niedziela, 3 lutego 2013

Kłamca, czyli współczesna wersja Lokiego w polskim wydaniu



Kłamca to seria czterech książek autorstwa Jakuba Ćwieka, których głównym bohaterem jest Loki, ale w nieco nietypowej wersji.
Loki jak przystało na jego nordycką wersję jest bogiem kłamstwa, oszustem i cwaniakiem jakich mało. Świetnie, a może nawet lepiej radzi sobie we współczesnych realiach, bo dają mu duże pole do popisu. Jednak ten nasz kłamca nie jest tym jakiego znamy z mitologii, czy chociażby osławionych już Avengersów. Podstawową różnicą jest to, że działa on po tej dobrej stronie pomagając aniołom w naginaniu zasad, których oni nie mogą złamać. Trochę w myśl zasady: gdzie anioł nie może tam Loki pójdzie i zrobi zadymę. Tyle w skrócie o naszym głównym bohaterze.
Książki o Lokim są cztery.
Pierwsza książka zatytułowana po prostu „Kłamca” jest zbiorem opowiadań w mniejszym lub większym stopniu ze sobą powiązanych i co najważniejsze, przy których można się pośmiać. Jest napisany w sposób lekki, a uważni mogą wyłapywać kilka fajnie wykorzystanych nawiązań do popkultury. Dialogi też bywają powalające na kolana. Czasem jednak drażni, to że główny bohater nagle staje się drugoplanowy i nic z tej awantury nie wynika po za kilkoma piórami. Trochę dezorientacji mogą też wprowadzać krótkie opisy miejsc, zdarzeń. Jasne ktoś może powie, że zostało sporo miejsca dla wyobraźni, ale ja się nie zgadzam. Nie wymagam opisu pojedynku na miarę Sienkiewicza, ale powiedzmy sobie szczerze, więcej spodziewałam się po pojedynku Thora z Michałem Archaniołem. Mimo to po pierwszej książce miałam ochotę na więcej i nadzieję na poprawienie przez autora błędów technicznych.
„Kłamca 2: Bóg marnotrawny”. Tu już jest troszkę inaczej. Kolejne opowiadania, bo chyba w dalszym ciągu tak to należy traktować są już ze sobą bardziej powiązane. Łączą je nie tylko postaci, ale historia i całe tło. Loki dalej pozostał naszym bezczelnym draniem, który jak przystało na faceta od brudnej roboty, nie przepuści okazji by oprócz zleconego zadania przyrobić na boku. Robi się troszkę poważniej, ale tylko momentami. No bo jak tu nie parsknąć śmiechem, kiedy wyobrazimy sobie wkurzonego archanioła z piłą mechaniczną w rękach. Znów pojawiają się jednak znajome błędy, ale jest ich mniej, a czasem nieobecność naszego bohatera ma porządne uzasadnienie. Dodatkowym atutem jest miś. Tak właśnie zwykły pluszowy miś, który oprócz nieodpartego uroku działa jak sumienie Lokiego. Potrafi nawet spojrzeć na niego z wyrzutem, po za tym przywiązanie jakby nie patrzeć dorosłego zabijaki do Kłamczucha jest słodkie.
„Kłamca 3: Ochłap sztandaru” rozczarował może nie aż tak bardzo, ale jednak. Tu już mamy spójną opowieść, podzieloną na dwie logiczne części. Mamy nawet króciutki prolog, który na początku wydaje nam się bezsensowny, ale jego tajemnica wyjaśnia się już później. Wracając jednak do samej treści. Loki dostaje za zadanie zabicie Antychrysta, który… No właśnie zniknął. I tu zaczyna się zabawa, bo Kłamca w jego poszukiwaniu przenosi się dosłownie na drugi koniec tęczy do krainy stworzonej przez Szekspira we „Śnie nocy letniej”. Tymczasem Lucyfer zaczyna sobie szaleć… No i tyle. Książka kończy się jakby ktoś czytelnika walnął obuchem w tył głowy. Siedziałam nad ostatnią kartką chwilkę i zadawałam sobie pytanie: Co do cholery? Koniec?. Nie wiem, czy było to spowodowane goniącymi autora terminami i nadmiarem projektów, czy pomyślał sobie, że dobrze jest to podzielić na części i rozwlec. Po za tym miotający się Loki, już nie jest chyba tym samym spryciarzem, którego poznaliśmy wcześniej. Ciągle też odnosi się wrażenie, że ten „tom” jest jakby wstępem do czegoś większego, ale nie wiadomo czego. Generalnie, gdyby nie to, że mam zwyczaj doczytywania całych cykli i nie miała sympatii do Lokiego to rzuciłabym Kłamcą w kąt.
No i wreszcie „Kłamca 4: Kill’em all”. Pomijając fakt, że kazał na siebie długo czekać (na pewno nie tyle ile Grzędowicz na ostatni tom „Pana lodowego ogrodu”, ale jednak), miałam nadzieję, że po kiepskiej trójce Ćwiek odbije się i wyleci z czymś na miarę pierwszych dwóch. Niestety tu też mnie spotkał zawód jeszcze chyba nawet większy niż w przypadku trójki. Wszystko jest na siłę przeładowane odniesieniami do popkultury (nastoletni Lucyfer aż do bólu tweetuje i facebookuje). Z apokalipsy nagle robi się szopka trącąca „Świtem żywych trupów”, bo chaos to nie jest.  Nagle okazuje, że to Bóg pozwolił poużywać sobie Luckowi lub jak kto woli Po Prostu Teddy'emu i wykończyć  świat jaki znamy, bo doszedł do wniosku, że chce dać ludziom naprawdę wolną wolę cokolwiek by to miało znaczyć. Nie powiem, sama koncepcja takiego zakończenia była w założeniu dobra. Trochę takiej obrazoburczości nawet by pasowało do Lokiego, ale wydaje się, że autorowi brakło i pomysłu, i talentu na to by wykorzystać pomysł. No cóż… Całość dosłownie kończy się tak jak kiepskie przedstawienie w teatrze bez braw, skazane na zapomnienie.

Podsumowując:
Kłamca jako cykl jest niezbyt udany, jednak warto sięgnąć po dwie pierwsze książki. Jako osobne, nie łączone z 3 i 4 są warte przeczytania i dobrej zabawy. Ochłap sztandaru i Kill’em all lepiej sobie darujcie, według mnie nie warto psuć sobie pozytywnych wrażeń tymi dwoma pozycjami. Dużym atutem jest sama postać głównego bohatera, który jak na gościa od brudnej roboty i cwaniaka da się lubić. Zbrodnią byłoby też nie wspomnieć o okładce. Wiem, nie powinna ona mieć wpływu na ocenę książki jednak tutaj trzeba, bo Piotr Cieśliński odwalił kawał dobrej roboty. Prosta biała okładka z postacią Lokiego, która doskonale współpracuje z książkowym pierwowzorem przyciąga wzrok i pobudza ciekawość.









źródło ilustracji: http://ksiazki.polter.pl/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz