piątek, 31 maja 2013

Blondynka Tao

Panią Beatę Pawlikowską bardzo lubię z jej audycji radiowych, a nawet z tych dziwacznych programów TVP "Zagadkowa Blondynka" i "Podróże z żartem". Zabawę z jej książkami w moim przypadku zaczęło National Geographic, bo kiedyś jedna jej mini-książeczka była dołączona do tej gazety. No i polubiłam te historie, a książki Pawlikowskiej już chyba na stałe będą moimi gośćmi. W mojej skromnej biblioteczce na stałe została "Blondynka w Tybecie", a reszta drobnicy poszła w obieg, bo są to książeczki, które aż proszą się o to żeby iść w świat.
Kiedy sięgałam po "Blondynkę Tao: rajd samochodami przez dżunglę w Malezji" wiedziałam już mniej więcej czego mogę się spodziewać i z przyjemnością przewracałam kolejne kartki śledząc losy ekipy, która wspierała polskich kierowców na rajdzie Rainforest Challange.
Książka ta trochę odbiegała od tego do czego przyzwyczaiłam się czytając książeczki z serii "Blondynka w...". Nie była to opowieść snuta o miejscach i mieszkających tam ludziach, ich zwyczajach, wierzeniach.
Był to rodzaj relacji z rajdu, ale o samych rajdowcach było niewiele. Cała opowieść dotyczyła raczej ekipy, która stanowiła ich wsparcie techniczne, a jest to ekipa warta uwagi. Trzej rośli mężczyźni Balkon - fotograf, Konik - repoter i Romek - mechanik, którzy zderzają swoje wyobrażenia o dżungli rodem z amerykańskich filmów z prawdziwą dżunglą. Do tego ich kierowca Chris i tytułowa Blondynka. Przeżycia panów w tym Balkona, któremu świat najwyraźniej się zawalił albo stanął na głowie w zależności od sytuacji potrafią rozbawić do łez, a jeśli do tego dodać zawoalowane wiązanki w stylu: Morwy nać zamigdalała po skubanym, hebanowym wuju.... to już w ogóle ciężko było się nie uśmiechnąć. 
Po za postaciami panów, które są czasami mocno przerysowane, narratorka przedstawia nam ekipy z różnych krajów. Są równie barwne, co polska i czasem nawet trochę hałaśliwe, a przez to dżungla w porze deszczowej wydaje się nieco mniej nieprzyjemna.
No właśnie... Dżungla. To chyba jej najwięcej miejsca poświęca Pawlikowska. Opisy są bardzo plastyczne i przemawiające do wyobraźni w taki sposób, że czuć wilgoć, zieleń, a nawet wciskające się wszędzie błoto. Nawet wielkie krwiożercze pijawki zdają się chować pod łóżkiem i czyhać na kawałek nogi do nadgryzienia.
Sam las deszczowy zdaje się pojawiać też po za opisami roślinności, zmagań samochodów z błotem i bohaterów z wszechobecną wodą. Widać jego wpływ na różne przewijające się przez tę relację postacie i ich reakcje na zupełnie inne środowisko w jakim przyszło im przez te kilka tygodni przebywać. Czasem wydaje się, że narratorka ma zbyt wysokie mniemanie o sobie to, ale na szczęście nie jest to uczucie dominujące podczas czytania. Można je nawet zrozumieć patrząc na Konika, Romka i Balkona, którzy wybrali się na wyprawę w dżungle jak Rambo na wojnę i troszkę zdezerterowali przytłoczeni zbyt dużą liczbą nowych wrażeń i brakiem doświadczenia.
Najmniej realną i najdziwniejszą częścią tej książki jest historia tajemniczego chińczyka, który zdaje się śledzić panią Beatę niemal na każdym kroku. Ba, nawet ratuje ją po tym jak polska ekipa zostawiła ją w środku dżungli razem z całym dobytkiem teamu i kazała czekać na transport. Kiedy doczytywałam książkę do końca bardzo chciałam się dowiedzieć kim jest ów tajemniczy chińczyk i dowiedzieć się, czy Pawlikowska spotkała go kiedyś jeszcze.
Oczywiście jak we wszystkich książkach podróżniczych, bardzo urzekły mnie zdjęcia i chciałabym ich więcej i więcej, bo to tylko dodatkowo rozbudza wyobraźnię. Pomaga też trochę spojrzeń na miejsce oczami autora zdjęcia, bo każdy z nas pewnie zwróciłby uwagę na coś innego.
Jest jeszcze jedna malusieńka rzecz, którą lubię w książkach Beaty Pawlikowskiej. Są to te malusie, czasem dziecinne, ale i często przezabawne rysunki opatrzone zabawnym lub refleksyjnym komentarzem (ten tutaj nie jest z "Blondynki Tao", ale w klimat się wpasowuje).
Książkę polecam każdemu kto jest w podróży i na wakacje, choć w sumie na jakiś zimny wieczór pod kocem z kubkiem kakao też może być. Bardzo poprawia humor i pozytywnie nastraja nawet do wielgachnej ulewy, którą Pawlikowska oswaja opowiadając historię swojej gumowej kurtki.


Źródła ilustracji:
www.publio.pl
www.mediatravel.pl

2 komentarze:

  1. Nie czytałam jeszcze książek podróżniczych tej autorki ale językowe już tak i niestety bardzo mnie rozczarowały. Może z tego powodu jakoś sie do autorki zraziłam i nie mogę sie przekonać by znów coś przeczytać... W recenzji wspomniałaś o paru sprawach które pewnie by mnie drażniły więc póki co się wstrzymuję. Tym bardziej że w domu czekają jeszcze 2 książki Wojciechowskiej którą dla odmiany bardzo lubię ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fakt, Blondynka na językach to nie jest to, co tygryski lubią najbardziej. Ja zaś nie miałam okazji jeszcze czytać nic Wojciechowskiej, więc pewnie będę musiała nadrobić zaległości ^^

      Usuń