Koniec semestru zbliża się nieubłaganie wielkimi krokami, a co za tym idzie czas na czytanie topnieje do rozmiaru półtorej godziny w autobusie. Z drugiej strony pogoda na razie sprzyja połowom pająków, więc nie siedzę tylko nad studenckimi sprawozdaniami, z których każde wprawia mnie w co raz większą konsternację. Częściej też sobie zadają pytanie, czy ja też kiedyś pisałam takie cuda o "badaniu aktywności nieaktywnego enzymu" albo "opłaszczonych grudkach opłaszczajacych się na imitacji pasożyta", czy też przypadkiem nie przeszłam na ciemną stronę biurka stając się sfrustrowaną wersją Dartha Vadera. Naprawdę czasem przechodząc korytarzem i powiewając fartuchem mam ochotę sobie puścić z telefonu "Marsz imperialny". Ciekawe jak zareagowałyby moje studenty. Brakowało by mi tylko hełmu, bo charczący oddech załatwię sobie wbiegając po raz tysięczny z piwnicy na trzecie piętro. No, ale jak to się mówi: jak się nie ma w głowie to się ma w nogach, szkoda tylko, że od takiego latania się nie chudnie.
Po za tym jest całkiem spokojnie, no może nie licząc regularnych napadów paniki związanych ze służbową wycieczką do Lublina. Może to po trochu wynika z tego, że mam jechać sama, a tego bardzo nie lubię. Zawsze mam tysiące wizji jak to gubię się w nieznanym mieście, mylę przystanki albo płacę kare za kupienie złego biletu. Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, ale zdecydowanie bezpieczniej czuję się w górach. W sumie nie wiem do końca dlaczego, ale miasta mnie przerażają, ludzie mnie przerażają i w ogóle mam ochotę w tedy trzasnąć skorupką. Dlatego też zawsze wolę jechać z kimś, choćby bardziej przerażonym ode mnie, bo zawsze to raźniej jechać z kimś.
Dodatkowo w maju poszalałam książkowo i stosik na biurku chwieje się niebezpiecznie. Zbyłam książkowego pypcia i w końcu dorwałam "Samsarę" Tomka Michniewicza, która kosztowała mnie w Matrasie 15% taniej, bo dorwałam jego najnowszą książkę "Swoją drogą". Do tego w Świecie Książki przypadkowo załapałam się na jakąś przecenę. Kupowałam najnowszą książkę Mai Lidii Kossanowskiej "Takeshi. Cień śmierci" i przy okazji zobaczyłam obie książki Ani Kańtoch, na które polowałam już od bardzo dawna. Niewiele myśląc wzięłam więc "Diabła na wieży" i "Zabawki diabła" licząc się z tym, że przez najbliższych kilka miesięcy nie będzie książkowych zakupów, a tu przy kasie pozytywne zaskoczenie i razem z rabatem na Kossakowską zapłaciłam koło 50 zł za trzy książki! Żeby było śmieszniej po ponad półrocznej próbie wypożyczenia "Gry Endera" w końcu ją kupiłam, a to wszystko z powodu tego, że w końcu zmobilizowałam się i obejrzałam film. I nijak po za paroma elementami nie potrafię go zgrać z tym, co o książce Carda pamiętam.
Od kuzynki pożyczyłam jeszcze "Dzikiego Mesjasza", a ona dodatkowo dała mi jeszcze "Złodzieja dusz" Jadowskiej. A żeby było śmieszniej okazałam trochę asertywności w bibliotece i nie wzięłam książek Lee Childa. Za to mam kolejnego Van Veeterena, "Mówcę umarłych" Carda i "Jedno uderzenie serca" Palmera. Jest, co czytać i ciekawa jestem kiedy się z tym wszystkim wyrobię...
Po za tym jest całkiem spokojnie, no może nie licząc regularnych napadów paniki związanych ze służbową wycieczką do Lublina. Może to po trochu wynika z tego, że mam jechać sama, a tego bardzo nie lubię. Zawsze mam tysiące wizji jak to gubię się w nieznanym mieście, mylę przystanki albo płacę kare za kupienie złego biletu. Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, ale zdecydowanie bezpieczniej czuję się w górach. W sumie nie wiem do końca dlaczego, ale miasta mnie przerażają, ludzie mnie przerażają i w ogóle mam ochotę w tedy trzasnąć skorupką. Dlatego też zawsze wolę jechać z kimś, choćby bardziej przerażonym ode mnie, bo zawsze to raźniej jechać z kimś.
Dodatkowo w maju poszalałam książkowo i stosik na biurku chwieje się niebezpiecznie. Zbyłam książkowego pypcia i w końcu dorwałam "Samsarę" Tomka Michniewicza, która kosztowała mnie w Matrasie 15% taniej, bo dorwałam jego najnowszą książkę "Swoją drogą". Do tego w Świecie Książki przypadkowo załapałam się na jakąś przecenę. Kupowałam najnowszą książkę Mai Lidii Kossanowskiej "Takeshi. Cień śmierci" i przy okazji zobaczyłam obie książki Ani Kańtoch, na które polowałam już od bardzo dawna. Niewiele myśląc wzięłam więc "Diabła na wieży" i "Zabawki diabła" licząc się z tym, że przez najbliższych kilka miesięcy nie będzie książkowych zakupów, a tu przy kasie pozytywne zaskoczenie i razem z rabatem na Kossakowską zapłaciłam koło 50 zł za trzy książki! Żeby było śmieszniej po ponad półrocznej próbie wypożyczenia "Gry Endera" w końcu ją kupiłam, a to wszystko z powodu tego, że w końcu zmobilizowałam się i obejrzałam film. I nijak po za paroma elementami nie potrafię go zgrać z tym, co o książce Carda pamiętam.
Od kuzynki pożyczyłam jeszcze "Dzikiego Mesjasza", a ona dodatkowo dała mi jeszcze "Złodzieja dusz" Jadowskiej. A żeby było śmieszniej okazałam trochę asertywności w bibliotece i nie wzięłam książek Lee Childa. Za to mam kolejnego Van Veeterena, "Mówcę umarłych" Carda i "Jedno uderzenie serca" Palmera. Jest, co czytać i ciekawa jestem kiedy się z tym wszystkim wyrobię...
Widzę, że książkowe szaleństwo trwa. Połowy w empiku wyraźnie udane :). Co do wycieczki - im więcej takich wypadów tym lepiej, oswoisz się. Koniec języka za przewodnika, a w domu odpal sobie na Google street view. Nowe miejsca przestaną być tajemnicze.
OdpowiedzUsuńWyjścia nie mam wiec muszę dać rade :)
UsuńO tak, street view - ostatnio ciągle tam siedzę :)
UsuńNo to ja chyba też zacznę :)
Usuń