wtorek, 20 sierpnia 2013

"Templariusze. Miłość i krew", czyli filmowa papka na potrzeby kina

Jestem osobą z natury marudną i niewiele osób jest w stanie oglądać ze mną jakikolwiek film w warunkach domowych. Bo zwyczajnie przegadam połowę i zgaduję co będzie się po kolei działo (niestety często mam racje dlatego siostra zawsze mnie mierzy morderczym spojrzeniem). Dlatego staram się też uważnie wybierać filmy jakie oglądam. Kiedy więc po obejrzeniu kiepskiego w moim odczuciu "Królestwa Niebieskiego" Scotta ktoś mi polecił "Templarisze. Miłość i krew" jakoś nie miałam ochoty znów patrzeć jak ktoś masakruje jedna z moich ulubionych epok.
Zaczęłam więc szperać po sieci za informacjami, a najlepiej za całym filmem. Dystrybutorzy pisali, że to jeden z najdroższych filmów w europejskiej kinematografii, że jest nakręcony z rozmachem i dużym realizmem. Jednak recenzje tych, którzy mieli okazje go obejrzeć miały bardzo negatywny wydźwięk. Postanowiłam go jednak obejrzeć, bo z kinem skandynawskim zawsze miałam raczej dobre doświadczenia i liczyłam na film przynajmniej odpowiadający realiom tamtej epoki, a nie poprawnie polityczną amerykańską papkę. 
I tu zaczyna się coś co powoduje, że nie bardzo wiem jak to ugryźć. Kiedy szukałam tego filmu na własną rękę okazało się, że jest to duża dwuczęściowa produkcja, na którą składają się: "Arn: Tempelriddaren" oraz "Arn: Riket vid vägens slut". Peter Flinth w genialny sposób przełożył na język filmowy prawdziwe wydarzenia z historii Szwecji i książek Jana Guillou. Jednak film zarazem mi się podobał i nie podobał.
W pierwszym filmie śledzimy losy młodego Arna Magnussona, który gdy był mały uległ poważnemu wypadkowi. Kiedy wyzdrowiał rodzice postanowili odesłać chłopaka do zakonu w zamian za cud jego uzdrowienia. Tam chłopak uczył się nie tylko łaciny, ale też pod okiem templariusza brata Gilberta jak walczyć. Po kilku latach chłopak opuścił zakon żeby móc poznać inne życie i zdecydować, czy takie jest jego powołanie.
Poznał w tedy Cecilię, w której zakochał się z wzajemnością. Całą sielankę przerwał donos młodszej siostry Cecili Katriny, która doniosła władzom kościelnym, że para będzie spodziewać się nieślubnego dziecka.
Młodych rozdzielono na 20 lat. Cecilia została zamknięta w klasztorze, gdzie ją poniżano, a zaraz po porodzie odebrano dziecko. Arna natomiast wysłano jako templariusza do Ziemi Świętej, gdzie brał udział w wielu bitwach, ale też nawiązał kilka przyjaźni w tym z Saladynem. 
Bardzo podobał mi się ten film. Nie była to przesłodzona romantyczna historia i bardzo odpowiadała realiom epoki. Świetnie napisany scenariusz i genialna gra aktorska. Świetny Stellan Skarsgård z synem Gustafem oraz Sofia Helin z Bibi Andersson. No może Joakim Nätterqvist (Arn), który momentami przypominał kawałek drewna troszkę przeszkadzał, ale w ciągu trwania całego filmu udało mu się w końcu rozwinąć.
Druga częć, czyli "Arn: Królestwo na końcu drogi" opowiada już zupełnie inną historię. Arn zatrzymany przez przełożonych bierze udział w ostatniej bitwie, która okazuje się rzezią dla rycerzy chrześcijańskich. Cecilia tymczasem opuszcza klasztor i zostaje przyjęta jako gość przez parę królewską. Tam dowiaduje się, że w ostatniej bitwie w Ziemi Świętej zginęli niemal wszyscy i postanawia przyjąć propozycję zostania przeoryszą w klasztorze, w którym do tej pory mieszkała. Nie wiedziała, że Arn dzięki przyjaźni z Saladynem przeżył i wraca do domu. 
Para spotyka się w końcu po 20 latach rozłąki i stara się ułożyć sobie życie. Tymczasem nad Szwecją zaczynają się zbierać czarne chmury i grozi jej wojna.
Podobnie jak w przypadku pierwszej części mogę tylko chwalić. Świetna gra aktorska (Nätterqvist jest tutaj o wiele lepszy). Dobrze napisany scenariusz i świetne zdjęcia, a do tego ta muzyka. Byłam po prostu oczarowana! Obie części ładnie się nawzajem uzupełniały i wyjaśniały pewne wątki. W obu dużą wagę przyłożono do stworzenia portretów psychologicznych głównych bohaterów i sprawiało, że nie był to film czysto rozrywkowy jak produkcja Ridley'a Scotta z 2005 roku. Naprawdę warto te dwa filmy zobaczyć. Nie jest to przesłodzona historyjka rodem z Hollywood, ale kawałek dobrego europejskiego kina, w którym zwraca się uwagę na realizm i aktualną widzę o epoce, w której osadzone są wydarzenia, a nie tylko na medialny szturm Saladyna na Jerozolimę.
Teraz natomiast pomarudzę i to mocno, a co ciekawe będę narzekać na ten sam film. Śmieszne prawda? 
Po obejrzeniu tamtych dwóch filmów długo zastanawiałam się dlaczego zebrał on tak kiepskie recenzje, przecież filmy były genialne. No i odpowiedzi udzieliła mi jakiś czas temu TVP puszczając go jako hit.
Otóż okazało się, że "Templariusze. Miłość i krew" to miks: "Arn: Tempelriddaren" oraz "Arn: Riket vid vägens slut" o bardzo szumnym i medialnym tytule. Niestety z genialnie opowiedzianej historii w tym ponad dwugodzinnym filmie nie zostało nic po za świetną muzyką i plenerami. Fabuła została mocno poszatkowana i pozbawiona sensu. Czasem miałam wrażenie, że jest to relacja kogoś kto chce wszystko bardzo szybko opowiedzieć, ale z emocji wychodzi mu bardzo nieskładna historyjka pozbawiona uroku.
Gubi się w tym sfera emocjonalna, która była dobrze rozbudowana w wersji dwuczęściowej i opowiedziana historia pozbawiona sensu dodatkowo staje się bardzo płytka. Można powiedzieć, że "Templariusze. Miłość i krew" przypominają papkę z co bardziej medialnych scen i mają przypominać produkcje zza oceanu.
Jeśli mam być szczera to unikajcie tej wersji szerokim łukiem, bo nie ma sensu tracić czasu i nerwów. Warto natomiast zarezerwować sobie weekend i obejrzeć wersję dwuczęściową, która nie była emitowana w Polsce ani w kinach, ani w telewizji. Jest o wiele piękniejsza i bardziej wartościowa, niż gniot, który powstał po ich zmasakrowaniu i obdarzeniu chwytliwym tytułem.
A po niżej piosenka z drugiej części historii Arna i Cecilii, która doskonale oddaje klimat całej historii, a nie chaosu, który zaserwowano w postaci papki pod tytułem "Templariusze. Miłość i krew".
 

Źródła ilustracji:
www.imdb.com
cdon.no

3 komentarze:

  1. Nie, nie, zdecydowanie nie dla mnie. Nie moje klimaty niestety. Pozdrawiam,, Livresland :*

    OdpowiedzUsuń
  2. oooo! ja obejrzałam niestety tę "łączoną" część i mocno się zawiodłam bo bardzo lubimy z mężem tę tematykę i cieszę się że wspomniałam o tej dwuczęściowej wersji...z chęcią to obejrzę;)) xxx

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Naprawdę warto obejrzeć, bo cała ekipa odwaliła kawał dobrej roboty.

      Usuń