sobota, 28 września 2013

"Pół życia" w cieniu ojca

Od kiedy regularniej przeglądam blogi o tematyce książkowej, to bardzo często wpadałam na wpisy poświęcone książkom Jodi Picoult. Kiedy więc zobaczyłam jej "Pół życia" na stosiku z ostatnio oddanych nie zastanawiałam się długo i dorzuciłam ją do Murakamiego z Krajewskim, których wtedy zabierałam do domu. Dopiero później przeczytałam o czym jest i przyznam się szczerze troszkę mnie zatkało. Badacz, który mieszkał z wilkami? Przed oczami niemal natychmiast stanął mi Shaun Ellis i przez cały czas musiałam się mocno pilnować żeby wyrzucić jego obraz z głowy, a ten natrętnie ciągle wracał, bo jak sama autorka wspomniała zapożyczyła za jego zgodą kilka rzeczy zapożyczyła.
Luke Warren jest, a w zasadzie był biologiem i badaczem wilków, który zasłynął z tego, że przez dwa lata żył z dziką watahą, był jej pełnoprawnym członkiem. Człowiek, który swoją miłość do tych zwierząt i chęć ich poznania stawia ponad wszystkim, nawet swoją własną rodziną. Człowiek, który jest ciągle w ruchu, pełen życia i chce zrobić wszystko by zrozumieć wilki. Nagle podczas wypadku samochodowego doznaje rozległego urazu głowy, a te części mózgu, które są odpowiedzialne za podtrzymanie życia ze względu na zniszczenie nie są w stanie kontrolować oddychania, bicia serca. Choć lekarze nie stwierdzają śmierci mózgowej, ani sercowej to tak naprawdę nie ma już co ratować. Trzeba podjąć decyzję, czy Luka należy dalej sztucznie utrzymywać przy życiu, czy pozwolić mu odejść.
Przed tym dylematem zostaje postawiona rodzina mężczyzny. Nastoletnia córka Cara, która nie widzi świata po za ojcem. Dorosły Edward, który porzucił rodzinę w wieku osiemnastu lat twierdząc, że ojciec zniszczył mu dzieciństwo i postanowił wyjechać z powodu kłótni z nim. Jednak, gdy matka informuje go o wypadku, pierwsze co robi to pakuje się do samolotu i wraca do domu. Oboje chcą dla ojca jak najlepiej, ale każde widzi to w zupełnie inny sposób. Edward nieco z dystansu, choć tak naprawdę dużo go to kosztuje ocenia wszystko czego się dowiedział i co wie o Luku. Cara natomiast uporczywie trzyma się myśli, że jej tata wyzdrowieje i robi wszystko żeby uniemożliwić mu odejście, co w jej opinii jest zwykłym morderstwem. Twierdzi, że jest w stanie poświęcić wszystko żeby opiekować się ojcem w stanie wegetatywnym nie słucha nikogo, nawet siebie samej. Pomiędzy dziećmi staje matka, która rozwiodła się z ich ojcem i jej samej też trudno jest pogodzić się z wieloma rzeczami.
Jest to naprawdę nietypowa historia, w której praktycznie nie ma osoby w jakiś sposób nie skrzywdzonej przez Luka Warrena. Goniąc za poszukiwaniem prawdy o wilkach, o tym jak dążą do tego by utrzymać watahę razem, człowiek ten rozbił swoją rodzinę. Zapomniał, że Edward, Cara i Georgie to jego wataha, o którą powinien tak samo zabiegać jak o wilki. Co jeszcze bardziej się uwidacznia, gdy pojawiają się opisy życia i stosunków panujących wśród wilków.
Edward przez całe dzieciństwo myślał, że rozczarowuje ojca będąc tym kim jest. Myślał, że nie spełnia jego oczekiwań nie pragnąć podążać za jego pasjami. Obaj nie potrafią ze sobą rozmawiać, a chłopak coraz boleśniej odczuwa to, że Luke lepiej rozumie wilki niż rodzonego syna. W końcu coś w nim pęka i z dnia na dzień opuszcza rodzinę zostawiając matce tylko list pożegnalny. Jednak w jego życiu ciągle jest gdzieś obecny cień ojca.
Georgie przez całe lata próbowała utrzymać rodzinę w całości. Boleśnie odczuwa zmianę jaka zaszła w mężu, który wrócił z lasu i zdaje sobie sprawę z tego, że gdy znikają kamery życie wygląda zupełnie inaczej. Dla obojga jest to coś w rodzaju koszmaru, ale kobieta odczuwa go boleśniej, gdy mężczyzna, który powinien być z nią i dziećmi wybiera mimo wszystko wilki.
Na końcu Cara. Jest ślepo zapatrzona w ojca. Imponuje jej to, że stworzył on z tymi niezwykłymi zwierzętami tak głęboką więź. Sama chce być częścią tego świata, ale... Nie do końca jest tak jak powinno. dziewczyna ma 17 lat i musiała dorosnąć, gdy przeprowadziła się do ojca. Zajmuje się utrzymaniem domu, opłaca rachunki, tłumaczy ojca, który nie chodzi na wywiadówki. W końcu obwinia się za wypadek samochodowy i z dziecięcym uporem robi wszystko by nie pozwolić ojcu odejść.
Cała trójka tak w zasadzie żyje w cieniu  i z cieniem Luka Warrena.
Jak wspomniałam na początku miałam spory problem z odbiorem książki ze względu na to, że dość dobrze znam postać Shauna Ellisa, którego niemalże wierną kopią jest Luke Warren. Oglądałam jego programy na Animal Planet i czytałam jego książkę "Żyjący z wilkami". Trudno mi było więc stworzyć sobie jasny obraz człowieka wokół, którego był główną osią książki. Z drugiej jednak strony, gdy pojawiały się rozdziały, w których Luke opowiadał o życiu wilków i czasie, którym z nimi spędził czułam się dużo lepiej wkładając w to miejsce Shauna Ellisa. Dlatego jeśli ktoś miał już z tym człowiekiem styczność to będzie miał spory orzech do zgryzienia. Bo ciężko jest oddzielić te dwie postacie, tym bardziej, że każdy człowiek w jakimś stopniu chciałby tak bardzo zbliżyć się do natury, a temu człowiekowi się to udało niemal w stu procentach. Natomiast ci co nie znają tego szalonego Brytyjczyka będą mieli troszkę łatwiej, ale mam nadzieję, że się troche bardziej zainteresują tymi pięknymi zwierzętami.
Książka ta porusza jeszcze kilka trudnych tematów. Są to sprawy, z którymi ciągle mierzą się etycy: kiedy można określić zgon człowieka, którego życie w zasadzie zależy od maszyn, czy mamy prawo zadecydować o odłączeniu go od aparatury podtrzymującej życie i jak ma się do tego deklaracja o oddaniu narządów do przeszczepu, czy to ratowanie życia jednego człowieka kosztem drugiego?
"Pół życia" nie czyta się łatwo, nie jest to kolejna łzawa historyjka. Jest to powieść z tak ogromnym ładunkiem emocjonalnym, że czasem trzeba troszkę odpocząć. Jest to książka, która pozostawia mocny ślad zarówno w pamięci jak i w sercu. Porusza niewygodne i trudne tematy, ale oglądamy je przez pryzmat nietypowych bohaterów, którzy koniec końców okazują się bardzo silni. Na koniec człowiek się zastanawia, co sam by zrobił w takiej sytuacji.
Nie pozostaje mi nic innego jak zachęcić do sięgnięcia po te pozycję, a po niej do przeczytania książki Ellisa "Żyjący z wilkami", która jest trochę z innej beczki, ale równie dobra. A ci co są uważni wyłapią, które fragmenty biografii Shauna pożyczyła sobie Jodi Picoult żeby uwiarygodnić swoją opowieść i jej głównego bohatera, który w zasadzie nie bierze w tym wszystkim udziału.



Źródła ilustracji:
www.merlin.pl
polskalokalna.pl

środa, 25 września 2013

Akcja dynia

Wreszcie po ciężkich bojach z familią, która kategorycznie odmawiała mi próby zrobienia czegokolwiek z dyni uważając, że zupa, dżem czy cokolwiek innego będzie niedobre. Kiedy zaś  w końcu te dynię dostałam to troszkę z tego szczęścia zgłupiałam. Ładna malutka 1,5 kg dynia Hokkaido uśmiechała się do mnie na blacie, a mi po głowie chodziła zupka, chipsy, muffinki, naleśniki z dżemem z dyni...
Postanowiłam dać pierwszeństwo zupie, która w sumie chodziła za mną już od zeszłego roku. Po znalezieniu przepisu, który wydawał mi się w porządku zabrałam się do dzieła i wiem jedno. Nigdy więcej dyni Hokkaido! Pociąć się tego nie dało, a obieranie skórki to był koszmar. Na szczęście kolorek zrekompensował wszystko. Piękny nasycony żółtopomarańczowy miąższ i bardzo dobre pesteczki ^^
Zupkę zrobiłam, ale jakoś szału nie było. Była inna niż to, co zazwyczaj robię. Chyba jednak połączanie dyni, imbiru i cynamonu to nie moja bajka, ale młodszej siostrze smakowało, a to chyba najważniejsze.
Na szczęście zostało mi jeszcze trochę tego fajnego warzywa i poszperałam za przepisem na muffinki, które z jakiegoś powodu strasznie lubię robić. Przepis, a w zasadzie zdjęcie babeczek wygrzebałam na blogu netkaodkuchni.blogspot.com i zaczęłam zabawę od nowa.
Dynię znów trzeba było pokroić na mniejsze kawałki i obrać, ale gdy ten koszmar z pociętymi palcami się skończył zaczęła się zabawa. Z przewracaniem kuchni do góry nogami.
Pierwsze co musiałam zrobić to było puree z dyni. Pokrojoną na kostki dynię wrzuciłam na blaszkę posmarowaną masłem i wrzuciłam do piekarnika nagrzanego do 200°C dziobiąc ją od czasu do czasu widelcem sprawdzając czy zmiękła. Gdy kostki zaczęły się ładnie rozłazić wrzuciłam zawartość do blendera i zmiksowałam na gładką pastę. Gdy puree było gotowe mogłam przejść do właściwego przepisu:

Muffinki z dynią:


  • 1,5 szklanki mąki
  • 300 ml puree z dyni 
  • 2 duże jajka
  • 1 łyżeczka przyprawy do piernika
  • 3/4 szklanki cukru
  • 1/3 szklanki oleju roślinnego
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki sody do pieczenia
  • szczypta soli
  • szczypta cynamonu

Tradycyjnie jak w każdych muffinkach osobno łączy się składniki suche i mokre, a potem delikatnie je ze sobą mieszamy aż uzyskamy gładką masę. Następnie przekładamy do foremek (wychodzi około 12 babeczek) i posypujemy mieszanką cynamonu z cukrem. Pieczemy je około 30 minut w 180°C, ale ja jestem wyznawcą metody patyczkowej, więc co jakiś czas sprawdzałam, czy babeczka się upiekła za pomocą długiej wykałaczki. Wyciągnęłam je więc mniej więcej po ok. 25 min, bo wbity patyczek wyciągnęłam suchy.
Babeczki wyszły obłędne! Miały śliczny taki leciutko pomarańczowy kolorek w środku i wcale nie
przeszkadzało im to, że nie dałam przyprawy do piernika, która dziwnym trafem mi się skończyła (w zamian dałam małą łyżeczkę cynamonu). Natomiast rodzina, która podchodzi do moich babeczek nieufnie wchłonęła je niemal od razu.
Ja jestem z przepisu zadowolona i na pewno włączę go na stałe do mojej kolekcji ^^

niedziela, 22 września 2013

Jak przeżyć pięć strasznych dni?

No, na szczęście w moim przypadku pięciu strasznych dni nie było. Były to raptem dwa dni, a i nie wiem, czy było w nich coś strasznego, ale na pewno coś absurdalnego. Tym absurdem, goniącym absurd była "Przepowiednia" Deana Koontza.
Książka opowiada o losach Jimmy'ego Tock'a, któremu w chwili swojej śmierci (a chwili narodzin chłopaka) dziadek przewidział pięć strasznych dni. Podał dokładne daty tych wydarzeń, wagę i długość chłopaka oraz, że będzie cierpiał na syndaktylię, do tego jeszcze kilka rzeczy, które potem też okazały się prawdziwe. Koszmar Jimmy'ego zaczął się jednak już na porodówce, gdzie szalony klaun "Wielki" Konrad Beezo zabił lekarza i pielęgniarkę twierdząc, że zabili jego żonę na zlecenie jej ojca wielkiego akrobaty, który nie mógł znieść, że dziewczyna poślubiła klauna. Szaleniec ucieka ze swoim dzieckiem na rękach, a ojciec Jimmy'ego z ulgą dowiaduje się, że jego żona i synek przeżyli. Od tego czasu wiodą szczęśliwe, choć nieco nietypowe życie dostosowane do pracy piekarzy i czekają na te pięć strasznych dni przepowiedzianych przez dziadka.
Zapowiadał się genialny dreszczowiec, a dostałam coś co ciężko nazwać parodią. Była to raczej mówiąc językiem gimnazjalisty "totalnie odjechana" historia, w której Jimmy'ego prześladuje szalony klaun i jego syn. Po przeczytaniu tego, co działo się w pierwszym dniu zwątpiłam w resztę. Może to i było straszne dla bohatera, ale opowieść, co chwilę przeplatana nazwami różnych deserów wydawała się bardziej komiczna niż przerażająca. Do tego jeszcze skrajnie przerysowane postacie, które również budziły więcej śmiechu niż grozy, całości dopełniały dziwaczne dialogi.
Muszę jednak przyznać, że tym razem polubiłam narratora, którym był oczywiście główny bohater "Przepowiednia" i jego nieco nietypową rodzinę, w której najbardziej intrygującą osobą była babcia Rowena. Wracając jednak do narracji, to Jimmy w przeciwieństwie do żony okazał się być całkiem dobrym narratorem. Prowadził swoją opowieść ciekawie, bez zbytniego zadęcia i prób wciskania wszystkich i wszystkiego w swoje sztywne ramki. mam wobec niego jedynie dwa zarzuty. Pierwszym jest zbyt duża liczba deserów i cukierniczych porównań, a drugim dziwaczne i niepotrzebne wtrącenia o tym, że specjalnie napisał coś tak, a nie inaczej.
Fajne było też to, że Koontz narzucił sobie pewne ramy czasowe i opisując te pięć strasznych dni nie zapomniał, o całej reszcie życia Jimmy'ego i jego rodziny. Akcja była żywa i pełna niespodziewanych zwrotów akcji, do których niestety dopchana była ogromna dawka absurdu np. Virgilo Vivacemente około siedemdziesięcioletni akrobata, a w zasadzie plastikowa lalka stworzona przez chirurgów plastycznych chcący kupić syna Jimmy'ego i Lorrie.
Generalnie książkę czytało się bardzo szybko i bez większego zastanowienia. Niestety. Tematy, które Koontz poruszył w "Przepowiedni" były ciekawe, gdyby pisarz uderzył w odpowiednie struny na pewno było by nad czym pomyśleć. A tym sposobem niestety zawiłość ludzkiego życia, wiara w przeznaczenie, czy radzenie sobie z przeciwnościami utonęły w morzu szalonego Konrada Beezo, jego syna Punchinello, szalonego akrobaty i tysiącu nazw deserów, ciast, ciasteczek, kremów... W całej książce był jeden jedyny mądry fragment, który zauważyłam nie tylko ja, ale i inni czytający te powieść (a to naprawdę malutko jak na 414 stron). Ktoś nawet pokusił się o podkreślenie go.

"Śmiejąc się nie zużywasz zapasów śmiechu, lecz je powiększasz. Im bardziej kochasz, tym więcej zaznasz miłości. Im więcej dajesz, tym więcej otrzymasz."

Tym razem Koontz też mnie rozczarował, ale w nieco inny sposób niż było to przy książce "Mąż". Nie wiem, czy miało to być parodia książek Kinga, czy jakiegoś innego autora lub w ogóle tego typu powieści grozy, ale na pewno to się autorowi nie udało. Generalnie wobec tej książki mam mieszane uczucia. Bo z jednej strony mógł to być naprawdę świetny thriller lub nawet horror, a z drugiej niezbyt dobra parodia tego typu książek.
Tak na marginesie i po za konkursem. Chyba powinnam unikać książek, których okładki są utrzymane w tej kolorystyce, bo "Buick 8" Kinga też okazał się katastrofą tyle, że śmierdzącą gnijącą kapustą.

Książka bierze udział w wyzwaniu: Czytam polecane książki, które MK ogłosiła na swoim blogu: mkczytuje.blogspot.com. "Przepowiednie" poleciła mi Xsavi.


Źródło ilustracji:
www.empik.com

sobota, 21 września 2013

Rzeźniczka z Małej Birmy

Lubię książki Nessera, choć nie szaleję za nim tak jak za Asą Larsson albo Henningiem Mankellem. Z dwóch wykreowanych przez niego skrajnie różnych bohaterów tylko z jednym polubiłam się tak naprawdę, ale mimo to jego książki mają w sobie coś przyciągającego. Coś co sprawiało, ze czytało się je z ciekawością. Niestety zupełnie inaczej było teraz. Pomimo całej sympatii dla komisarza Gunnara Barbarottiego nie potrafiłam czytać "Rzeźniczki z Małej Birmy". A z każdą kolejną stroną czułam jak zapadam w jakąś depresję, przez co czytanie wydłużało się jeszcze bardziej.
Nesser opowiada w tej książce dwie równoległe historie. Pierwsza z nich dotyczy Gunnara Barbarottiego, który nie potrafi sobie ułożyć życia po niespodziewanej choć w jakiś sposób przewidzianej śmierci żony Marianne. Autor pokazuje jak żałoba wpływa na inspektora. Jego ocenę rzeczywistości, funkcjonowanie w rodzinie i pracy. Drugą historią jest prowadzone przez inspektora śledztwo w sprawie zaginionego przed pięciu laty Arnolda Morindera, które w końcu doprowadza go do morderstwa w gospodarstwie Mała Birma kilkanaście lat wcześniej. W tym przypadku akcja dzieje się równolegle w przeszłości i teraźniejszości.
Widzimy jak Barbarotti radzi sobie z dochodzeniem, do którego nie ma serca i uważa za niepotrzebną robotę lub głupi pomysł przełożonego na coś w rodzaju terapii. Na początku się nie przykłada i skupia na swoim bólu, ale z czasem zaczyna wracać do formy i zastanawiać się nad motywacją Ellen Bjarnebo. Kobiety, która odsiedziała 11 lat za zabicie i poćwiartowanie męża, a potem policja prawie oskarża ją o zabicie Morindera. Gunnar rozmawia z różnymi ludźmi, którzy pojawili się w obu śledztwach w tym z samą Rzeźniczką jak nazwano Ellen Bjarnebo. Dochodzi nawet do wniosku, że coś te dwie sprawy musi łączyć. Do tego Nesser opowiada jeszcze to, co działo się w Małej Birmie przed zabójstwem. Pokazuje jak bardzo jeden człowiek potrafi zniszczyć życie drugiego doprowadzając do granic wytrzymałości psychicznej.
Niby wszystko, co jest charakterystyczne dla książek Hakana Nessere w "Rzeźniczce z Małej Birmy" jest, ale jak do tej pory była to najbardziej męcząca z jego książek. Pewnie dlatego, że na pierwszy plan wysunął się tutaj komisarz, a w zasadzie żałoba i rozpacz Barbarottiego, który czasami zachowywał się tak jakby postradał zmysły. Było strasznie depresyjnie. Nawet nie był potrzebny ten kontrast między śmiercią Marianne i jej następstwami z ciepłym latem jakie w tedy panowało w Kymlinge. Nie było tego widać, a dla mnie równie dobrze mogłoby to wszystko dziać się w zimie lub jesienią.
Do tego dochodziły jeszcze czasami niespodziewane retrospekcje. Czasem wydawało mi się, że autor pisząc o wydarzeniach w Małej Birmie włączył sobie autopowtarzanie, bo w pewnym momencie odniosłam wrażenie, że już to wszystko wcześniej przeczytałam i często zdarzało się, że omijałam spore partie tekstu bez żadnego uszczerbku dla całej reszty (to samo z resztą zdarzało się przy fragmentach dotyczących teraźniejszości).
Jednak książka ma swoje dobre strony. Dobrze wykreowane i ciekawe postacie, wobec których trudno przejść obojętnie. Zagadkowy szef Gunnara, irytująca Bjarnebo, czy Ewa Backman, która wpadła w nieco filozoficzny nastrój.
Ciekawy pomysł na połączenie dwóch spraw, które oprócz jednej z bohaterek nie mają wiele wspólnego, a przy okazji ich odgrzebywania na jaw wychodzą różne inne poboczne tajemnice. Pojawiały się też wątki nieco komiczne np. stary przyjaciel komisarza, które miały dać trochę wytchnienia od mocno depresyjnego klimatu książki.
Przyznam się szczerze, że czytałam już książki, które poruszały podobne tematy i miały podobny, albo nawet dużo cięższy klimat (np. książki Indridasona), ale "Rzeźniczka z Małej Birmy" rozłożyła mnie na łopatki. Czytało mi się ją strasznie źle i ponury nastrój w jaki wprowadzała trzymał się mnie bardzo długo. Gdyby chociaż jeszcze zmuszał do jakiś przemyśleń byłoby dobrze, a tego zabrakło.
Czy warto po nią sięgnąć? Jeśli ktoś chce poznawać Gunnara Barbarottiego to na pewno musi przeczytać te książkę. Jeśli ktoś chce przeczytać coś w podobnym klimacie to lepiej niech sięgnie po Arlandura Indridasona. Bo w tym przypadku Szwed strasznie męczył, a u Islandczyka choć klimat jest dużo mroczniejszy i bardziej depresyjny to jego książki czyta się o wiele lepiej i na dłużej pozostają w pamięci.


Źródło ilustracji:
www.merlin.pl

wtorek, 17 września 2013

Dystrykt 9

Na wstępie zaznaczam, że wręcz nie nienawidzę filmów o obcych, choć może to trochę być hipokryzją bo uwielbiam "Star Treka" i SW. Tam jednak obcy są albo humanoidalni albo mają w sobie coś co aż tak bardzo nie odstręcza. Niestety potem oglądałam "Obcy 8 pasażer Nostromo" i przez kilka dni bałam się wystawić w nocy czubek głowy bądź kończyny spod kołdry. Ostatnio poprawiłam sobie skądinąd kiepskim  "Prometeuszem", ale był ten ociekający kwasem stwór, było ciemno i ogólnie "ble", choć nie powiem tętno mi skoczyło parę razy dość mocno. Nie będę jednak pisać o filmach, które oglądałam z kocem na głowie i przez tydzień miałam lekką psychozę. Z tego powodu troszkę ostrożnie i z lekką paniką postanowiłam obejrzeć "Dystrykt 9". Zajęło mi trochę czasu zanim się za niego zabrałam, ale fakt że w niedziele wieczorem człowiek w telewizji ma do wyboru śpiewanie lub gotowanie, więc to trochę pomogło i w końcu obejrzałam!
Historia sama w sobie jest nieco dziwna. W 1982 roku na Ziemi pojawia się statek obcych i na trzy miesiące zawisa nad... Johannesburgiem. No i w zasadzie nic się nie dzieje, a ciekawscy ludzie po jakimś czasie decydują się zajrzeć na pokład. Okazuje się, że obcy są w kiepskim stanie. Pod statkiem w dystrykcie 9 powstaje coś w rodzaju getta dla obcych i właściwie zostaje ono pozostawione same sobie na prawie 20 lat. Robi się niezły bałagan. Szerzy się przemoc, handel bronią w zamian za kocią karmę (bo okazuje się, że obcy dostają na jej punkcie kręćka), prostytucja choć nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić. Dystrykt 9 przypomina śmietnik. W końcu rząd postanawia przenieść obcych w inne miejsce i zleca to firmie Multi-National United. MNU jednak nie robi tego w cywilizowany sposób. Chęć zdobycia technologii i broni obcych, która uruchamia się tylko, gdy wykryje ich DNA powoduje, że nie przebierają w środkach, przekraczają pewne granice. To jest jednak osobna historia.
Całą operacją eksmisji obcych zarządza Wikus van de Merwe, który traktuje to całe przedsięwzięcie jako dobrą zabawę. No, bo przecież obcy to nie ludzie, tylko coś co bardziej przypomina robala, krewetkę i nie trzeba się nimi przejmować. Wszędzie z obstawą przekupuje obcych kocią karmą, zastrasza albo gdy próbują się bronić spokojnie patrzy jak ich zabijają. Jego perspektywa zmienia się o 180 stopni, gdy opryskuje się zawartością kanistra, którą wyprodukowali inteligentni przedstawiciele obcych. Nagle zaczyna się zamieniać w obcego i sam staje się zwierzyną łowną. Poluje na niego MNU łącznie z teściem, którzy chcą go rozebrać do atomów żeby zobaczyć dlaczego nagle może obsługiwać broń obcych. Polują też Nigeryjczycy, których przywódca twierdzi, że ta umiejętność należy się jemu i chce ją w jakiś sposób przejąć. Pierwszy raz ucieka, czuje się zaszczuty przez cały świat i niespodziewanie znajduje wsparcie w tych których do tej pory prześladował. W końcu jego losy toczą się tak, że pomaga uciec tej dwójce, a ci obiecują, że wrócą za mniej więcej trzy lata. Sam Wikus w końcu
zamienia się w obcego i pozostaje w dystrykcie, który w końcu przeniesiono w inne miejsce.
Film jest nakręcony w formie dokumentu, w którym bieżące wydarzenia przeplatają się z wypowiedziami ekspertów jak entomolodzy (bo obcy przypominają robale), socjologów, politologów, czy newsami z wiadomości. Pod koniec pojawiają się wypowiedzi członków rodziny Wikusa, jego współpracowników a czasem nawet jego samego w formie zdjęć archiwalnych. Co przyznam w pewnych momentach było troszkę nudnawe, bo ileż można patrzeć na wiecznie uśmiechniętego faceta, który za nic ma sobie innych. Człowieka, który z uśmiechem na ustach i żartując opowiada o tym jak likwidować jaja kosmitów. Przecież kosmici to zwierzęta i można z nimi robić co tylko się chce. Nikt tam nie dopatruje się w tym zbrodni ludobójstwa, dyskryminacji rasowej. A właśnie to w zachowaniu ludzi obnaża reżyser. Ludzką ksenofobię, która może przybierać monstrualne rozmiary.
Pokazuje też jak trudno jest samemu zmienić punkt widzenia. Dopiero naprawdę ekstremalne doświadczenia
jak w przypadku Wikusa stopniowa przemiana w obcego sprawia, że zaczyna się postrzegać wszystko zupełnie inaczej. Główny bohater musiał dopiero na własnej skórze poczuć jak to jest, gdy nagle staje się po drugiej stronie barykady.
Co ważne. Film nie jest napakowany górnolotnymi hasłami i nie moralizuje nikogo na siłę. Każdy odgrzebie w tym obrazie różne rzeczy, łącznie z krytyką obecnego świata. Blomkamp wbija ludzkości co raz to nowe szpilki krytykując brak współczucia i poszanowania innych, brak jakiejkolwiek etyki, rządzę zysku, władzy i wiele wiele innych. Trzeba tylko uważnie patrzeć i wystarczy trochę znać historie nie tylko tamtego obszaru żeby umieć to rozszyfrować. Choć poczucie wbijania przez reżysera kolejnej szpilki nie staje się przez to znośniejsze.
Po za tym reżyser Neill Blomkamp stworzył naprawdę ciekawy obraz. Film ma świetnie skomponowaną fabułę, w niektórych momentach bywa widowiskowy i dość krwawy. Świetne efekty specjalne, w tym same postacie obcych, które wyglądają bardzo realistycznie. Do tego genialnie dobrana muzyka, która sprawia, że całość ogląda się naprawdę bardzo dobrze.
Trudno jeszcze nie wspomnieć słowem o aktorach, którzy genialnie wpisali się w klimat stworzony w filmie. Sharlto Copley doskonale poradził sobie ze stworzeniem Wikusa van de Merwa, a miał ciężki orzech do zgryzienia. Z jednej strony miał normalnego faceta, a z drugiej faceta zaszczutego przez zatrudniającą firmę, która za wszelką cenę chciała sprawdzić jak to się stało, że nagle może on obsługiwać broń obcych.
Jest to film, do którego na pewno jeszcze wrócę nie raz. Bo chociaż jest to film o obcych to niesie on takie treści, że warto nad nim dłużej przysiąść i zapamiętać. Wcale się nie dziwię, że Peter Jackson zaufał młodemu reżyserowi i pozwolił mu nakręcić film, taki film. Po takim czymś chyba zaprzyjaźnię się z Blomkampem nna dłużej i chętnie obejrzę "Elysium".


Źródła ilustracji:
www.filmweb.pl
www.students.pl
iptak.pl

piątek, 13 września 2013

Czerwona królowa i jej świat pełen intryg

Anglia i okres Wojny Róż to okres ciekawy, pełen intryg i zamieszania, które każdy chce na swój sposób wykorzystać. Świat mężczyzn o wybujałych ambicjach i kobiet, które choć teoretycznie nie mają żadnych praw, a ich obowiązkiem jest rodzenie synów też potrafią nieźle namieszać. Dlatego sięgając po książkę Philippy Gregory "Czerwona Królowa" miałam bardzo duże oczekiwania, tym bardziej, że film nakręcony na podstawie jej książki "Kochanice króla" oraz sama książka zebrały bardzo dobre recenzje. Niestety książka mnie trochę rozczarowała, często irytowała, a przede wszystkim mocno zmęczyła.
Książka opowiada o początkach dynastii Tudorów i kobiecie, która była w stanie poświęcić wszystko żeby jej jedyny syn Henryk Tudor z Lancasterów zasiadł na tronie Anglii, czyli Małgorzacie Beaufort. Poznajemy ją w wieku około 10-11 lat kiedy to ma stawić się przed królem i zerwać zaręczyny z ówczesnym narzeczonym i przyjąć nowego. Jako dziecko nie ma ona w tej kwestii nic do powiedzenia i posłusznie poddaje się woli swoich opiekunów. Gdy dorosła na tyle by zacząć pojmować, o co tak naprawdę chodzi w poczynaniach jej otoczenia sama zaczyna brać sprawy w swoje ręce. Oczywiście na tyle, na ile pozwalają jej prawo i obyczaje. Małgorzata konspiruje, knuje spiski, choć z niewielkimi wyrzutami sumienia nie waha się nawet wydać rozkazu zabicia dwójki małych chłopców, którzy stoją jej na drodze do celu. Decyduje ożenić syna z dziedziczką znienawidzonego rodu, wychodzi za mąż tak by móc jak najwięcej zdziałać. A wszystko po to by spełnić dziecięce marzenie o podpisywaniu się Małgorzata R., Małgorzata Regina, Królowa Matka. Wszystko po to by utwierdzić się w przekonaniu, że taka jest wola Boga i Joanny d'Arc, której wizje nawiedzają ją od dzieciństwa.
Temat ciekawy, bo niewiele się o tym okresie wie. W tedy na dworze królewskim w Anglii było mnóstwo barwnych postaci, od kryształowych dam dworu i prawych do bólu rycerzy, po szemranych konspiratorów, ludzi chorągiewek, którzy przyłączali się do strony, która mogła zapewnić zwycięstwo bądź całkiem spore korzyści materialne. Działo się równie wiele, ludzie snuli własne intrygi, obiecywali i łamali dane słowo w imię swoich lub "wyższych" celów. Do tego jeszcze mnóstwo bitew i utarczek wewnątrz królestwa i cały czas napięte stosunki z Francją. Naprawdę ciekawy okres, który zachęciłby niejednego do zgłębiania historii.
Philippa Gregory odrobiła lekcje historii i osadziła książkę na porządnych fundamentach, czego niektórym powieściom historycznym brakuje. Załączyła nawet mapkę, na której pozaznaczała najważniejsze bitwy oznaczając je odpowiednio różą Yorków lub Lancasterów w zależności od tego który z rodów wygrał. Bardzo szczegółowo opisane są zwyczaje i prawa rządzące tamtą epoką, nawet znajduje się trochę miejsca na opis strojów.
Niestety książka ma jeden bardzo duży minus, a jest nim sama główna bohaterka, która jest jednocześnie narratorem. Niby fajnie, bo możemy prześledzić jak zmieniała się postać Małgorzaty z wiekiem i kolejnymi doświadczeniami. Z drugiej strony odnosiłam wrażenie, że dorosła Małgorzata niczym nie różni się od tej jedenastolatki, którą wydano za dwa razy starszego mężczyznę. Do tego wszystkiego uparta świętość na pokaz. Ciągłe twierdzenie, że to czy tamto stało się bo Bóg tak chciał albo porównywanie się do Matki Boskiej... Było tego zdecydowanie za dużo, przez co czułam się jakbym czytała pamiętnik dewotki, która obarcza cały świat za swoje niepowodzenia i uważa za jedyną świętą. Na początku jest to irytujące, ale potem doprowadza do szału i zwyczajnie nudzi. Dzięki czemu nawet jeżeli działo się coś ciekawego to było skutecznie zagłuszane przez wybujałe ego Małgorzaty. Była po prostu nawiedzona i despotyczna, a to najgorsze z możliwych połączeń.
Zdecydowanie lepiej by było, gdyby narrator był wszechwiedzący i autorka pokazała ten okres z szerszej perspektywy. Byłoby dużo ciekawiej i dynamiczniej. Na pewno nie omijałabym dużych partii tekstu żeby tylko uniknąć nabożnego bełkotu głównej bohaterki, który mnie prześladował nawet w tedy, gdy ona sama nie była obecna. Strasznie despotyczna i nawiedzona, a na końcu jeszcze zgorzkniała postać.
Muszę za to mocno pochwalić tłumacza. Czasem trudno jest przełożyć tekst książki pisanej współczesnym językiem, a co dopiero stylizowanym na staroangielski. Naprawdę świetna robota, chociaż czasami zdarzały się współczesne kwiatki, ale było ich naprawdę niewiele i można je wybaczyć.
Książka mogła być naprawdę świetna, ale wszystko co w niej mogło przyciągać przyćmiło nawiedzenie głównej bohaterki. Książka jest bardzo męcząca i jeśli ktoś dobrnie do końca to nie ma siły się ekscytować silnym przyspieszeniem akcji, do którego tak naprawdę wszystko zmierzało. Nie jest to tak, że mi się nie podobało, bo mój mały wewnętrzny historyk był zadowolony i nie było nudno, ale książka mnie bardzo zmęczyła. Jest to na pewno pozycja dla ludzi bardzo cierpliwych i odpornych na zmęczenie.


Źródło ilustracji:
www.lubimyczytac.pl

czwartek, 12 września 2013

Poetry for the Poisoned


Słuchacie muzyki czytając? Ja tak, najczęściej w autobusie, bo tak łatwiej odizolować się od reszty świata i nie zwracać uwagi na rzeżący silnik lub grupki gimnazjalistów bawiących się komórkami lub gadających od rzeczy. Najczęściej puszczam w tedy jakąś mieszankę, która skutecznie to zagłusza, ale nie wymaga skupienia. W tedy w mojej playliście znajdują się Scorpionsi, Amaratnhe, stary dobry HIM, Gunsi i jeszcze kilku innych. Czasem jednak zaplącze się tam coś innego. Coś co powoduje, że zamykam książkę i słucham gapiąc się za okno.
Ostatnio padło na Kamelot, z którym się troszkę pokłóciłam. Nie odmawiam ich nowemu wokaliście talentu (o czym pisałam przy okazji "Mercy Falls"), bo radzi sobie całkiem dobrze i "Silverthorn" to bardzo dobra płyta. Ciężko jest jednak przyzwyczaić się do nowego głosu po 7 płytach, które zespół nagrał z Royem Khanem. Dlatego dzisiaj będzie o ostatnim albumie nagranym z tym w mojej opinii genialnym  wokalistą.
"Poetry for the Poisoned" to dziewiąty studyjny album Kamelotu, na którym jest 15 utworów z czego cztery tworzą jedną spójną całość. Klimat płyty jest dość mroczny i nieco hipnotyzujący, co powoduje, że przy niektórych nagraniach człowiek mimowolnie przestaje robić inne rzeczy i słucha całym sobą.
Co ciekawe łamie ona trochę utartą konwencję power metalu i pojawiają się zazwyczaj nie występujące w tym rodzaju elementy. Dobrym przykładem tego może być "The Great Pandemonium", które przynajmniej mi na początku mocno kojarzy się z kawałkiem "Rule the world" z poprzedniej płyty, ale potem to już zupełnie co innego. Świetna perkusja, która w tym utworze gra w zasadzie pierwsze skrzypce, odrobinka elektroniki oraz pojawiający w tle growl, do tego jeszcze niezawodny Khan.
Watro zwrócić też uwagę na "Poetry for the Poisoned I-IV". Są to różne nagrania, które tworzą świetnie skomponowaną i zaśpiewaną całość. Pojawiające się w tych utworach wokalistki łagodzą trochę klimat i ładnie zgrywają się z Khanem. Moją ulubioną częścią z tego tryptyku jest "So long", które jest troszkę romantyczne i przypomina trochę ballady z wcześniejszych płyt, a których nie ma na "Poetry for the Poisoned". No i znów czarujący głosem norweski wokalista, który świetnie dogaduje się w tym nagraniu z Simone Simmons.
Na tej płycie można znaleźć to z czego jest znany Kamelot, ale też kilka mniej lub bardziej udanych eksperymentów. Jest trochę mroczniej, ale też pojawiają się lżejsze fragmenty. Najlepszym elementem (oczywiście oprócz wokalisty) jest perkusja, na którą zazwyczaj rzadko zwracam uwagę, ale tutaj w większości przypadków gra pierwsze skrzypce nadając rytm i klimat całości. Reszta wydaje się tylko wygładzać i uzupełniać całość. "The Great Pandemonium" lubię za ten nieco hipnotyczny mroczny klimat i przykuwanie uwagi.
Przy okazji Kamelotu nie sposób też nie powiedzieć nic o okładce. Autor naprawdę się napracował i stworzył świetną grafikę. Mroczny obraz, który trochę przypomina niektóre prace Louisa Royo całkiem nieźle wpasowuje się w klimat krążka. Do tego jeszcze dwa świetne klipy. Typowy dla Kamelotu "The Great Pandemonium", w którym pojawiają się członkowie zespołu i trochę kojarzy się z anime. No i "Necropolis", które jest czymś zupełnie innym.
Płyta jest bardzo dobra i różni się od tego, co do tej pory nagrywał zespół. Moim zdaniem warto poświęcić te niecałą godzinę i dać się Kamelotowi zahipnotyzować.



Źródła ilustracji:
www.kamelot.com

sobota, 7 września 2013

Ojciec Mateusz? Nie, "Ksiądz Rafał" Nowina.

Przyznaję się szczerze i bez bicia. Książki Macieja Grabskiego leżały sobie bezpańskie na stosie zwrotów w bibliotece i się do mnie uśmiechały. Jedna ładnymi jabłkami, a druga już bardziej dosłownie bo księżulo na okładce miał uśmiech od ucha do ucha. No i pierwsze skojarzenie jakie mi przyszło do głowy to serialowy ojciec Mateusz. Nie myśląc więc długo zagarnęłam obie książki licząc na pocieszny kryminalik w stylu "Ojca Mateusza".
Przygody księdza Rafała Nowiny dosłownie wchłonęłam. Czułam się tak jak w tedy, gdy jednym ciągiem wchłaniałam ukochanego "Władcę Pierścieni", czy "Diunę" choć to książki z zupełnie różnych beczek. No i oczywiście z serialem nie miały w zasadzie nic wspólnego, ale książki ujęły mnie za serce i pokochałam jej bohaterów tak jakby byli od dawna moimi dobrymi przyjaciółmi. Przez dwa dni dosłownie żyłam problemami księdza i jego nieco niesfornej trzódki z Gródka (choć nie wiem jakiego, bo Gródków w Polsce jest w trzy i trochę).
"Ksiądz Rafał" zaczyna się dość poważnie, bo na pogrzebie starego proboszcza Stanisława, który mimo iż często grzmiał potępieńczo z ambony to był w jakiś sposób kochany przez parafian z Gródka. Pogrzeb jest nietypowy, bo odprawiany przez samego biskupa, a zmarłego zegnają nie tylko katolicy, ale i grupa chasydów ze starym rabinem na czele. Po tym wszystkim parafia zostaje na długo bez proboszcza i, gdy ma przyjechać nowy każdy z mieszkańców ma swoją własną teorię na ten temat. Kiedy się pojawia mieszkańcy wsi są w szoku, bo nie spodziewali się młodego energicznego i prawie dwumetrowego człowieka, który dodatkowo na ich rozum gada ze zwierzętami. Ksiądz zaskakuje parafian pod każdym względem. Głosi krótkie kazania, wadzi zwaśnionych od dawna ludzi, ratuje wiarę i powołanie pewnego młodego księdza, kocha muzykę i okazuje się prawdziwym artystą, kosą umie pracować, zwierzęta go uwielbiają, a po za tym wiele rzeczy chce robić sam, co już jest sensacją samą w sobie. Rafała natomiast zaskakuje wszystko co związane z nowym stanowiskiem i zwyczajami jakie panują w Gródku, ale przed popełnianiem różnych gaf chronią członkowie Rady Parafialnej.
"Ksiądz Rafał. Niespokojne czasy" to kontynuacja, ale sięgając po nią nie odniosłam wrażenia, że to odrębna część jak to się czasem kontynuacjom zdarza. Czułam się tak jakbym zaczęła następny rozdział, a nie książkę. Dzieje się równie wiele i poznajemy równie ciekawych ludzi. Czasem to nie proboszcz gra pierwsze skrzypce, ale ludzie dookoła niego.Zastajemy zamieszanie jakie powstało w Gródku po śmierci biskupa Jakuba i wcześniejszej afery z księdzem Rafałem i jego siostrą na czele. Nie jest już tak sielankowo, bo Rafał na własnej skórze odczuwa skutki nowej polityki i roszad w kurii, ale to się na jakiś czas uspokaja. W parafii znów żyje się spokojnie i tylko lokalne problemy spędzają czasem parafianom sen z powiek. Wszystko jednak komplikuje się z wybuchem Stanu Wojennego, ale i na to czasami ksiądz proboszcz znajduje wyjście. 
Zakochałam się w tych opowieściach i z żalem je zamykałam po przeczytaniu ostatniej strony. Dawno nie czytałam tak ciepłych, mądrych i zapadających głęboko w serce książek. Polubiłam nietuzinkowe postacie: proboszcza Rafała, który napotykał większe i mniejsze przeszkody, wiecznie zadowolonego z życia organistę Antoniego, jego córkę, która jakby tylko mogła to by księdza utuczyła dobrym jedzeniem, lokalne dewotki, kawalerkę, wygadaną siostrę księdza... Wymieniać mogę bardzo długo, bo każda postać choćby i niezbyt przez innych lubiana w końcu znajdowała sobie miejsce w moim sercu. Każdemu zdarzyło się doprowadzić do tego, że się głośno śmiałam albo starałam zapamiętać ich mądrości. Autor stworzył niesamowity przekrój charakterów i ogromnej sieci zależności oraz wpływów, których ukoronowaniem był nie zawsze tego świadomy ksiądz Rafał.
Akcja książki generalnie była spokojna jak życie na wsi, ale czasem potrafiła mocno przyspieszyć do tego stopnia, że czytało się ją z zapartym tchem. Po za tym ten klimat! Gdy tak sobie siedziałam nad wodą na słoneczku z tymi książkami to czułam się tak jakbym była w Gródku i brała udział we wszystkich wydarzeniach. Widać nie tylko Skandynawowie mają talent do tworzenia kapitalnego klimatu w książkach, panu Maciejowi Grabskiemu też się to udało, choć uderzał w zupełnie inną strunę. Dzięki temu nie było trudno się przenieść w lata 70 i PRL-owską rzeczywistość.
Przystępny i barwny język, który w fajny sposób oddawał różnice pomiędzy poszczególnymi bohaterami oraz pokoleniami. Świetne, żywe dialogi, które czasem zmuszały do refleksji, a czasem doprowadzały do śmiechu to jeden z większych atutów książki.
Czy są minusy? Pewnie tak, ale na razie ich nie widzę. Opowieść Macieja Grabskiego mnie zauroczyła do tego stopnia, że jestem chwilowo bezkrytyczna. Wiem na pewno, że kiedyś do tych książek będę musiała wrócić i w tedy na chłodno będę w stanie ocenić, a może nawet wyłapać różne niedociągnięcia. Mam jednak wrażenie, że tej książki to nie dotyczy i rządzi się ona swoimi prawami.
"Ksiądz Rafał" i "Ksiądz Rafał. Niespokojne czasy" to pełne optymizmu i ciepła książki, po które naprawdę warto sięgnąć. Są to oryginalne książki, w których każdy znajdzie coś dla siebie, a w pakiecie dostanie garść życiowych rad bez zbędnego moralizowania. Ja się w nich zakochałam i na pewno do nich wrócę. Żałuję, ze Maciej Grabski nie napisał kolejnych, bo chętnie poznałabym inne przygody z życia nietypowego proboszcza i jego parafian z Gródka.

czwartek, 5 września 2013

Za grzechy ojca

Na samym wstępie muszę zaznaczyć, że tym razem zaczęłam czytać "Kroniki rodu Cliftonów" Jefferey'a Archera od początku, ale niestety za nic nie byłam sobie w stanie przypomnieć o czym była pierwsza część, czyli "Czas pokaże". Uwierzyłam, więc pani w bibliotece na słowo i na numerek w karcie, dlatego wzięłam "Za grzechy ojca" mając nadzieję, że sobie przypomnę o co chodzi.
Niestety nie przypomniałam sobie co działo się w pierwszej części, ale na szczęście nie odbiło to się aż tak bardzo na czytaniu drugiej. Niemniej jednak poczułam się tym faktem rozczarowana. Bo często jest tak, że jak nawet w danym momencie nie potrafię sobie przypomnieć co się działo w poprzednich częściach to czytając kolejne coś tam się jednak w końcu odświeża. W przypadku tego tryptyku nawet "nie dzwoniło w żadnym kościele". Tyle narzekania, trzeba jednak zacząć od początku i napisać o czym jest książka "Za grzechy ojca".
Archer naprzemiennie opowiada losy kilku bohaterów, które rozdzielone są na mniejsze części odpowiadające konkretnym latom. Poznajemy losy Harrego Cliftona, który pod nazwiskiem Tom Bradshaw dostaje się do Stanów Zjednoczonych i tam skazany na sześć lat więzienia za dezercję zamiast morderstwa, o które podejrzewano człowieka którego przyjął tożsamość. Mógłby się, co prawda od kary uratować, ale musiałby udowodnić, że nie jest tym za kogo się podaje. Nie chce tego jednak zrobić ze względu na ukochaną i chce żeby jego Emma myślała, że nie żyje. Kolejną osobą jest Emma Barrington, która nie chce przyjąć do wiadomości śmierci Harrego. Postanawia więc odszukać go i sprowadzić do domu. Kiedy wszystkie tropy mówiące, że jej ukochany żyje prowadzą do USA zostawia swojego synka Sebastiana i wyjeżdża do Stanów. Trzecią osobą, której losy śledzimy jest Maisie Clifton matka Harrego. Archer pokazuje jak kobieta radzi sobie z wojenną rzeczywistością w Anglii i jak zmieniało się myślenie o pracujących kobietach w tamtym okresie. Patrzymy jak radzi sobie ze śmiercią jedynaka, ale jednocześnie jak zaczyna życie na nowo. Awans w pracy, podejmuje naukę czytania i pisania, a nawet poznaje mężczyznę, który chce się z nią związać. Do tej trójki dołączają jeszcze dwie postacie, o których jest stosunkowo mało, czyli Giles i Hugo Barringtonowie.
Giles brat Emmy i syn Hugo, który przyjaźnił się z Harrym po kilku przykrych sytuacjach w domu postanawia wszystkim udowodnić, że nie jest jak ojciec i wstępuje do wojska, a po szkoleniu oficerskim trafia do Tobruku. Gdy miasto upada trafia do obozu jenieckiego, z którego planuje ucieczkę.
Natomiast Hugo kombinator i naciągacz, za którego wstydzi się praktycznie cała rodzina robi to co całe życie wychodziło mu najlepiej, czyli naciąganie całego otoczenia i wykorzystywanie ludzi dla swoich celów. Nie kończy się dla niego najlepiej.
Co mogę o tej książce powiedzieć? Pierwsze, co mi się rzuca na oczy to brak spójności. na początku myślałam, ze będzie trochę jak w "Obrazie pośmiertnym" Marininy, gdzie pisarka pokazywała wydarzenia z perspektywy różnych bohaterów. Tutaj było jednak zupełnie inaczej. Przeskakiwanie pomiędzy skrajnie różnymi losami wymienionych bohaterów bywa irytujące. Zwłaszcza, że przerywane są w takich momentach jak kolejne odcinki telenoweli i zamiast zastanawiać się, co dzieje się np. z Harrym wracam myślami do zostawionej w ważnym momencie Emmy. Nie można nijak skupić się w tedy na żadnej z postaci, a już najbardziej denerwowało mnie pojawianie się Hugo Barringtona. Koszmar, ale do ogarnięcia, bo Archer pisze językiem w miarę prostym i ciekawym.
Autor ma bardzo przystępny, choć w niektórych miejscach staroświecki styl pisania. Nie mogę się jednak zgodzić z opinią Daily Telegraph z pleców książki, że gdyby był nobel za sztukę opowiadania to powinni ją przyznać właśnie temu autorowi. Opowiada ciekawie, ale jakoś tak, że od razu wszystko ucieka z pamięci.
Książka jest osadzona w realiach II Wojny Światowej, ale niestety nie da się tego odczuć. Mam wrażenie, że w Anglii, którą ta wojna dotyka bardziej ludzie w cale jej nie odczuwają, chyba, że spadnie na nich jakaś bomba albo zaczyna brakować mężczyzn zdolnych do pracy. W Stanach podobnie, ale tam faktycznie tak było, że koszmary wojny jakoś bezpośrednio obywateli tego kraju nie dotykały.
Chyba bardziej by mi się podobało, gdyby Archer trochę więcej pisał o tym jak wyglądało życie Gilesa i jego oddziału w Tobruku. Naczytałam się i nasłuchałam o tym mieście i Szczurach Tobruku, że chciałabym coś więcej. Jest to, więc dla mnie kompletnie zmarnowany wątek.
Podsumowując. Czyta się w miarę dobrze jeśli brać pod uwagę losy poszczególnych postaci, ale jeśli chodzi o całokształt to już niestety wypada średnio. Kilka fajnych, ale zmarnowanych wątków i tendencyjne postacie. Nie zapada też jakoś przesadnie w pamięci i podejrzewam, że zanim dostanę ostatnią część "Sekret najpilniej strzeżony" to nie będę w ogóle pamiętać co się działo w "Za grzechy ojca". Ot przeciętna książka obyczajowa. Jeśli ktoś chce ją przeczytać to radziłabym wypożyczyć wszystkie trzy części od razu, bo grozi zapominaniem co chodziło.


Źródło ilustracji:
www.merlin.pl

poniedziałek, 2 września 2013

Nie łatwo jest wydać "Wyrok"

Ekonomia, wielkie pieniądze, machlojki finansowe... To zdecydowanie nie mój świat, ale kiedy wzięłam do ręki "Wyrok" poczułam się tak jak w tedy, gdy czytałam pierwsze strony "Millenium: Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet". Książka pochłonęła mnie bez reszty i na te kilka dni zdominowała mój świat.
Jednym z głównych bohaterów wyroku jest troszkę nieogarnięty życiowo, ale za to niezwykle sprawny dziennikarz Jakub Zimny, który pracuje dla "Expressu" - dziennika, który zajmuje się sprawami finansowymi. Kiedy dostaje temat o przekrętach przy wkraczaniu na warszawską giełdę firmy Consulting Partners ma wrażenie, że dostał temat życia i dość szybko bez zbyt głębokiego researchu pisze artykuł. Nie podejrzewa jednak, że nie wszystko wygląda tak jak przedstawiło mu to źródło, które uważał ze pewne i wiarygodne. Wydaje mu się, więc że ma czyste sumienie i wraca do swojego nieco hulaszczego trybu życia. Wszystko zaczyna się komplikować, gdy w ogrodzie zastaje finansistę Andreasa Holdnera, którego firmę dosłownie obsmarował, nie pozostawiając szans na obronę.
W tedy wszystko zaczyna się mocno komplikować. Jakub drąży sprawę i nagle okazuje się, że to co powinno jego pismo napiętnować na pierwszej stronie nagle staje się niewygodnym tematem, a on i redaktor naczelny zostają zwolnieni. Choć nie jest to wyrzucenie na bruk i Zimny dostaje odszkodowanie to cała ta afera nie daje mu spokoju. Razem z finansistą, a potem jego wspólnikami zaczyna dokopywać się do co raz większych przekrętów. Naraża się wielu ludziom do tego stopnia, że ktoś wynajmuje płatnego zabójce, żeby sprzątnął po cichu wścibskiego dziennikarza. Do tego dochodzi jeszcze morderstwo księgowej, która wykradła poufne dane z firmy maklerskiej, w której papierach i historii grzebie Zimny... Robi się co raz ciekawiej i co raz bardziej niebezpiecznie.
Pierwsze skojarzenia jakie mam po przeczytaniu "Wyroku" Mariusza Zielke to Stieg Larsson i jego trylogia, ale mimo iż książki poruszają się w podobnych kręgach to są to dwie różne pozycje. Samo Millenium też doczekało się w tej książce kilku wzmianek, a jej bohater chyba nawet troszkę utożsamiał się z Michaelem Blomkvistem, który borykał się z podobnymi problemami. Napiętnowanie przez środowisko dziennikarskie i brak wiary w rzetelność zdobytych materiałów. Z tym, że Blomkvist za swoje odkrycia odsiedział trochę czasu w więzieniu, po czym wpakował się w kolejną awanturę z dużymi pieniędzmi i morderstwami w tle. Natomiast Zimny stał się ofiarą cenzury ekonomicznej i po tym jak go wylali z "Expressu" nie potrafił znaleźć chętnych do publikacji kolejnych artykułów. Łączą ich jeszcze dwie rzeczy. Pierwsza z nich to to, że obaj mieli swoje własne wydawnictwa z tym, że u Larssona tytułowe "Milleniun" nie upadło, a "Insider" Zimnego w końcu umarł śmiercią naturalną, bo po opisywanej aferze mieli raczej problem ze znalezieniem chętnych do reklamowania się, a i Unia bała się napastliwego dziennikarza. No i ostatnie choć bardzo odległe podobieństwo to postacie wspierające tych dziennikarzy. Lisbeth Salander i Andreas Holdner chociaż różni to mimo wszystko w jakimś stopniu podobni. Koniec końców obydwaj dziennikarze nie pociągnęliby daleko bez nich. Tyle porównań "Wyroku" i trylogii "Millenium".
Książka Mariusza Zielke jest napisana z dużym rozmachem, ale nie brakuje jej realizmu. Co bardziej spostrzegawczy zauważą wiele odnośników do afer jakie faktycznie miały miejsce w Polsce, ale umarły śmiercią naturalną bez jakichkolwiek wyjaśnień. Po za tym można doszukać się też co najmniej jednej afery, która ośmieszyła Polskę na arenie międzynarodowej.
Obserwując jak Kuba Zimny oraz bohaterowie tacy jak Ewelina Talar, Olgierd Stańczyk, czy twórcy Consulting Partners walczą z systemem czytelnik poznaje skomplikowane mechanizmy rządzące światem finansowym i działaniem GWP oraz urzędów, które mają je kontrolować. Mimo, że nie są to dla przeciętnego człowieka łatwo przyswajalne mechanizmy i pojawia się sporo odniesień, czy wtrąceń z języka branżowego to czyta się to w miarę łatwo. Co bardziej skomplikowane przekręty finansiści z CP tłumaczą je w miarę przejrzyście dziennikarzowi, a ten czasem w jeszcze prostszy sposób tłumaczy to innym bohaterom np. prokurator Ewelinie Talar. Na plus autora można zaliczyć również fakt, że wtrącił do książki nawet schemat działania jednego z opisywanych przekrętów, co znacznie ułatwiło jego zrozumienie takiemu laikowi jak ja.
"Wyrok" to nie jest też książka, która dotyczy tylko i wyłącznie przekrętów finansowych, czy walki z systemem jako takim. Jest to kryminał, a nawet thriller z prawdziwego zdarzenia. Z wartką, pełną emocji akcją, która trzyma czytelnika w napięciu do ostatniej kartki i misternie skonstruowaną intrygą, w której nie wszystko jest takie jakie wydaje się na pierwszy rzut oka. W zasadzie pod koniec czytelnik dostaje dwie porządne dawki adrenaliny. Jedna, gdy wszystkie przekręty KDI i faktyczny morderca księgowej wychodzą na jaw, a druga już pod koniec, gdy człowiek w ogóle się tego nie spodziewa.
Zielke stworzył szereg niezwykle barwnych postaci, które dodatkowo przyciągają do lektury i które zmieniają się w trakcie rozwijania się akcji książki.
Jakub Zimny, którego poznajemy na początku sprawia wrażenie zblazowanego dziennikarza, goniącego za sensacją, spódniczkami i tym, żeby coś wypić na koniec dnia. Jednak jego podejście do zawodu dziennikarza, sprawy, przez którą wyleciał z roboty oraz jako takiego poglądu na życie w czasie trwania książki ewoluują. Zmienia się w niezależnego dziennikarza śledczego, którego nie można tak łatwo uciszyć i który jest w stanie coś zmienić, choć nie zawsze w taki sposób jakby chciał.
Andreas Holdner przez całą książkę pozostaje zagadką i nawet w epilogu nie odkrywa do końca wszystkich kart jakimi dysponuje. Mimo to sprawia wrażenie człowieka, po którego stronie można spokojnie stanąć i nie bać się, że naciągnie lub oszuka. Choć czasem też nie gra do końca czysto.
Prezesi KDI, którzy używając sieci swoich kontaktów i zależności próbują manipulować wszystkim, co się da też są ciekawymi postaciami. Dwóch partnerów w interesach, którym wydaje się, że wiedzą o sobie wszystko, a tak naprawdę nie wiedzą nic. Zbyt pewni siebie w pewnym momencie zaczynają popełniać błędy i miotać się pod naciskiem trochę niepokornego inspektora policji.
Warto też troszkę wspomnieć o budowie samej książki. Składa się ona z 6 części, które tworzą spójną całość, chociaż na początku prolog może wydawać się mocno oderwany od rzeczywistości. Każda z części jest opatrzona tytułem, który sugeruje w jaką stronę podąży fabuła i cytatem, który odpowiednio to co się tam będzie działo komentuje. Podział książki na takie fragmenty był bardzo dobrym pomysłem i pomógł w uporządkowaniu wszystkich wydarzeń oraz wątków.
Mariusz Zielke stworzył barwną, wielowątkową powieść na naprawdę wysokim poziomie. "Wyrok" może śmiało może konkurować z najlepszymi w swojej klasie, chociażby ze wspomnianym "Millenium". Książka jest interesująca i mimo trudnego tematu czyta się ją z dużą przyjemnością i mocno przyspieszonym tętnem. Autor ma lekkie interesujące pióro, a elementy autobiografii i doświadczenia bardzo podobne do tych, w które zaplątał się Zimny sprawiają, że książka staje się jeszcze bardziej realna.
Nawiązując jeszcze trochę do tytułu tej notki. Autor naprawdę miał problemy z wydaniem książki i początkowo wydał ją własnym kosztem ponieważ większość wydawnictw bała się to zrobić. Prawdopodobnie z obawy przed tym, że ktoś mógłby się poczuć urażony dopatrując się w "Wyroku" swojej osoby. Podziwiam, więc autora za determinację i samo zaparcie.
Ja jestem pod naprawdę wielkim wrażeniem i bez wyrzutów sumienia przyznaję się, że wszystko inne poszło w odstawkę, gdy czytałam te książkę. Warto po nią sięgnąć i dać pochłonąć bez reszty światu (nie do końca) białych kołnierzyków.

Książka bierze udział w wyzwaniu: Czytam polecane książki, które MK ogłosiła na swoim blogu: mkczytuje.blogspot.com. "Wyrok" poleciła mi pani w zaprzyjaźnionej bibliotece