Kłamca to seria czterech książek
autorstwa Jakuba Ćwieka, których głównym bohaterem jest Loki, ale w nieco
nietypowej wersji.
Loki jak przystało na jego
nordycką wersję jest bogiem kłamstwa, oszustem i cwaniakiem jakich mało.
Świetnie, a może nawet lepiej radzi sobie we współczesnych realiach, bo dają mu
duże pole do popisu. Jednak ten nasz kłamca nie jest tym jakiego znamy z
mitologii, czy chociażby osławionych już Avengersów. Podstawową różnicą jest
to, że działa on po tej dobrej stronie pomagając aniołom w naginaniu zasad,
których oni nie mogą złamać. Trochę w myśl zasady: gdzie anioł nie może tam
Loki pójdzie i zrobi zadymę. Tyle w skrócie o naszym głównym bohaterze.
Książki o Lokim są cztery.
Pierwsza książka zatytułowana po prostu „Kłamca”
jest zbiorem opowiadań w mniejszym lub większym stopniu ze sobą powiązanych i
co najważniejsze, przy których można się pośmiać. Jest napisany w sposób lekki,
a uważni mogą wyłapywać kilka fajnie wykorzystanych nawiązań do popkultury. Dialogi
też bywają powalające na kolana. Czasem jednak drażni, to że główny bohater nagle
staje się drugoplanowy i nic z tej awantury nie wynika po za kilkoma piórami. Trochę
dezorientacji mogą też wprowadzać krótkie opisy miejsc, zdarzeń. Jasne ktoś
może powie, że zostało sporo miejsca dla wyobraźni, ale ja się nie zgadzam. Nie
wymagam opisu pojedynku na miarę Sienkiewicza, ale powiedzmy sobie szczerze, więcej
spodziewałam się po pojedynku Thora z Michałem Archaniołem. Mimo to po
pierwszej książce miałam ochotę na więcej i nadzieję na poprawienie przez
autora błędów technicznych.
„Kłamca 2: Bóg marnotrawny”. Tu
już jest troszkę inaczej. Kolejne opowiadania, bo chyba w dalszym ciągu tak to
należy traktować są już ze sobą bardziej powiązane. Łączą je nie tylko postaci,
ale historia i całe tło. Loki dalej pozostał naszym bezczelnym draniem, który
jak przystało na faceta od brudnej roboty, nie przepuści okazji by oprócz
zleconego zadania przyrobić na boku. Robi się troszkę poważniej, ale tylko
momentami. No bo jak tu nie parsknąć śmiechem, kiedy wyobrazimy sobie
wkurzonego archanioła z piłą mechaniczną w rękach. Znów pojawiają się jednak
znajome błędy, ale jest ich mniej, a czasem nieobecność naszego bohatera ma
porządne uzasadnienie. Dodatkowym atutem jest miś. Tak właśnie zwykły pluszowy
miś, który oprócz nieodpartego uroku działa jak sumienie Lokiego. Potrafi nawet
spojrzeć na niego z wyrzutem, po za tym przywiązanie jakby nie patrzeć
dorosłego zabijaki do Kłamczucha jest słodkie.
„Kłamca 3: Ochłap sztandaru”
rozczarował może nie aż tak bardzo, ale jednak. Tu już mamy spójną opowieść,
podzieloną na dwie logiczne części. Mamy nawet króciutki prolog, który na
początku wydaje nam się bezsensowny, ale jego tajemnica wyjaśnia się już
później. Wracając jednak do samej treści. Loki dostaje za zadanie zabicie
Antychrysta, który… No właśnie zniknął. I tu zaczyna się zabawa, bo Kłamca w
jego poszukiwaniu przenosi się dosłownie na drugi koniec tęczy do krainy
stworzonej przez Szekspira we „Śnie nocy letniej”. Tymczasem Lucyfer zaczyna
sobie szaleć… No i tyle. Książka kończy się jakby ktoś czytelnika walnął
obuchem w tył głowy. Siedziałam nad ostatnią kartką chwilkę i zadawałam sobie
pytanie: Co do cholery? Koniec?. Nie wiem, czy było to spowodowane goniącymi autora
terminami i nadmiarem projektów, czy pomyślał sobie, że dobrze jest to
podzielić na części i rozwlec. Po za tym miotający się Loki, już nie jest chyba
tym samym spryciarzem, którego poznaliśmy wcześniej. Ciągle też odnosi się
wrażenie, że ten „tom” jest jakby wstępem do czegoś większego, ale nie wiadomo
czego. Generalnie, gdyby nie to, że mam zwyczaj doczytywania całych cykli i nie
miała sympatii do Lokiego to rzuciłabym Kłamcą w kąt.
No i wreszcie „Kłamca 4: Kill’em
all”. Pomijając fakt, że kazał na siebie długo czekać (na pewno nie tyle ile
Grzędowicz na ostatni tom „Pana lodowego ogrodu”, ale jednak), miałam nadzieję,
że po kiepskiej trójce Ćwiek odbije się i wyleci z czymś na miarę pierwszych
dwóch. Niestety tu też mnie spotkał zawód jeszcze chyba nawet większy niż w
przypadku trójki. Wszystko jest na siłę przeładowane odniesieniami do
popkultury (nastoletni Lucyfer aż do bólu tweetuje i facebookuje). Z apokalipsy nagle robi się szopka trącąca „Świtem żywych trupów”,
bo chaos to nie jest. Nagle okazuje, że
to Bóg pozwolił poużywać sobie Luckowi lub jak kto woli Po Prostu Teddy'emu i wykończyć świat jaki znamy, bo doszedł do wniosku, że
chce dać ludziom naprawdę wolną wolę cokolwiek by to miało znaczyć. Nie powiem,
sama koncepcja takiego zakończenia była w założeniu dobra. Trochę takiej obrazoburczości nawet by
pasowało do Lokiego, ale wydaje się, że autorowi brakło i pomysłu, i talentu na
to by wykorzystać pomysł. No cóż… Całość dosłownie kończy się tak
jak kiepskie przedstawienie w teatrze bez braw, skazane na zapomnienie.
Podsumowując:
Kłamca jako cykl jest niezbyt
udany, jednak warto sięgnąć po dwie pierwsze książki. Jako osobne, nie łączone
z 3 i 4 są warte przeczytania i dobrej zabawy. Ochłap sztandaru i Kill’em all
lepiej sobie darujcie, według mnie nie warto psuć sobie pozytywnych wrażeń tymi
dwoma pozycjami. Dużym atutem jest sama postać głównego bohatera, który jak na gościa
od brudnej roboty i cwaniaka da się lubić. Zbrodnią byłoby też nie wspomnieć o
okładce. Wiem, nie powinna ona mieć wpływu na ocenę książki jednak tutaj
trzeba, bo Piotr Cieśliński odwalił kawał dobrej roboty. Prosta biała okładka z
postacią Lokiego, która doskonale współpracuje z książkowym pierwowzorem
przyciąga wzrok i pobudza ciekawość.
źródło ilustracji: http://ksiazki.polter.pl/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz