to udało mi się przeczytać wszystkie książki o Martinie Becku pisarskiej pary Maj Sjöwall i Per Wahlöö. Książki tych autorów nazywanych przez Timesa Online "matką i ojcem skandynawskiego kryminału" są warte uwagi i poświęcenia im dłuższej chwili. Pewnie napiszę o tej dwójce kiedyś coś więcej, ale tym razem będzie o Krzyku pod wodą.
Jest to książka napisana przez pisarską parę Jeanette Øbro Gerlow i Olego Tornbjerga, czyli coś czego jak do tej pory unikałam jak ognia ( co nie było to nawet takie trudne, bo niewielu ma odwagę pisać w tandemie). Dodatkowo okazało się jeszcze, że jest to ich debiut, a do tych też nie miałam ostatnio szczęścia. Całe szczęście moje obawy, co do tego jak będzie wyglądał ten kryminał się nie potwierdziły.
Dla głównej bohaterki Katrine Wraa książka rozpoczyna się na życiowym zakręcie. Poróżniona ze swoją angielską szefową psycholog spędza czas w Egipcie nurkując ze swoim Australijskim chłopakiem. Utalentowana psycholog tak na dobrą sprawę nie wie, co ma ze sobą zrobić i w tedy nadarza się okazja, która tez ją trochę przeraża. Dostała propozycję pracy w duńskiej policji, która tworzy specjalną jednostkę do walki z przestępczością zorganizowaną i szef wydziału zabójstw dochodzi do wniosku, że przyda im się w szeregach psycholog, specjalista od profilowania ofiary i zabójcy, kognitywnej techniki przesłuchań oraz profilowania geograficznego.
Katrine ma początkowo obawy przed powrotem do rodzinnego kraju z powodu dość traumatycznego przeżycia, ale szybko decyduje się przyjąć propozycję.
Gdy zaczyna pracę w Kopenhadze doszło do brutalnego morderstwa. Ktoś zamordował znanego powszechnie lubianego lekarza położnika. Nowy szef Katrine dochodzi do wniosku, że dobrze będzie jak kobieta weźmie udział w dochodzeniu i przyjrzy się pracy duńskiej policji "od kuchni". Przydzielają ją jako partnerkę do Jensa Høgha, który początkowo obawia się współpracy z psychologiem, ale przełamuje się i zaczyna jej ufać. Nie bez znaczenia jest tu też fakt, że Katerine Wraa podoba mu się jako kobieta i im więcej ze sobą pracują tym bardziej zaczyna liczyć na coś więcej niż tylko wspólną pracę.
Początkowo śledztwo drepcze w miejscu. Zbierane są dowody, ale z powodu śniegu nie było ich zbyt dużo, do tego wszystkiego dochodzi jeszcze nietypowe zachowanie żony denata oraz niechęć jaką to powoduje w Katrine i Jensie. Dodatkowo niezbyt przychylne nastawienie do metod jakimi posługuje się psycholog też niczego nie ułatwia. Mimo to dość szybko udaje się znaleźć podejrzanego. Jest nim emigrant z Czeczeni, którego żona zmarła po porodzie i winą za to obarczył lekarza, pod opieką którego była. Mężczyzna nachodził doktora Winthera w domu i w pracy, a policja znalazła go nieprzytomnego, umazanego krwią w domu. Sprawa wydaje się rozwiązane, ale ani Katrine ani Jens nie wydają się przekonani, co do winy tego zrozpaczonego człowieka, dlatego dalej drążą kilka wątków, które wypłynęły po przesłuchaniach świadków i ze znalezionych dowodów. Pojawia się co raz więcej pytań, na które ciężko znaleźć odpowiedź i robi się co raz ciekawiej.
Równolegle do śledztwa prowadzonego przez naszych bohaterów snuta jest opowieść o pewnej dziewczynce, która nie miała zbyt szczęśliwego dzieciństwa i piętna jakie na niej to odcisnęło. Na początku nie wiadomo dokładnie do czego ma się ta historia odnosić, ale im dalej się to ciągnie zaczynamy się domyślać, że to dziecko, a później młoda kobieta jest mordercą. Przyznaję się, że autorom tej książki udało się wciągnąć mnie w pułapkę i sama też przyłapałam się na schematycznym myśleniu, ale o tym więcej nie piszę, bo musiałabym zdradzić finał.
Krzyk pod wodą jak przystało na skandynawski kryminał zarysowuje kulturę w jakiej obracają się bohaterowie. Same główne postacie też są bardzo dobrze zbudowane i wielowymiarowe. Nie są ani czarne ani białe. Jens jest dobrym śledczym, ale ma problemy z wychowaniem nastoletniej córki o której istnieniu dowiedział się kilka lat wcześniej. Katrine zdaje sobie sprawę ze swoich ograniczeń i szarpie się ze swoją przeszłością. Ofiara zabójstwa, o której nikt nie mówi złego słowa też okazuje się zupełnie innym typem człowieka niż sądzą jego współpracownicy i znajomi.
Troszkę irytowała mnie forma zapisu dialogów. Przyzwyczaiłam się do tego, że myślniki nie pojawiają się w wypowiedziach bohaterów, a tutaj tak było, więc na początku troszkę się dziwiłam. Na szczęście szybko udało mi się przestawić i cieszyć dobrze zbudowanymi dialogami.
Kolejną dobrą rzeczą w tej książce jest to, że można było troszkę bliżej przyjrzeć się pracy psychologa zajmującego się profilowaniem zarówno sprawcy, jak i ofiary.
No i chyba najważniejsza rzecz. Mimo, że w pewnym momencie zdaje się, iż śledztwo drepcze w miejscu to autorzy tak naprawdę wyciągając kolejne tajemnice ofiary i jej otoczenia budują co raz większe napięcie, które jest trochę jak lawina z kamieni. Zaczyna się od jednego małego kamyka, a potem lecą co raz większe. Podobnie jest tutaj na koniec napięcie jest ogromne, dzieje się bardzo dużo i szybko. Ciężko oderwać się od książki.
Naprawdę polecam ten kryminał i podpisuję się pod wszystkimi pochwałami, które są napisane na plecach książki. Jest to debiut i to w dodatku pisany przez małżeństwo, ale jak już wcześniej wspomniałam złe wrażenia dotyczące tego typu duetów nie potwierdziły się. Ba, będę nawet czekać na kolejne książki z Katrine Wraa, a te będą na pweno jak  powiedzieli sami autorzy (wywiad tutaj).


Źródła ilustracji:
www.merlin.pl