sobota, 2 marca 2013

Twój cień

Odkąd pamiętam mam talent od zaczynania każdej możliwej serii od końca, wyjątkiem są książki które dostaje w pakietach z biblioteki, ale i tu nie zawsze. Całą serię z Gunnarem Barbarottim zaczęłam od końca, mimo że dostałam wszystkie książki na raz. Tak samo stało się z serią o Kathryn Dance, ale tym razem nie ma tu mojej winy. "Twój cień", który jak na razie jest ostatnią z serii dostałam jako nowość i miałam przyjemność złamać książce grzbiet po raz pierwszy.
Co mnie zaintrygowało to to, że zamiast typowego wstępu na samym początku mamy kilka krótkich maili, które są wymieniane między znaną wokalistką country, a fanem. Już po tym widać, że nie będzie się łatwo tego człowieka pozbyć, ale nie podejrzewamy śmiertelnego niebezpieczeństwa.
Książka zaczyna się z mocnym hukiem i to dosłownie, bowiem na naszą wokalistkę Kailegh Towne spada reflektor, który nie miał prawa oderwać się od sztankietu. Do tego dowiadujemy się, że fan, którego poznaliśmy w mailach stał się kimś więcej. Osaczającym dziewczynę ze wszystkich stron stalkerem i to w dodatku piekielnie inteligentnym stalkerem, który żeby osiągnąć swój cel może bardzo zrobić dosłownie wszystko. Dziewczyna jest na skraju załamania psychicznego (boi się każdego cienia, w którym mógłby chować się jej prześladowca), a cała ekipa jest poddenerwowana.
W tym momencie pojawia się agentka CBI Kathryn Dance, która w czasie urlopu goni za muzyką. Przyjechała w okolice Fresno żeby zrobić kilka nagrań lokalnego zespołu i umieścić ich na swojej stronie, która pomaga takim nieznanym artystom (trochę zarobią na ściganiu ich piosenek, a może znajdzie ich jakiś łowca talentów). Kathryn przyjaźni się z Kailegh i jako spec od kinezyki szybko orientuje się, że coś jest nie tak. Dodatkowo atmosferę podgrzewa pojawienie się w knajpie, w której Dance spotkała się z artystką i członkami jej zespołu stalkera Edwina Sharpa. Zaraz potem zaczynają ginąć ludzie, o czym morderca informuje wykorzystując zwrotki piosenki "Twój cień".
Po pierwszym morderstwie Dance "zawiesza" urlop i chce pomóc lokalnej policji w śledztwie, co oczywiście nie spotyka się z miłym przyjęciem ze strony szefa detektywów. Robią wszystko żeby ograniczyć agentce CBI, którą podejrzewają o próbę zrobienia kariery sprawą Towne. Jednak nadmiar tropów, które w żaden sposób nie wskazują na naszego ewidentnego podejrzanego oraz szereg sytuacji, w których wyśmiewana kinezyka się przydała sprawia, że stopniowo nabierają do niej zaufania. Kto okazał się faktycznym mordercą? Przeczytajcie sami, bo warto.
Sama sprawa jest pokrętna. Pełna mylących tropów aż do samego końca książki, bo niby już dowiadujemy się kim jest morderca. Po czym znów dochodzi do nagłego zwrotu akcji, który uniewinnia jednego, a wskazuje na drugiego podejrzanego. Czasem samemu można się zgubić w gąszczu śladów, motywów i dowodów. Akcja w książce nie pędzi na złamanie karku, jest raczej prowadzona spokojnie, ale są momenty, gdzie wręcz nie nadarzałam z przewracanie kartek. Bardzo dobrze jest też pokazane, że praca laboratorium kryminalistycznego nie wygląda tak cukierkowo jak w CSI.
Pomimo, że nie trawię country (jedyną piosenkę jakiej mogę słuchać bez bólu głowy śpiewa Christian Kane), to miło było poznać zupełnie inny świat. Nie tylko ukochanej przez Amerykanów muzyki, ale trochę zaglądnąć za kulisy przygotowań do koncertów i świata show biznesu.
Po raz kolejny Jefferey Deaver mnie nie rozczarował, a nawet zmył niesmak po poprzedniej książce. Dostałam kolejny świetnie napisany kryminał, w którym roi się od ślepych uliczek, co nie pozwala na odłożenie ksiażki. Zznów spotkałam jednego z moich ulubionych bohaterów, choć był to raczej epizodyczny występ Lincolna Rhyme'a i poznałam nowego, do którego losów z chęcią wrócę.

Źródło ilustracji:
www.proszynski.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz