Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Hakan Nesser. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Hakan Nesser. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 7 lipca 2014

Ziewak

Powinnam napisać recenzje "Płomieni śmierci" A. Kvay i "Sprawy Munstera" H.Nessera, ale obie książki najzwyczajniej w świecie mnie znudziły, a nawet na swój sposób doprowadziły do swojego rodzaju frustracji. Od kilku tygodni pisanie odwlekam wykręcając się wszystkim, co możliwe, a wrażenia i cała reszta uciekają. Dlatego będzie pokrótce o obu.
"Płomienie śmierci" były kompletnym rozczarowaniem, które pogłębił fakt, że na sam koniec dopiero zorientowałam się, że jest to książka rozgrywająca się po wydarzeniach z "Kolekcjonera". Akcja się wlekła, a większość spostrzeżeń śledczych i porofilerów raczej zaciemniała obraz sytuacji niż wyjaśniała. Kiedy już człowiek się domyślił kto podkłada ogień to ma ochotę porządnie wszystkimi trzepnąć, bo rozwiązanie jest banalnie proste i nie rozumiem upolitycznienia sprawy. Do tego sama główna bohaterka była irytująca. Rozumiem załamanie nerwowe i problemy ocierające się o silną depresję, ale w wykonaniu Alex Kavy były raczej miałkie. Wszystko wydawało się bardzo powierzchowne i przypominało upór dziecka z przedszkola, które chce wszystko robić samo mimo, że nie do końca potrafi.
Miałam też bardzo duży problem z umiejscowieniem wydarzeń z tej części w czasie. Najpierw myślałam, że książka powinna być, gdzieś zaraz za "Śmiertelnym napięciem", bo było strasznie dużo odwołań do tej części. Ponadto sytuacja między Maggie, a Benjaminem Plattem wydawała się być jeszcze na etapie wczesnego raczkowania. Okazało się jednak, że "Płomienie śmierci" dzieją się po wydarzeniach z "Kolekcjonera"! Co mnie bardzo zdziwiło i odniosłam wrażenie, że sytuacja która klarowała się w poprzedniej części ni z tego ni z owego wróciła do punktu wyjścia. Jakby autorka zapomniała, co zrobiła z bohaterami wcześniej.
No cóż... To było chyba moje ostatnie podejście to książek tej autorki, która dołączy do Kinga, Krajewskiego i Childa, czyli autorów których unikam w bibliotece.
Kolejnym rozczarowaniem jest "Sprawa Munstera". Przy tej książce również się mocno wynudziłam, co skutkowało drzemką na słońcu i opaleniem połowy twarzy tak, że wyglądałam jakby mnie ktoś pobił (niestety należę do tych, co nawet z filtrem trzydziestką spalą się na raka). Niby wszystko podobnie jak w poprzednich częściach, ale Van Veeteren pojawiał się epizodycznie i to chyba powodowało, że policjanci nie wpadli na tak prostą rzecz jak to, że osoba pijana mieszkająca na barce mogła spaść z trapu i się utopić. Przecież to pierwsza rzecz, o której powinni pomyśleć! Po za tym cała masa jałowych rozważań, w większości ze śledztwem nie związanych i prób usprawiedliwienia bierności. Brakło głównego bohatera serii i nagle cała grupa śledczych zachowuje się tak jakby im mózgi zabrano. Szkoda, bo sprawa na samym wstępie wydała się bardzo ciekawa, a jej rozwiązanie zupełnie nie do przewidzenia. Niestety cała ta otoczka sprawiła, że odnosiłam wrażenie oglądania kolejnego polskiego serialu, w którym bohaterowie nie wiedzą czego chcą i zastanawiają się tylko dlaczego jest źle, ale nic z tym nie robią.
Nie polecam ani jednej ani drugiej książki. Chyba, że ktoś już zaczął cały cykl i chce go dokończyć.
Chyba wpadłam w jakąś nudną serię, dlatego na przełamanie wzięłam się za niezawodnego Pilipiuka i serię "Oko Jelenia". Po pierwszych kilkunastu stronach muszę stwierdzić, że jest bardzo ciekawie. Zupełnie jak w "Panie Lodowego Ogrodu" Grzędowicza, ale jednak inaczej. Po za tym jestem jeszcze bardziej ciekawa samego Pilipiuka, ponieważ wydawca na ostatniej stronie brutalnie mnie uświadomił, że między Pilipiukiem, a Olszakowskim mogę sobie postawić znak równości. Troszkę mnie zatkało, że człowiek, który stworzył Wędrowycza odpowiada też za sporo przygód Pana Samochodzika. Naprawdę doznałam szoku, więc teraz tym bardziej Pilipiuk jest na cenzurowanym.



Książki biorą udział w Wyzwaniu bibliotecznym u MK.

Źródło ilustracji:
http://img5.demotywatoryfb.pl//uploads/201302/1361147050_by_Fissiu_inner.gif

niedziela, 30 marca 2014

Komisarz i cisza

Cały czas się zastanawiam dlaczego czytam książki z Van Veeterenem. Nie lubię tej postaci i irytują mnie jej przemyślenia, a akcja cieknie jak krew z nosa, ale w bibliotece nigdy nie wyrzucam jej z przygotowanego stosiku. Nie inaczej jest w przypadku "Komisarza i ciszy", piątej z serii książek o Van Veeterenie, chociaż tym razem zaczęło się ciekawiej.
Upalne lato wszystkim daje w kość do tego stopnia, że wydaje się iż nawet przestępcy nie mają siły mordować. Van Veeteren od jakiegoś czasu rozważa porzucenie zawodu policjanta i zastanawia się czy aby przypadkiem nie wdać się w romans z kobietą, którą poznał w czasie jednego ze śledztw. Tymczasem na komendę w miejscowości Sorbinowo dzwoni kobieta, która mówi, że z obozu sekty Czyste Życie zniknęła dziewczynka. Policjant zastępujący komendanta sprawdza, czy to prawda, ale w obozie twierdzą, że wszystko jest w porządku. Po drugim telefonie młody policjant postanawia sprowadzić posiłki w osobie Van Veeterena, który ma jakiś dług wobec komendanta Sorbinowa. Tym sposobem komisarz zostaje włączony w sprawę, w której nikt nie chce powiedzieć prawdy albo uparcie milczy.
Na początku bardzo mi się podobało. Nie zapowiadało się na kryminał, ale bardziej na książkę psychologiczną, gdzie mamy starego zmęczonego życiem i pracą policjanta, który rozważa różne warianty przyszłości, a także w jakiś sposób próbuje rozliczyć się z przeszłością. Nawet sam Van Veeteren mnie w tedy tak bardzo nie irytował, a o dziwo stał się ciekawą postacią.
Po za tym sama sprawa była szalenie interesująca. Pokazanie jak działają na ludzi sekty (choć nie była to dogłębna analiza) i jak wiele są w stanie dla niej zrobić. Jak bardzo pracę śledczym może utrudniać uparte milczenie nawet osób, które nie są nawet bezpośrednimi świadkami. Nawet samo rozwiązanie sprawy, choć jest dziełem przypadku i wyskakuje jak Filip z konopi było bardzo ciekawe.
Niestety im dalej w las tym więcej drzew, a "Komisarz i cisza" zaczyna przypominać wszystkie książki z serii jakie miałam okazję czytać. Klimat robi się nieznośny, zupełnie tak jak opisywany upał, wydarzenia cieknące jak krew z nosa i do tego Van Veeteren. Komisarz i jego stosunek do wszystkiego i wszystkich, w tym przekonanie o własnej nieomylności doprowadzały mnie niemal do szału, a książka gdzieś tak mniej więcej w połowie książka zaczęła się robić najzwyczajniej w świecie nudna. Pod koniec zdarzało mi się omijać fragmenty dialogów i opisów, bez szkody dla całości, chociaż akcja zdecydowanie przyspieszyła. Cały czas mam wrażenie, że gdyby wyrzucić postać komisarza i zastąpić go kimś mniej bubkowatym byłoby o wiele lepiej, a sama seria by dużo zyskała.
Lubię sposób pisania Hakana Nessera, ale do serii o Van Veeterenie chyba już nie mam siły i następnym razem wykażę odrobinę więcej asertywności.

Książka bierze udział w Wyzwaniu Bibliotecznym u MK.


Źródło ilustracji:
http://www.czarnaowca.pl/files/elibri/648364948.jpg

wtorek, 21 stycznia 2014

Nic ciekaweeegooo...

Pamięta ktoś jeden ze skeczy kabaretu Ani Mru Mru, w którym parodiowali randkę w ciemno i w którym Michał Wójcik śpiewa: "Nic ciekaweeegooo"? No to właśnie to mam ochotę zaśpiewać, po przeczytaniu "Kobiety ze znamieniem" Hakana Nessera.
Jest to czwarta książka z serii z komisarzem Van Veeterenem, w której komisarz i jego współpracownicy muszą się zmierzyć ze sprawą, w której jedynym powiązaniem pomiędzy ofiarami wydaje się tylko to, że kiedyś razem byli w wojsku. jednak ofiary łączy znacznie więcej niż widać na pierwszy rzut oka. Ktoś najpierw nęka je dziwnymi telefonami, w których nie pada ani jedno słowo, ale leci stara piosenka przywołujące wspomnienie tego o czym woleli by zapomnieć. 
Śledztwo w sprawie pierwszego morderstwa utyka w miejscu, gdy dochodzi do kolejnego nieco rusza, ale wszystko wskazuje, że nie jest ostatnie i będą kolejne ofiary. Tymczasem policja tak na dobrą sprawę nie ma żadnych sensownych pomysłów i tropów. Nawarstwiają się pomysły i ilość zadań do zrobienia żeby wyłowić chociażby najmniejszy związek pomiędzy ofiarami.
No właśnie... Powinno być ciekawie. Minimalna ilość punktów zaczepienia, mnóstwo teorii i zespół, który do tej pory świetnie radził sobie z różnymi dziwnymi sprawami. Dodatkowo Nesser pozwolił zajrzeć jak sprawa wygląda z perspektywy mordercy i ofiary.
Niestety na nic się to zdało, bo cała opowieść jest najzwyczajniej w świecie nijaka. Śledztwo się ciągnie w
nieskończoność, policjantom się nie chce i mam wrażenie, że gdyby morderca wykończył nawet całą trzydziestoosobową grupę ze szkoły oficerskiej to za bardzo by się nie przejęli. Morderca też raczej za ciekawy nie jest i motywy jego działania są podane na tacy w ostatnim rozdziale, a wolałabym sama do tego dochodzić i główkować. Ofiary jak to ofiary, jedna wpada w panikę, druga też wpada w panikę, ale ogarnia się i chce jakoś temu zapobiec. Generalnie nic ciekawego.
Książce brakuje dynamiki, charakterystycznej dla kryminału skandynawskiego analizy kondycji społeczeństwa oraz zagłębienia się w portretach psychologicznych postaci. 
Wszyscy bohaterowie, którzy przewijają się przez strony "Kobiety ze znamieniem" są bardzo stereotypowi i w swoich klasach wręcz identyczni. Policjanci są zmęczeni ogólnie życiem i pracą, co powoduje, że im się nic nie chce. Morderca jest klasycznym przypadkiem, który się mści za krzywdy swoje lub cudze. Żony zajmujące się domem to klasyczne idiotki, które gdyby mogły zapomniałyby jak się nazywają, ale wiedzą, że nowy środek do czyszczenia piecyka jest lepszy niż ten stary. Natomiast kobieta, która rozwiodła się ze swoim znienawidzonym mężem jest silną i zaradną kobietą, która na wieść o śmierci byłego męża jednak potrafi wykrzesać jakieś resztki uczuć. Cała reszta jest natomiast idealnie bezbarwna, podobnie jak tło, w którym rozgrywa się całe to przedstawienie.
Podstawowym zarzutem, który za każdym razem wraca w przypadku serii z Van Veeterenem jest taki, że tak naprawdę nie wiadomo, gdzie to się wszystko dzieje. Mnogość zapożyczeń z różnych nadbałtyckich języków jest tak duża, że trudno gdzieś zlokalizować Maardam. To samo w sobie nie byłoby problemem, gdyby nie to, że autor często wspomina o konkretnych miejscach np. syn pierwszej ofiary studiował w Niemczech, a ostatnia z ofiar prowadziła firmę importową, która sprowadzała towary ze Skandynawii. Dostawałam w takich momentach kręćka, bo mój mózg chciał miejsce akcji upchać w jakimś konkretnym miejscu na mapie. Wydaje mi się, że lepiej byłoby po prostu wymyślić jakieś miejsce gdzieś w Skandynawii lub innym z krajów nadbałtyckich. 
Kolejnym minusem są dialogi albo ich brak. Były papierowe, nijakie i gdyby pozbyć się wszystkich myślników, to spokojnie mogłyby być częścią litego tekstu. Nic nie wnosiły i powtarzały tylko to, co już dawno się wiedziało. 
Co ciekawe tym razem sam Van Veeteren nie doprowadzał mnie do szału, bo nie było go w cale tak bardzo dużo. Pojawiał się czasem i coś tam pobuczał pod nosem, porozdzielał zadania, a potem wynosił się do siebie słuchać muzyki.
Jedynym powodem dlaczego doczytałam te idealnie nijaką lekturę było to, że chciałam się w końcu dowiedzieć, czy moje domysły z pierwszych dwóch rozdziałów były prawidłowe.
Naprawdę im więcej książek z tej serii czytam tym bardziej się zastanawiam, czemu wszyscy je zachwalają i każą szukać drugiego dna, którego za nic nie potrafię dostrzec. Nie wiem też za co dostają one nagrody, bo według angielskiej wikipedii "Kobieta ze znamieniem" została w 1996 roku nagrodzona tytułem Najlepszej Szwedzkiej Powieści Kryminalnej.
Podsumowując. "Kobieta ze znamieniem" jest na mój gust książką przeciętną, nudną i nie wartą większej uwagi, chyba, że ktoś podejmuje się trudu zmierzenia z serią o Van Veeterenie. Ja niestety chyba nie dam rady przebrnąć przez kolejne części.

Książka bierze udział w: Wyzwaniu Bibliotecznym u MK


Źródła ilustracji:
http://pu.i.wp.pl/k,Mzc0MDM0NzIsMzU0MzIx,f,kabaret.ani.mru.mru_5_.jpg
http://lubimyczytac.pl/ksiazka/184014/kobieta-ze-znamieniem

sobota, 21 września 2013

Rzeźniczka z Małej Birmy

Lubię książki Nessera, choć nie szaleję za nim tak jak za Asą Larsson albo Henningiem Mankellem. Z dwóch wykreowanych przez niego skrajnie różnych bohaterów tylko z jednym polubiłam się tak naprawdę, ale mimo to jego książki mają w sobie coś przyciągającego. Coś co sprawiało, ze czytało się je z ciekawością. Niestety zupełnie inaczej było teraz. Pomimo całej sympatii dla komisarza Gunnara Barbarottiego nie potrafiłam czytać "Rzeźniczki z Małej Birmy". A z każdą kolejną stroną czułam jak zapadam w jakąś depresję, przez co czytanie wydłużało się jeszcze bardziej.
Nesser opowiada w tej książce dwie równoległe historie. Pierwsza z nich dotyczy Gunnara Barbarottiego, który nie potrafi sobie ułożyć życia po niespodziewanej choć w jakiś sposób przewidzianej śmierci żony Marianne. Autor pokazuje jak żałoba wpływa na inspektora. Jego ocenę rzeczywistości, funkcjonowanie w rodzinie i pracy. Drugą historią jest prowadzone przez inspektora śledztwo w sprawie zaginionego przed pięciu laty Arnolda Morindera, które w końcu doprowadza go do morderstwa w gospodarstwie Mała Birma kilkanaście lat wcześniej. W tym przypadku akcja dzieje się równolegle w przeszłości i teraźniejszości.
Widzimy jak Barbarotti radzi sobie z dochodzeniem, do którego nie ma serca i uważa za niepotrzebną robotę lub głupi pomysł przełożonego na coś w rodzaju terapii. Na początku się nie przykłada i skupia na swoim bólu, ale z czasem zaczyna wracać do formy i zastanawiać się nad motywacją Ellen Bjarnebo. Kobiety, która odsiedziała 11 lat za zabicie i poćwiartowanie męża, a potem policja prawie oskarża ją o zabicie Morindera. Gunnar rozmawia z różnymi ludźmi, którzy pojawili się w obu śledztwach w tym z samą Rzeźniczką jak nazwano Ellen Bjarnebo. Dochodzi nawet do wniosku, że coś te dwie sprawy musi łączyć. Do tego Nesser opowiada jeszcze to, co działo się w Małej Birmie przed zabójstwem. Pokazuje jak bardzo jeden człowiek potrafi zniszczyć życie drugiego doprowadzając do granic wytrzymałości psychicznej.
Niby wszystko, co jest charakterystyczne dla książek Hakana Nessere w "Rzeźniczce z Małej Birmy" jest, ale jak do tej pory była to najbardziej męcząca z jego książek. Pewnie dlatego, że na pierwszy plan wysunął się tutaj komisarz, a w zasadzie żałoba i rozpacz Barbarottiego, który czasami zachowywał się tak jakby postradał zmysły. Było strasznie depresyjnie. Nawet nie był potrzebny ten kontrast między śmiercią Marianne i jej następstwami z ciepłym latem jakie w tedy panowało w Kymlinge. Nie było tego widać, a dla mnie równie dobrze mogłoby to wszystko dziać się w zimie lub jesienią.
Do tego dochodziły jeszcze czasami niespodziewane retrospekcje. Czasem wydawało mi się, że autor pisząc o wydarzeniach w Małej Birmie włączył sobie autopowtarzanie, bo w pewnym momencie odniosłam wrażenie, że już to wszystko wcześniej przeczytałam i często zdarzało się, że omijałam spore partie tekstu bez żadnego uszczerbku dla całej reszty (to samo z resztą zdarzało się przy fragmentach dotyczących teraźniejszości).
Jednak książka ma swoje dobre strony. Dobrze wykreowane i ciekawe postacie, wobec których trudno przejść obojętnie. Zagadkowy szef Gunnara, irytująca Bjarnebo, czy Ewa Backman, która wpadła w nieco filozoficzny nastrój.
Ciekawy pomysł na połączenie dwóch spraw, które oprócz jednej z bohaterek nie mają wiele wspólnego, a przy okazji ich odgrzebywania na jaw wychodzą różne inne poboczne tajemnice. Pojawiały się też wątki nieco komiczne np. stary przyjaciel komisarza, które miały dać trochę wytchnienia od mocno depresyjnego klimatu książki.
Przyznam się szczerze, że czytałam już książki, które poruszały podobne tematy i miały podobny, albo nawet dużo cięższy klimat (np. książki Indridasona), ale "Rzeźniczka z Małej Birmy" rozłożyła mnie na łopatki. Czytało mi się ją strasznie źle i ponury nastrój w jaki wprowadzała trzymał się mnie bardzo długo. Gdyby chociaż jeszcze zmuszał do jakiś przemyśleń byłoby dobrze, a tego zabrakło.
Czy warto po nią sięgnąć? Jeśli ktoś chce poznawać Gunnara Barbarottiego to na pewno musi przeczytać te książkę. Jeśli ktoś chce przeczytać coś w podobnym klimacie to lepiej niech sięgnie po Arlandura Indridasona. Bo w tym przypadku Szwed strasznie męczył, a u Islandczyka choć klimat jest dużo mroczniejszy i bardziej depresyjny to jego książki czyta się o wiele lepiej i na dłużej pozostają w pamięci.


Źródło ilustracji:
www.merlin.pl

poniedziałek, 29 lipca 2013

Powrót

Kolejna książka o komisarzu Van Veeterenie za mną i muszę się przyznać, że moje uczucia wobec tego cyklu są coraz bardziej mieszane. Tym razem czytałam "Powrót", który jest trzecią z kolei książką z serii i cieszę się, że po za małą wpadką z "Punktem Borkmanna" zaczęłam czytać w miarę w odpowiedniej kolejności.
Tym razem do kryminału wprowadza nas opis przeżyć człowieka, który właśnie wyszedł z więzienia. Przechodzi on piechotą drogę z zakładu karnego na dworzec, a potem wraca do domu, który przez prawie dwanaście lat stał pusty i tylko jakaś tajemnicza kobieta trochę ogarnęła obejście. Następnie przenosimy się rok do przodu i obserwujemy wycieczkę przedszkolaków, która zalicza kolejne wpadki jeszcze przed dotarciem do celu. Największa katastrofa wydarzyła się jednak dopiero, gdy dzieci miały wracać z wycieczki do domu. Jedna z dziewczynek oddaliła się od grupy i znalazła zwłoki zawinięte w dywan, a traumę powiększyło to, że trup nie miał głowy, dłoni i stóp.
Sprawa zostaje początkowo przydzielona zespołowi, który zazwyczaj prowadzi Van Veeteren. Jednak nie zanosi się na rychłe rozwiązanie sprawy, nie ma głowy, dłoni, stóp, a na ciele nie ma znaków szczególnych i to powoduje, że identyfikacja jest niemożliwa. Dodatkowo komisarz idzie do szpitala na operację usunięcia guza jelita grubego, a mężczyźni z rejestru zaginionych mniej więcej odpowiadający wiekowi i długości leżenia denata w dywanie okazują się jak najbardziej żywi. Sprawa wydaje się być beznadziejna dopiero, gdy na komendę zgłasza się kobieta, która twierdzi, że zwłoki to być może jej brat Leopold Verhaven. I tak oto rozwiązuje się zagadka tajemniczego więźnia z początku książki. Verhaven przesiedział w więzieniu 24 lata za dwa morderstwa kobiet i w zasadzie zniknął w dniu, w którym opuścił zakład.
Policja zaczyna odgrzebywać stare sprawy i szukać dowodów, które wskazałyby kto mógłby zabić Verhavena, ale nie jest to takie proste. Denat okazał się być osobą bardzo dziwną, zamkniętą w sobie, a w dodatku oba jego procesy były bardziej niż poszlakowe i co raz więcej zaczyna wskazywać, że mógł być niewinny. Żeby policjantom prowadzącym śledztwo utrudnić życie jeszcze bardziej do sprawy ze szpitalnego łóżka włącza się Van Veeteren i ... Cały czas miałam wrażenie, że Munster i spółka trochę sobie odpuścili, bo w końcu komisarz rozwiąże sprawę, co w końcu robi, ale na własną rękę bo jest na zwolnieniu.
Przez kilka pierwszych rozdziałów sprawa naprawdę mnie wciągnęła. Tajemnicze niemalże niemożliwe do zidentyfikowania zwłoki, poszlaki wskazujące, że kogoś niewinnego skazano na 24 lata więzienia i widmo potężnego skandalu poddającego w wątpliwość pracę wymiaru sprawiedliwości. Niestety im dalej biegła historia tym mniej przypominała ona kryminał, a bardziej bezsensowną powieść obyczajową. Wszystko się wlecze, a retrospekcje wydają się co raz bardziej bez sensu i nie rzucają nowego światła na to co się dzieje w teraźniejszości.
Myślałam, że Van Veeteren przez operację trochę złagodnieje i stanie się bardziej ludzki. Niestety stał się jeszcze bardziej upierdliwy i przekonany o własnej wielkości. Dodatkowo postanawia na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość nie mając nic po za własnymi domysłami.
No, ale tym razem muszę przyznać, że nie irytowało mnie aż tak bardzo to, że miejsca, w których wszystko się działo tak naprawdę nie istnieją. Nie miałam potrzeby umiejscowienia wydarzeń ponieważ nie było żadnych pościgów, a małe wioski i mieszkający w nich ludzie są bardzo podobni do siebie w każdym państwie. Denerwowały mnie natomiast nazwiska postaci przewijających się przez książkę. Tym razem do brzmiących skandynawsko i polsko nazwisk dołączyły typowo włoskie, a sam autor czasem zapominał jak one brzmiały (dwa czy trzy razy zmieniało się nazwisko tej samej postaci). Kompletne pomieszanie z poplątaniem.
Nie była to jednak książka zupełnie zła. Miała w sobie jakiś taki urok który przyciągał i zachęcał do przerzucania kolejnych stron. Przy czym bardzo łatwo się zapomina, o co tak naprawdę chodzi i czasem trzeba wrócić do początku żeby sobie przypomnieć. Na pewno powinna się spodobać fanom wrednego i gderliwego komisarza. Dla mnie jest to raczej książka neutralna i chyba dość szybko o niej zapomnę.


Źródła ilustracji:
www.merlin.pl

niedziela, 23 czerwca 2013

Nieszczelna sieć

W kwietniu strasznie narzekałam na Nessera i jego "Punkt Borkmanna", który mnie rozczarował mimo całej mojej sympatii dla autora. Przy czym jako jeden z powodów tego, że się z komisarzem Van Veeterenem nie polubiliśmy był fakt, że jak to mam w zwyczaju (bądź mam pecha) zaczęłam od książki, która jest drugą pozycją z całej serii liczącej 10 pozycji. W Polsce wydano tylko 4 i tylko Czarna Owca wie dlaczego są to pierwsze dwie i dwie przedostatnie książki.
Postanowiłam, więc nadrobić zaległości choć przyznaję się bez bicia, że troszkę z tym zwlekałam i "Nieszczelną sieć" kilka razy przekładałam na spód biurkowego stosu. Odczekała więc swoje, ale nie żałuję, że w końcu się za nią zabrałam. Nie znaczy to też, że popadłam w zachwyt. Książka ma swoje dobre i złe strony.
Komisarz Van Veeteren bada dziwną sprawę morderstwa, która na pierwszy rzut oka wydaje się zupełnie oczywista. Mąż utopił po pijaku żonę w wannie i twierdzi, że nic nie pamięta. Do tego też zachowuje się bardzo dziwnie. Sprząta mieszkanie przed przyjściem policji, średnio interesuje go to jak potoczy się jego proces, a chociaż uparcie twierdzi, że jest niewinny to w sądzie przyznaje się niespodziewanie deklaruje, że chętnie przyzna się do winy jeśli ktoś mu da papierosa. Wynik procesu jest łatwy do przesądzenia i Janek Mitter zostaje skazany za morderstwo, a ze względu na swoje dziwaczne zachowanie chwilowo zostaje umieszczony w szpitalu psychiatrycznym. Tam sobie przypomina, co tak naprawdę się stało tamtego feralnego wieczoru, a wkrótce potem zostaje zamordowany. Śledztwem zajmuje się ponownie Van Veeteren, któremu od początku coś nie pasowało w całej tej sprawie. Zaczyna razem ze swoim zespołem ponownie przeglądać obie zbrodnie i materiał zgromadzony na ich temat. Zaczynają także grzebać w przeszłości pierwszej ofiary, bo komisarz twierdzi, że tam trzeba szukać rozwiązania. Wkrótce potem ginie kolejna osoba, ale nikt nie wiąże ze sobą tych wszystkich spraw. Rozwiązanie przychodzi dopiero później i jest dość nieoczekiwane, a może bardziej wypadałoby powiedzieć kontrowersyjne, bo dość łatwo było wpaść na to kto tak naprawdę zabił.
No i tu przechodzimy do moich odczuć po lekturze. Największym minusem było właśnie rozwiązanie całej sprawy. Już na samym początku rzuciło mi się, że nie przesłuchano jednej osoby, która potencjalnie mogła sporo wiedzieć o życiu Evy Ringmar - żony Mittera. No, a potem już nie trudno było się domyślić o co tak naprawdę chodzi. Po za tym w książce tak naprawdę nic się nie dzieje. Van Veeteren gdzieś jeździ, narzeka na bolący kręgosłup, chorego psa albo rozważa jak pokonać swojego najbliższego współpracownika w badmintona. Kolejną osobą, której przemyślenia zajmują równie dużo miejsca jest Janek Mitter. Dużo myśli o swojej zamordowanej żonie i o różnych innych dziwnych rzeczach, które do niczego nie prowadzą. Z jednej strony jest to nudne i zupełnie niepotrzebne, a z drugiej można przynajmniej zajrzeć w głowę kogoś kto nie jest do końca normalny.
Kolejnym zarzutem jest to, że cała akcja dzieje się w jakimś fikcyjnym, bliżej nieokreślonym miejscu, chociaż autor sugeruje okolice Szwecji, Danii albo Norwegii, a może nawet Polski bo gdzieś mi mignął Malbork i parę typowo polskich imion. Może to wynika z lenistwa mojej wyobraźni, ale jak mam do czynienia z kryminałem to wolę żeby jego akcja rozgrywała się w jakimś realnym miejscu, nawet jeśli autor dość luźno traktuje i dowolnie zmienia prawdziwą przestrzeń. Tutaj natomiast ciężko było umiejscowić wydarzenia nawet jeśli Nesser podawał jakieś odległości, czy punkty orientacyjne. W przypadku "Nieszczelnej sieci" najbardziej dało to o sobie znać, gdy podejrzany uciekał albo, gdy Van Veeteren jechał przesłuchiwać świadków.
Po za tymi kilkoma dość sporymi minusami książka była dość ciekawa. Nesser przedstawiał sprawę z kilku różnych punktów widzenia. Komisarz, Mitter, faktyczny morderca, dyrektor szkoły, najbliższy współpracownik Veeterana Munster - każdy ma swoje zdanie na ten temat i to jest podstawowy atut tego kryminału. Po za tym wreszcie dostałam jakiś obraz samego Van Veeterena i łatwiej było zrozumieć jego zachowanie, a także niektóre przemyślenia na swój temat. Nie wydawał mi się już takim zapatrzonym w siebie snobem jak w "Punkcie Borkmanna", ale dalej go nie polubiłam i irytował mnie równie mocno. Nawet jego koledzy z pracy nie bardzo za nim przepadają, chociaż nie dają mu tego odczuć.
Ważne jest też to, że pod koniec książka nabiera rozpędu i niektóre wydarzenia toczą się dużo szybciej. Niestety z budowaniem napięcia nie jest najlepiej, bo gdy szykuje się już pościg nagle łapią naszego przestępce i fajerwerków nie ma. Ciężko też do końca zrozumieć sposób w jaki Van Veeteren rozwiązał całą sprawę, bo pojawia się kilka luk.
No i jeszcze jedno malutkie "ale". Nesserowi zdarzyło się pomylić nazwy szpitali psychiatrycznych, ale było to na samym początku i nie raziło w oczy bo potem konsekwentnie trzymał się jednej.
"Nieszczelna sieć" nie jest może zbyt ekscytującym i przyprawiającym o szysze bicie serca kryminałem, ale warto zwrócić na nią uwagę. Musi też sięgnąć po nią osoba, która ma zamiar zacząć swoją przygodę z tym marudnym i zapatrzonym w siebie komisarzem, bo nie jest to seria, z której książki można brać w dowolnej kolejności.



Źródło ilustracji:
www.merlin.pl

piątek, 5 kwietnia 2013

Punkt Borkmanna

Punkt Borkmanna jest to punkt, w którym nie potrzeba już więcej informacji żeby rozwiązać kryminalną zagadkę, a przynajmniej tak twierdził mentor Van Veeterena. Jest to jednocześnie tytuł drugiej z serii dziesieciu książek o bezimiennym komisarzu Van Veeterenie. 
W małej nadmorskiej miejscowości Kaalbringen dochodzi do brutalnego morderstwa. Ktoś używając siekiery niemalże odrąbuje głowę lokalnego bogacza obracającego nieruchomościami Ernsta Simmela, ale to nie wszystko. Miesiąc wcześniej też dochodzi do podobnego morderstwa z tym, że ofiarą jest przestępca i ćpun Heinz Eggers. Tych dwóch ludzi i spraw pozornie nie łączy nic po za narzędziem zbrodni, a może jest jakieś drugie dno, do którego nie potrafi dokopać się lokalna policja.
W tym momencie na scenę wkracza komisarz Van Veeteren, który został oddelegowany przez swojego szefa do pomocy przy dochodzeniu. Już na samym wstępie podłapuje wspólny język z komendantem i ocenia pozostałą część zespołu ambitną insp. Beate Moerk i drobiazgowego insp. Kropke. Zostaje także zarzucony mnóstwem informacji, które udało się zebrać na temat pierwszej ofiary i patrzy jak rośnie ilość materiałów na temat drugiej.
W zasadzie mam wrażenie, że wszyscy czekają na trzecią ofiarę, która przyniosłaby rozwiązanie sprawy. Ofiara owszem pojawia się, jest to syn znanego lekarza, ale rozwiązania jak nie było tak nie ma. Rośnie natomiast liczba informacji. Sprawa wlecze się beznadziejnie długo. Nikt nic nie widział, nikt nic nie wie, a jeśli już to informacje nie są przydatne.
Wszystko nabiera tempa, gdy zespół śledczych dostaje pewien raport i znika Beate Moerk. 
Lubię szwedzkie kryminały, ale z tym miałam malutki problem. Wcześniej zapoznałam się z Hakanem Nesserem przy okazji serii o Gunnarze Barbarottim - niezwykle ciepłym i rodzinnym inspektorze kryminalnym, którego mimo różnych wad bardzo polubiłam.
Natomiast Van Veeteren jest jego zupełną przeciwnością. Gburowaty, zapatrzony w siebie i pewny swoich wybitnych zdolności. Parę razy stwierdził nawet, że całe to dochodzenie nie jest potrzebne bo jemu wystarczy, że zobaczy kogoś i będzie mógł wskazać go jako mordercę zwanego Rzeźnikiem. Po za tym jego podejście do współpracowników, a przynajmniej jego opinie o nich potrafią być irytujące. Pewnie dlatego nie byłam w stanie go polubić i nie mogłam go rozgryźć, bo jest o nim bardzo mało informacji. Wiadomo tylko tyle, że się rozwiódł i, że prawdopodobnie jego syn jest w więzieniu. Z resztą to, że rzeczony Erich jest jego synem to tylko moje domysły, może się okazać zupełnie co innego. Na pewno powinnam przeczytać pierwszą książkę inaczej chyba nie będę w stanie rozgryźć tego faceta do końca.
Kolejnym problemem (przynajmniej dla mnie) jest fakt, że tak naprawdę nie wiadomo gdzie to wszystko się dzieje. Owszem podobnie jak w przypadku Barbarottiego miejscowość, w której wszystko się dzieje jest wymyślona, ale tam przynajmniej jest określone państwo - Szwecja. Tutaj natomiast nie znamy nawet państwa, a nazwy własne i imiona bohaterów wskazują na kilka możliwości. Mamy więc nazwiska typowo holenderskie, belgijskie, szwedzkie, a nawet polskie. Podobnie jest z nazwami miejscowości, które mogą się równie dobrze znajdować się w państwach nad Bałtykiem lub Atlantykiem.
Podobnie jak w innych książkach Nessera sprawa kryminalna nie jest najważniejsza. Najważniejsi są bohaterowie i ich interakcje. Na co pozwala mu świetny sposób budowania postaci. Pokazuje jak człowiek radzi sobie z presją, a także prawdziwy obraz pracy policji, a to w dzisiejszych czasach jest potrzebne. Większość ludzi myśli, że policja działa jak w amerykańskim C.S.I. gdzie nawet badania DNA (o zgrozo!) trwają kilka minut. Nesser pokazuje jak zespół policjantów zmaga się z nadmiarem informacji i minimalną ilością dowodów.
Podobnie jak większość kryminałów skandynawskich atmosfera jest dość depresyjna, ale to nie zniechęca do książki. Ciekawie poprowadzona fabuła nie pozwala się na długo oderwać mimo mało sympatycznego głównego bohatera.
Dodatkowym atutem jest możliwość zajrzenia w myśli mordercy. Jest parę fragmentów, w którym Rzeźnik wypowiada się osobiście i przedstawia swój sposób myślenia. Jest to także dobry sposób na odświeżenie iu zrewidowanie własnych poglądów na to, co udaje się wypracować ekipie z Kaalbringen. Na pewno dużym plusem tej książki są świetne napisane i przede wszystkim bardzo naturalne dialogi. Choć raz czy dwa pogubiłam się w tym, co kto mówi.
Mimo kilku dość poważnych zastrzeżeń z mojej strony książkę oceniam bardzo wysoko. "Punkt Borkmanna" czyta się bardzo dobrze i szybko.Z tym, że lepiej chyba jednak będzie zacząć przygodę z tą serią od pierwszej książki.




Źródło ilustracji:
www.publio.pl