wtorek, 2 kwietnia 2013

Dotknięcie pustki

Kocham góry, ale nie ma we mnie tego pragnienia zdobywania coraz wyższych i niebezpieczniejszych szczytów. Chociaż czasem marzy mi się wejście na Mount Blanc, Kilimandżaro, czy chociażby podejście na jakąś górę w Himalajach, to i tak najlepiej czuję się gdzieś w Beskidach albo Tatrach. Nie mam potrzeby wejścia na Rysy i jakoś nie za dobrze czuję się w Tatrach Wysokich, ale z chęcią wejdę jeszcze raz na Wołowiec. Gdzieś tam w głowie też ciągle świdruje mi myśl o zdobyciu Rohaczy, które w całej swej okazałości pokazały mi się na Rakoniu.
Mimo, że moje uwielbienie gór jest dość spokojne to rozumiem ludzi, których miłość do nich jest niemalże szalona i rządna najwyższych poświęceń. Ostatnio pojawiło się dużo głosów krytyki skierowanych w stronę alpinistów w związku z wypadkiem w Karakorum na Broad Peak, czy zaginięciu Polaka i Irańczyka na Elbrusie, ale wielu ludzi zapomina, że góry potrafią pokazać swoje bezwzględne oblicze. Nie pomoże w tedy nawet najlepszy sprzęt i organizacja wyprawy. Jednak jest coś jeszcze, coś czego nie może zabraknąć każdemu kto wybiera się wysoko w góry to odwaga i determinacja.
Dzisiaj będzie o górach, ale inaczej niż ostatnio. Będzie też małe dwa w jednym, bo podobnie jak w przypadku "Wszystko za życie" też będę pisać o książce i filmie.
O książce Joe Simpsona dowiedziałam się będąc w górach. Wolontariusze w Parku zachwycali się tym, że na 7 Spotkaniach z Filmem Górskim będzie Alain Robert i Joe Simpson. Pomyślałam sobie, że trzeba będzie przeczytać książkę tego drugiego, ale jakoś po powrocie do domu zapomniałam i tytuł i autora, więc w bibliotece troszkę ciężko było mi wytłumaczyć, o co mi chodzi. Dlatego właśnie podziwiam naszą Panią z biblioteki, czasem wie lepiej niż ja, o którą książkę mi chodzi. Takim dość pokrętnym sposobem dostałam "Dotknięcie pustki".
Joe Simpson opisuje w tej książce swoje przeżycia z Siula Grande, na którą w 1985 roku wszedł  zachodnią ścianą razem z Simonem Yetsem stylem alpejskim (dla niewiedzących, jest to styl zdobywania gór w małej 2-4 osobowej grupie z ograniczeniem ilości sprzętu do niezbędnego minimum). Byłaby to może kolejna relacja z górskiej wyprawy, gdyby nie jedno zdarzenie. Podczas schodzenia trudną drogą przez Północny Grzbiet doszło do poważnego i tragicznego w skutkach wypadku. Joe zjechał z lodowego klifu i upadł w taki sposób, że kość piszczelowa wbiła się do stawu kolanowego łamiąc tym samym prawą nogę. To plus fakt, że z powodu złej pogody wejście trwało dłużej niż planowali (skończyła się żywność i zapas oleju do przenośnego piecyka) i zbliżający się zmierzch spowodowało, że musieli szybko zejść do lodowca znajdującego się blisko 1000 metrów niżej.
Alpiniści związali dwie liny jakie mieli ze sobą i Yates próbował spuszczać Simpsona w dół Północnego Grzbietu, ale wiązało się z tym mnóstwo problemów. Miedzy innymi ograniczenie używania płytki Sticha, odmrożenia, zmęczenie. Wszystko utrudniał jeszcze fakt, że Simon nie widział gdzie ani jak spuszcza Joego, mógł tylko czuć po naprężeniu liny czy jego partner znalazł miejsce żeby usiąść, co umożliwiłoby mu dalsze schodzenie.
W pewnym momencie alpiniści znaleźli się w bardzo trudnej sytuacji. Joe nie mógł znaleźć oparcia, a Simon podejrzewał, że tamten mógł nie przeżyć. Dodatkowo śnieg, w którym siedział Yates zaczynał puszczać, więc musiał on podjąć bardzo trudną decyzję. Ciężko oceniać, czy była słuszna czy nie, ale cała ironia tego zdarzenia tkwi w tym, że gdy Simon odcinał linę, na końcu której wisiał Simpson to tak naprawdę uratował życie swoje i partnera.
W momencie, gdy Yates odciął linę zaczyna się dramatyczna walka Joego o życie. Samotny, ciężko ranny, do tego przerażony tym co widzi, gdy udaje mu się ściągnąć resztę liny.  Leży gdzieś w lodowej szczelinie i ma dwa wyjścia. Pozwolić sobie na powolne zamarzanie albo walczyć. Zdecydowanie wybiera to drugie rozwiązanie, choć nie jest łatwo. Towarzyszy mu ciągle strach i ból, ale miałam wrażenie to wzmagało jego determinację.
Simpson ma bardzo dobre pióro. Jego historia jest bardzo realna i czasem nieomal samemu można poczuć to czego on doświadczył. W bardzo dobry sposób przelał swoje przeżycia na papier i co mi wydaje się też ważne, to fakt, że nie oskarża swojego partnera o to co się stało, ale też go nie usprawiedliwia. Znamy koniec tej historii już w momencie otwierania książki, ale z każdą kolejną stroną kibicujemy alpiniście i życzymy mu jeszcze więcej siły, której zaczyna mu powoli brakować.
Książka ta musiała być też pewnie czymś w rodzaju terapii, która miała pomóc w uporaniu się z traumą po tym co przeszedł. Nie jest to tekst łatwy w odbiorze. Pełno w nim bólu, cierpienia i strachu, ale też z drugiej strony determinacji, walki o życie. Nie ma tu zbędnych opisów, są jedynie te, które mają znaczenie dla doświadczeń Simpsona. Są zwięzłe i rzeczowe. Tempo całej historii sunie w dość mozolnym tempie, ale musimy pamiętać, że jest to tempo człowieka ze zmiażdżonym kolanem, licznymi odmrożeniami i odwodnionego. Najbardziej brutalną rzeczą jaka tam była to chyba brak wody. Mimo iż Joego otaczały setki ton wody w postaci śniegu, a bez palnika nie mógł jej pić albo, gdy słyszał strumienie w szczelinach pomiędzy głazami, a nie mógł się do nich dostać. Pomimo tego, że autor naprawdę świetnie przelał swoje odczucia na papier nie jestem w stanie sobie wyobrazić takich katuszy.
Tych co nie mają pojęcia o górach i o wspinaczce może trochę przerażać duża ilość terminów z nimi związanych, ale wydawca idzie nam z pomocą i zamieszcza z tyłu książki słowniczek. Niestety wydawnictwo Stapis, dało ciała. W książce jest pełno błędów, na szczęście nie są to błędy rzeczowe. Za to literówek zatrzęsienie. Siula Grande pojawiała się w różnych możliwych pisowniach, zamiast Karakorum mamy dziwaczny twór o nazwie: Karakonom i to już w trzecim zdaniu pierwszego rozdziału.
Naprawdę warto przeczytać "Dotknięcie pustki", mimo iż czasem jest naprawdę trudna w odbiorze. Była to jak do tej pory jedna z lepszych książek o tematyce górskiej jaką miałam w rękach.
Gdy już ktoś przeczyta książkę i będzie mieć jeszcze siłę to niech sięgnie po film na jej podstawie. "Czekając na Joe" został nakręcony w 2003 roku przez Kevina Macdonalda. Występują w nim zarówno prawdziwi bohaterowie wydarzeń na Siula Grande oraz aktorzy odgrywający role Joego Simpsona (Brendan Mackey), Simona Yetsa (Nicholas Aaron) i Richard Hawking (Ollie Ryall), który towarzyszył im w obozie. W zasadzie film ten jest zobrazowaną opowieścią jej prawdziwych uczestników. Tak jakby ktoś pozwalał nam zajrzeć w ich wspomnienia.
Jest bardzo trudny w odbiorze, ale podobnie jak książka mocno działa na emocje oglądającego. Wrażnie samotności i bezsilności dodatkowo pogłębia fakt, że nie ma w nim zadnego muzycznego tła. Są tylko ciche dźwieki otoczenia, wspinaczki i głosy opowiadających, ale te nie zawsze, gdy są sceny z udziałem Mackeya. Czasem miałam ochotę go wyłączyć, ale mimo to zostawałam przed ekranem telewizora i oglądałam dalej. Widzimy prawdziwych ludzi, którzy naprawdę to przeżyli i człowiek może zrozumieć to co przeżyli. Aktorzy spisali się naprawdę dobrze, chociaż nie mieli łatwo. Musieli zmierzyć się z wyobrażeniami ludzi, którzy sięgną po ten film po przeczytaniu książki i faktem, że odgrywają ludzi, którzy na prawdę przeżyli coś tak strasznego. Z resztą odegranie takiej pełnej desperacji i bólu roli musiało być też bardzo wyczerpujące.
Podobnie jak książkę uważam, że warto obejrzeć "Czekając na Joe" chociażby po to żeby usłyszeć jak o tych wydarzeniach opowiadają Joe i Simon, na którego głowię zwaliła się krytyka całego alpinistycznego świata.
Powinni według mnie też przeczytać albo obejrzeć to wszyscy ci turyści, którzy bezmyślnie pchają się w góry w japonkach. Bo jak już wspomniałam z górami nie ma żartów i potrafią pokonać ludzi nawet z bardzo dużym doświadczeniem.



Źródła ilustracji:
www.whentheshipcomesin.com
www.empik.com
www.hasskod.pl
www.filmweb.pl
pk4.pl

5 komentarzy:

  1. To kojarzy mi się z ostatnią polską wyprawą, z której nie cała ekipa wróciła. Dla mnie spacery po polskich górach to raj, sport i relaks. Ale ludzie którzy idą po adrenalinę i po bicie rekordów w niebezpieczne góry, to ludzie cokolwiek niezdrowo stuknięci.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Troszkę zbyt surowo ich oceniasz. To tak jakby za wariatów uznać też tych co latają w kosmos. Z resztą nie zawsze chodzi o bicie rekordów tylko pokonanie pewnych słabości.

      Usuń
  2. Teoretycznie. Ale ci od kosmosu jeszcze mogą się oprzeć na pobudkach naukowych. A ci co idą tam gdzie można zamarznąć są jednak egoistyczni. Narażają swoje życie by coś osiągnąć - ok. Ale to pociąga za sobą cierpienie bliskich, strach, ewentualnie żałobę rodzin. Nie wspominając o narażeniu życia ratowników i grubych pieniądzach, które później idą na wyprawy ratunkowe. Tak samo byłam wkurzona rok temu jak jeden pajac w ramach samowolki pływał/surfował po Morzu Czerwonym, a nie tak dawno inny skakał niemal z kosmosu ku uciesze RedBulla i gawiedzi. Pewnie, że można przełamać słabości, sami terapeuci różne zabawy wymyślają dla swoich pacjentów. Ale one nie są tak inwazyjne. Dlatego mam harde zdanie na ten temat.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobra nie bronię ich. Po prostu jestem w stanie zrozumieć tych co łażą po górach, może dlatego, że sama je kocham. Nic ^^
      Przeczytaj sobie "Od początku do końca" Morawskich tam masz też spojrzenie z drugiej nie chodzącej wyczynowo po górach strony.
      A co do tego skaczącego z kosmosu to liczyłam na spektakularne łubudu ;)

      Usuń
    2. Nie powiem, żebym liczyła, bo źle jednak nikomu nie życzę. Ale... ;)
      Ja za rekreacyjnym łażeniem po górach jestem rękami i nogami za!

      Usuń