piątek, 6 lutego 2015

Listy

Całe życie wpajano mi, że nie czyta się cudzych listów, dlatego też nie bardzo mnie ciągnęło w stronę tego typu literatury. Bo przecież listy, tym bardziej listy pisane przez ludzi kilkadziesiąt lat temu to sprawa bardzo intymna. Nie były to tysiące krótkich wiadomości pisanych bez głębszego zastanowienia tak jak dzisiaj. Były pełne treści, wielokrotnie przepisywane na brudno, a nie zwykłe "Cześć, co słychać?". Dlatego też "Listy" J.R.R. Tolkiena odleżały na mojej półce dość sporo czasu. Bo chociaż z jednej strony bardzo chciałam poznać człowieka, który stworzył jeden z moich ukochanych światów, to z drugiej miałam wrażenie, że takie czytanie czegoś tak bardzo prywatnego jak korespondencja jest raczej niestosowne. W końcu jednak nie mogłam dłużej, zapakowałam te cegłę (książka ma ponad 700 stron) do torby i przez kilka tygodni przenosiłam się w świat człowieka, który stworzył Śródziemie.
Nie wiem, czy wypada pisać coś na ten temat. Wiem natomiast, że Tolkien nabrał w moich oczach trochę większej realności. Z korespondencji wyłonił się obraz człowieka ciepłego, kochającego rodzinę, ale też przy okazji strasznej marudy, która z uporem godnym lepszej sprawy potrafiła się wykłócać o to jakie ilustracje mają się pojawić w książeczkach. 
Dostałam obraz typowego naukowca nieco oderwanego od rzeczywistości, co przynosiło chyba dość sporo utrapienia całemu otoczeniu. Albo przynajmniej wydawcy, który nawet siłą nie potrafiłby zmusić tego profesora Oxfordu do oddania w terminie chociażby jednej strony. Z drugiej jednak strony trochę pocieszył mnie fakt, że wszystkie uczelnie funkcjonują tak samo niezależnie, czy jest to moja Alma mater, czy któryś z angielskich uniwersytetów. Bajzel i roztrzepani naukowcy są wszędzie tacy sami, a studenci tak samo doprowadzają do nerwicy.
Po za tym Tolkien wyjaśnił całkiem sporo moich wątpliwości, które pojawiły się podczas czytania "Władcy Pierścieni" i "Silmarillionu". Trochę też żałuję, że nie udało mu się zrealizować dalszych pomysłów na historię, która miała tam swój początek.
Czy było warto przegryzać się przez często zaplątane listy? Według mnie jak najbardziej, bo uzyskałam odpowiedzi na pytania, które pojawiały się za każdym razem, gdy przerzucałam karty "Władcy Pierścieni", czy "Hobbita". Poznałam też bardziej osobiście człowieka, którego w jakiś sposób podziwiałam nawet jako naukowca, chociaż zajmował się kompletnie różną od mojej dziedziną nauki.
Książka ta miała jednak była w pewien sposób drastyczna, ponieważ kończy się listem napisanym na kilka dni przed śmiercią profesora. Listem, który chyba nigdy nie był wysłany, a zawierał całkiem sporo planów na dalsze życie...
Wiem jedno. Chociaż miałam wrażenie, że zaglądam tam gdzie nie powinnam (bo przecież cudzych listów się nie czyta) to Tolkien stał się dla mnie osobą bliższą i rozumiem go teraz bardziej niż po przeczytaniu jego biografii, a tym bardziej analiz tekstów, z którymi on sam rzadko kiedy, a raczej wcale się nie zgadzał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz