czwartek, 21 marca 2013

Skandynawski kryminał w Belgii?

Skandynawski kryminał rozgrywający się w Belgii? Tak, to jak najbardziej możliwe, czego przykładem jest "Nauczycielka z Villette" napisana przez Ingrid Hedström szwedzką dziennikarkę, która w latach 90-tych była korespondentką Dagens Nyheter w Brukseli. Pewnie dlatego też akcje swojej książki osadziła w fikcyjnym mieście Villet-sur-Meuse w jak najbardziej prawdziwym kraju i w otoczce prawdziwej tragedii rozgrywającej się gdzieś w tle.
Wszystko zaczyna się od prologu, który przenosi nas do roku 1964, ale nie dowiadujemy się niczego konkretnego. Po króciutkim zarysowaniu warunków w jakim mieszka pewna rodzina dostajemy opis jednego wieczoru z życia dwóch braci Nico i Daniela. Nie wiemy nic więcej niż to, że starszy Daniel przeżył coś okropnego, co musiał opowiedzieć młodszemu. 
I tak zostawieni przenosimy się do 1994 roku na ulicę, na której dochodzi do poważnego wypadku samochodowego. Na pasach zostaje śmiertelnie potrącona nauczycielka Jeanne Demaret. Z zeznań świadków wynika, że zrobiono to celowo, ale nikt nie jest w stanie powiedzieć nic konkretnego. Dodatkowo do śledczego prowadzącego sprawę przychodzi kobieta o opinii szalonej twierdząc, że widziała "pomocnika Szatana", który dawał komuś znaki z jej ogrodu. Jednym słowem zapowiada się ciekawie.
Tego samego dnia też przenosimy się na przyjęcie w pałacu sprawiedliwości, gdzie poznajemy Martine Poirot, sędziego śledczego. Na wystawnym przyjęciu z okazji otwarcia nowego gmachu Pałacu Sprawiedliwości musi zmierzyć się poniekąd z własną nieco burzliwą przeszłością w postaci dawnego kochanka. Tam dowiaduje się o tym, że będzie prowadzić dochodzenie w sprawie zabójstwa nauczycielki, która uczyła zarówno jej kancelistkę i szefa kancelarii w Pałacu Sprawiedliwości w Villette Dominica di Bartolo.
Śledztwo od początku staje się poszlakowe, bo dowodów nigdzie nie można znaleźć. Dodatkowo w sprawę zaczynają się wtrącać miejscowi politycy, którzy wyraźnie chcą zmusić sędzinę do zrezygnowania z dociekania prawdy. Później atmosferę dodatkowo podkręca opowieść Dominica i próba jego zabójstwa. Wyznanie szefa kancelarii wciąga w całą tą aferę dodatkowo dwóch sławnych polityków Forgerona i Fontaine z przeciwnych stron politycznej barykady. Sprawa zaczyna się komplikować co raz bardziej i pojawia się też motyw, co prawda mocno przedawnionego masowego morderstwa imigrantów z Rwandy
Jest jeszcze jeden dodatkowy, ale nieco poboczny wątek. Podczas przygotowywania gruntu pod budowę centrum handlowego zostaje odnaleziony masowy grób, którego tajemnice próbuje rozwiązać mąż Martine profesor mediewistyki Thomas Heger.
Co te dwie sprawy mają ze sobą wspólnego? Oprócz motywu w zasadzie nic, ale z drugiej strony znajomość, którą profesor Heger zawarł podczas swoich poszukiwań pomaga poniekąd rozwiązać zagadkę morderstwa nauczycielki i kilku ofiar, które się nawinęły po drodze.
Całość trwa o dziwo tylko siedem dni, ja jednak miałam wrażenie, że śledztwo ciągnie się niemiłosiernie długo. Brak konkretnych dowodów i liczne często fałszywe tropy, poprzetykane osobistymi problemami Martine Poirot powodowały u mnie coś w rodzaju frustracji, chociaż z drugiej strony miało to swoje plusy. Czasem miałam nawet ochotę wyrzucić książkę przez okno. Często irytowała mnie sama główna bohaterka, która nie zawsze potrafiła poradzić sobie sama ze sobą i swoją silną potrzebą konkurowania z bratem oraz udowadnianiem całemu światu, że jest naprawdę dobra w tym co robi. Trochę też irytowało mnie to, że nie do końca potrafiłam się połapać w strukturach belgijskich organów ścigania. Nie odmawiam autorce tego, że doskonale sama się w tym orientowała, ale ja miałam z tym całkiem spore problemy. Nie oczekuję, że ktoś mi coś wyłoży czarno na białym, ale wydaje mi się, że Ingrid Hedström w niektórych momentach po prostu brakło konsekwencji. Pojawiło się też kilka wątków, które nie zostały rozwiązane, a ja się cały czas zastanawiam, co to za ona potrąciła Dominica di Bartolo.
Z drugiej strony miałam wrażenie, że całość jest mocno przegadana. Jakby autorka na siłę chciała nam zaprezentować Belgię i jej sytuację polityczną (m.in. uwikłanie w konflikt w Rwandzie).
Za to bardzo podobało mi się prowadzone śledztwo. Było piekielnie skomplikowane i oparte na przypuszczeniach, które trudno udowodnić, co Martine i jej współpracownikom się udało. Co ważne sprawa miała podwójne dno, a z czymś takim miałam po raz pierwszy do czynienia. Zazwyczaj sprawca jest jeden, a tu było zupełnie inaczej.
Po za tym jest to typowy skandynawski kryminał, w którym możemy dostrzec nie tylko zagadkę kryminalną i mierzące się z nią umysły, ale mamy bogate tło społeczno-kulturalne. I tak jak w innych tego typu kryminałach główny bohater ma problem z sobą samym, rodziną i jej historią.
Nie jest to może najlepsza z książek wydanych pod szyldem Czarnej serii, ale warto zwrócić uwagę na nietypową sprawę i miejsce, w którym się rozgrywa. Jak będę mieć okazję to pewnie siegnę po inne książki z Martine Poirot (chociażby z sympatii dla jej nazwiska) i będę mieć nadzieję, że im dalej będzie się ta seria ciągnęła tym lepsze będą kolejne części.


Źródło ilustracji:
www.matras.pl 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz