niedziela, 30 czerwca 2013

Jabłka Adama

O tym, że Skandynawom zdarza się kręcić dziwne filmy wiadomo nie od dziś. Nie inaczej jest z "Jabłkami Adama", które choć są duńsko-niemiecką koprodukcją to dalej mają ten absurdalny klimat, którego filmom niemieckim brakuje.
Film ten został nakręcony w 2005 roku przez Andersa Thomasa Jensena, który jest reżyserem m.in. "Księżnej" z Keirą Knightley i mocno kontrowersyjnego (przynajmniej dla mnie) "Antychrysta" z Willemem Dafoe. Czego się więc spodziewać? Mrocznego, budzącego czasem odrazę skomplikowanego obrazu? Nie tym razem. Chociaż trzeba przyznać, że czasem "Jabłka Adama" są jak film grozy, choć w zasadzie jest to czarna komedia z silnie absurdalnymi i zarazem naiwnie bezpośrednia.
Jest to opowieść o pewnej parafii, w której nieco nietypowy pastor Ivan (Mads Mikkelsen, którego część może znać z serialu "Hannibal") prowadzi ośrodek resocjalizacyjny. Mieszka tam oprócz Ivana i jego syna Gunnar, który kiedyś był sławnym tenisistą, a teraz częściej zagląda do kieliszka i do cudzej kieszeni, Khalid- arabski emigrant, który napada na stacje benzynowe i ewidentnie cierpi na jakieś zaburzenia psychiczne. Pojawia się też ciężarna Sarah, która boi się, że urodzi upośledzone dziecko. Do tej zabawnej gromadki dołącza neonazista Adam, którego denerwuje wszystko. Począwszy od tego, że Ivan z uporem maniaka zaprzecza istnieniu zła, a skończywszy na jabłoni, którą ma się opiekować, bo jako cel pobytu wyznaczyli z pastorem upieczenie szarlotki z kościelnej jabłonki.
Adam uparcie walczy z Ivanem, często dosłownie, bo pastor regularnie ląduje w szpitalu ze złamanym nosem albo jakimś innym uszkodzeniem. Neonazista też za wszelką cenę chce pokazać mu, że zło istnieje i jest dużo silniejsze niż dobro, często też powtarza mu: "Jestem zły i tego nie zmienisz". Ivan oczywiście nie przyjmuje tego do wiadomości, Adam się wścieka i tak w koło. Do tego wszystko wydaje się wspierać Adama w jego misji złamania szurniętego pastora. A to psuje się kuchenka, a to na jabłonkę regularnie spadają jakieś plagi, co dodatkowo komplikuje Adamowi wykonanie prostego zadania upieczenia ciasta i jeszcze bardziej go rozdrażnia. Jednak w pewnym momencie coś się zaczyna w neonaziście zmieniać.
Film budzi mieszane uczucia. Raz jest to dramat, w którym bohaterowie po kolei wywlekają na światło dzienne swoje traumatyczne przeżycia, a za chwilę jest to surrealistyczna opowieść poprzetykana nie koniecznie poprawnymi żartami. Postacie też wydają się być przerysowane czego dobitnym przykładem jest postać pastora Ivana przerysowana do granic absurdu pod każdym względem. Do tego wszystkiego dochodzą nawiązania do księgi Hioba, które gdyby mogły chodziłyby z transparentem z napisem "Tutaj jestem!".
Film jest dziwny i gdyby nie to, że reżyser pozwala sobie na dziwne żarty oraz czasem skrajny surrealizm to mógłby to być kolejny nadęty obraz, w którym dobro walczy ze złem. A tak możemy obserwować jak w dziwnych okolicznościach Adam i Ivan oddziałują na siebie. W pewnym momencie nawet Adam stanie się odpowiedzialny za wszystko, co się dzieje na parafii, bo w końcu udało mu się złamać Ivana. Sam jest tym zaskoczony i nie rozumie czemu osiągnięty cel nie sprawia mu radości.
Dominującym uczuciem jakie towarzyszyło mi podczas oglądania "Jabłek Adama" Jensena było na pewno zdziwienie i to czasami przyjmujące rozmiary ogłuszenia po uderzeniu w potylicę. Po za tym, że czasami samemu miałoby się ochotę samemu porządnie trzepnąć Ivana to film jest jak na czarną komedię szalenie pozytywny, a dobitnie podkreśla to ostatnia scena, w której Adam i Ivan jadą samochodem nucąc "How deep is your love" Bee Gees.
Serdecznie polecam ten film, bo nie jest to sieczka jaką na co dzień serwuje telewizja, ale nie jest też obrazem tak skomplikowanym, że tylko krytyk jest w stanie zrozumieć, co autor miał na myśli. jensen udowadnia, że nie trzeba walki ze złem ubierać w wyszukane symbole. Czasem wystarczy podać coś wprost np. Ivan jako postać Hioba, Adam jako wcielenie zła, żeby pokazać, że przed bezinteresowną dobrocią ugnie się każdy, choćby nie wiadomo jak zły.
Co warto podkreślić, chyba właśnie za tę prostotę przekazu "Jabłka Adama" otrzymały nagrodę publiczności na Warszawskim Festiwalu Filmowym, a to chyba najcenniejsza z nagród jaką może dostać twórca.


Źródła ilustracji:
www.filmweb.pl

czwartek, 27 czerwca 2013

Lekarz, który wiedział za dużo...

Czy lekarz może wiedzieć za dużo? Przecież jakby nie patrzeć im lepszy wywiad o pacjencie tym dokładniejszą można postawić diagnozę. Bo są przecież choroby są różne i dotykają nie tylko tego konkretnego pacjenta, ale czasem i jego rodziny. Zdarza się jednak, że nadmiar wiedzy może być mocno problematyczny. Nie bez powodu przecież Anglicy mówią: Curiosity kill the cat. Czy bohaterowie książki Christera Mjåseta "Lekarz, który wiedział za dużo" byli jak ten nieszczęsny kot?
Mad Hellmer od jakiegoś czasu pracuje jako lekarz w przychodni na Hitrze. Jest to praca tymczasowa i dodatkowo rodzaj pokuty z zesłaniem na prowincję, które sobie wymierzył za błąd jaki popełnił podczas operacji małej dziewczynki. Nie rozumie mieszkańców wyspy i nie za bardzo potrafi się odnaleźć w roli lekarza rodzinnego małej społeczności. Dodatkowo nie informował pracodawcy, że cierpi na epilepsję, która atakuje go dość rzadko, ale może to zrobić w najmniej spodziewanym momencie. Nie jest więc najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. Jego kłopoty pogłębia jeszcze jedna rzecz. Na kilka tygodni przed Bożym Narodzeniem znajduje rozbity samochód i zwłoki swojego szefa szanowanego na całej wyspie lekarza rodzinnego. Gdy jest zmuszony przejąć jego pacjentów zaczyna dowiadywać się o nim dziwnych rzeczy np. o tym, że niektórym pacjentom podawał pastylki z cukru zamiast leków albo nie wpisywał wyników badań do kart. Dowiaduje się też, że prowadził ogromne archiwum, w którym oprócz danych medycznych są zupełnie niemedyczne informacje mogące służyć nie koniecznie w dobrych celach. Wszystko, co dotyczy Starego Doktora zaczyna robić się co raz dziwniejsze i młody lekarz trochę na prośbę córki zmarłego kolegi prowadzi coś w rodzaju śledztwa. Przez co pakuje się też w spore tarapaty, z których może nie udać mu się wyjść obronną ręką. Bo dowiaduje się różnych rzeczy, o których pewni mieszkańcy wyspy najchętniej woleliby zapomnieć, a i córka doktora ma nie do końca czyste intencje. A wszystko to w dość ponurym zimowym klimacie norweskiej Hitry i okolicznych wysp.
"Lekarz, który wiedział za dużo" ma wszystko czego możemy się spodziewać po kryminale skandynawskim. Jest bogate tło społeczno-kulturalne i dobrze zbudowany portret psychologiczny głównego bohatera oraz niektórych otaczających go postaci. Jest też dość ponuro i wszystko wydaje się tonąć w górach ciągle sypiącego śniegu, bywa nawet niebezpiecznie ze względu na pojawiające się znikąd jelenie i ciężarówki wiozące łososie. Czasem wyspa pokazuje też drugie bardziej wesołe oblicze. Jej mieszkańcy stanowią gamę barwnych postaci, które na co dzień są dość szorstkie w obyciu, ale po wpuszczeniu za próg domu zupełnie się zmieniają. Przykładów można mnożyć np. Åge Fjellær. Madsowi wydaje się, że kierownik ratownictwa go nie znosi i najchętniej utopiłby go w łyżce wody, a tak naprawdę całe ich napięcia wynikają z powodu uczuć jakie żywią do tej samej kobiety. Generalnie mieszkańcy Hitry wydają się być specyficznym odrębnym ludkiem, do którego trzeba przywyknąć i nie zrażać się, że tak mała społeczność uwielbia plotki, o czym lekarz zdążył się kilka razy przekonać na własnej skórze. Przez całą książkę obserwujemy jak Mads stopniowo przywiązuje się do tych ludzi i kiedy kłopoty sprawiają, że grozi mu wyprowadzka to jest mu ciężko.
Mjåset porusza w tej książce kilka ważnych problemów, które wydają się dotykać nie tylko Norwegów. Są to problemy z opieką zdrowotną na prowincjach, zatajanie błędów w sztuce lekarskiej (np. ordynator szpitala, w którym pracował kiedyś Mads przez swoje niedopatrzenie zabił kobietę i całą sprawę zamieciono pod dywan), czy rasizm i brak tolerancji, który pojawia się nie tylko w wielkich miastach. W przypadku Hellmera dochodzi jeszcze niechęć niektórych ludzi, którzy traktują go jak intruza, bo jest obcy i nie zna zasad rządzących życiem społeczności, do której został wrzucony.
Kolejnym ważnym aspektem tej książki jest medycyna i etyka lekarska. Autor książki sam jest lekarzem,
więc różnego rodzaju przypadki i zabiegi mamy dość szczegółowo opisane. Mjåset nie przesadza z typowo medycznym żargonem i nie sypie co chwilę zawiłymi terminami. Rzeczy, które trudno byłoby znaleźć w innym miejscu niż podręcznik medycyny są opisane w bardzo prosty i moim zdaniem wystarczający sposób. Jeśli mimo to ktoś czegoś nie rozumie to wystarczy wpisać hasło do przeglądarki i dostanie w miarę wyczerpującą odpowiedź. W ciekawy sposób także konfrontuje dwa rodzaje etyki lekarskiej. Tą reprezentowaną przez Starego Doktora, który należy jeszcze do pokolenia lekarzy nieudzielających pacjentowi wszystkich informacji na temat jego stanu oraz tej reprezentowanej przez Mada, w której lekarz sprowadza się do roli doradcy, który ma zrobić wszystko żeby pomóc choremu, ale też nie narzucać mu swojej woli. Pokazuje też, że powinna ich łączyć jedna podstawowa zasada Primum non nocere, ale... Nie powiem, co bo zdradziłabym ważną rzecz.
Sprawa kryminalna przez większą część książki schodzi na dalszy plan. Owszem ciągle gdzieś się tam w przemyśleniach i działaniach naszego głównego bohatera przewija, bo chcąc nie chcąc Mad musi przejąć pacjentów zmarłego, a co za tym idzie jakoś odtworzyć ich karty, bo jego przełożony nie uzupełniał ich tak jak powinien bo tworzył w piwnicy prywatne archiwum. Wszystko nabiera tempa gdzieś tak nieco po połowie książki. Pytań i dziwnych rewelacji zaczyna pojawiać się coraz więcej, a sam Hellmer bardzo chce znaleźć ich rozwiązanie. Sama końcówka biegnie już w szaleńczym tempie i nie można odłożyć książki do momentu dotarcia do ostatniej strony.
Na pytanie, które zadałam na początku każdy musi sobie sam odpowiedzieć. Ja w każdym bądź razie mam troszkę mieszane uczucia i nie wiem czy da się łatwo na nie odpowiedzieć, ale to dobrze, bo książka jeszcze długo po przeczytaniu zostanie w pamięci.
"Lekarz, który wiedział za dużo" to pierwszy norweski kryminał jaki dane mi bylo przeczytać i miałam wobec niego całkiem spore oczekiwania. Całe szczęście autorowi udało się wybrnąć i oprócz książki społeczno-obyczajowej jaką w głównej mierze jest jego ta książka dostałam ciekawy kryminał z nietypową zagadką i detektywem. Bardzo mi się podobała i z chęcią przeczytam kolejne książki Christera Mjåseta. Te natomiast polecam wszystkim tym, którzy uwielbiają skandynawskie klimaty i dobry kawałek prozy.


Źródła ilustracji:
www.merlin.pl
www.christermjaset.no

środa, 26 czerwca 2013

Elantris, debiut wielkiego formatu

Dawno nie pisałam o fantasy, a jest to gatunek chyba najbliższy mojemu sercu mimo, iż ostatnio na półce dominują kryminały i thrillery. Zastanawiałam się o jakiej książce napisać. W mojej biblioteczce i pamięci dominuje zazwyczaj urban fantasy, ale o takim książkom poświeciłam większość notek na tym blogu. Padło więc tym razem na coś co jest bardzo mocno osadzone w klasycznym fantasy.
"Elantris" została napisana w 2005 roku przez Brandona Sandersa i jest debiutem naprawdę wielkiego formatu i to dosłownie. W Polsce wydano ją w 2007 i w zależności od wydania ma grubo ponad 600 stron zapisanych drobną czcionką! Wyobraźcie więc sobie moje zdziwienie, gdy te książkę przyniosła mi o pięć lat młodsza kuzynka i powiedziała, że powinna mi się spodobać. I miała rację "Elantris" bardzo mi się spodobała ze względu na zupełnie nowy pomysł oraz osadzenie go w znajomym klimacie. Jest jest to dobry kawałek klasycznego fantasy, a na ilość stron zupełnie nie zwraca się zbytniej uwagi, gdyż uciekają w szaleńczym tempie.
Jest to książka wielowątkowa, ale są dwa wyraźne główne wątki, które dotyczą losów księcia Raodena  i księżniczki Sarene. Ta para miała się pobrać żeby przypieczętować sojusz pomiędzy ich królestwami, ale na przeszkodzie stanęło im Shoad. Czym ono jest? Jest to rodzaj magicznej siły, która przemieniała zwykłych ludzi w bogów, którzy sprawowali pieczę nad stolicą Arelonu, ale w pewnym momencie to co kiedyś nobilitowało stało się przekleństwem. Ludzie zamiast bogów zaczęli przypominać cienie lub trędowatych, a pozostali zsyłali ich do getta jakim stało się Elantris. To właśnie dotknęło księcia i sprawiło, że rodzina wysłała go do dawnej stolicy, a księżniczce powiedziano, że umarł i zaczęto ją tratować jak wdowę. W tym momencie nasi bohaterowie muszą zmierzyć się z czymś z czym dotąd nie mieli do czynienia. Raoden walczy z obłędem jaki panuje wśród zesłanych do przeklętego miasta i zastanawia co się stało z niegdyś silną i przyjazną mocą. Sarene wplątuje się w polityczne rozgrywki i mimo iż jako wdowa nie ma żadnej pozycji to stara się przynajmniej ukrócić działalność pewnego kapłana, który chce skłonić Arelon do przyjęcia jego wiary i tym samym kapitulacji przed imperium Fjordell.
Brzmi znajomo? Owszem Sanderson wykorzystuje chyba wszystkie znane w fantastyce motywy i chwyty, ale robi to z wdziękiem. Takim oto sposobem dostajemy szereg znajomych postaw i wzorcowych bohaterów. Mamy dzielnego i prawego księcia Raodena, który stara się zapanować nad całym szaleństwem jakie panuje w upadłym mieście.  Głupiutkie damy dworu Kae, ładne dziewczęta, które cały czas spędzają na szydełkowaniu lub oglądaniu nowych sukien. Jest też oczywiście Imperium, które pragnie całkowicie zapanować nad całym istniejącym światem i narzucić mu swoje wyznanie. No i dzielną księżniczkę Sarene, która wydaje się być mądrzejsza od teoretycznie doświadczonych politycznie starszych. Nic nowego.
Na szczęście Sanderson postanowił całą gamę klasycznych rozgrywek wzbogacić o jedną zupełnie nową rzecz. Stworzył Elantris - miasto, które nagle w wyniku kataklizmu straciło całą swoją magię jest czymś zupełnie nowym. Pokazał jak w skrajny sposób ludzie mogą się zachowywać wobec tego, czemu niegdyś zawdzięczali niemal wszystko. Okrucieństwo z jakim obchodzą się z ludźmi, których kiedyś kochali, bo nagle dotknęło ich coś strasznego, co w ich oczach zmieniło ich w potwory.
Sanderson umiejętnie oddaje szaleństwo panujące w Elantris i gry pozorów jakie rządzą życiem dworu w Kae. Tworzy niesamowicie magiczny klimat i sprawia, że człowiek wsiąka w świat, który stworzył. Jednak niestety nie zawsze udaje mu się utrzymać klimat Arelonu, w niektórych momentach cała historia wydaje się niezwykle ugrzeczniona, a czasem aż prosiłoby się o jakiś bardziej naturalistyczny opis. No cóż nie można mieć wszystkiego.
Także bohaterowie choć często stereotypowi bardzo przypadają do serca. Może dlatego, że wykorzystuje znane schematy, co ułatwia utożsamienie się np. z Sarene, która znalazła się w zupełnie obcym i trochę wrogim środowisku, ale potrafi się odnaleźć i zawalczyć o swoje. Takie rzeczy sprawiają, że kibicuje się bohaterom do ostatniej kartki.
Akcja nie pędzi w szaleńczym tempie, ale rozwija się stopniowo stopniowo. Najpierw poznajemy zasady rządzące światem, w który przeniósł nas autor. Pokazuje nam relacje na dworze, to co się dzieje za murami Elantris i przedstawia bohaterów. Dopiero potem pozwala akcji przyspieszać i w niektórych momentach dzieje się to dość mocno. Co ważne, żaden z wątków nie został pominięty, co miałoby się prawo stać przy tak obszernej powieści. Jednak każdy wątek do czegoś prowadzi i ładnie się wyjaśniają, a nawet uzupełniają w dalszych częściach książki.
Jeśli ktoś chce lekkie i przyjemne klasyczne fantasy, które nie wydaje się zbyt wydumane i górnolotne to spokojnie może sięgnąć po "Elantris". Nie jest to może coś odkrywczego, ale warto dać się zabrać na wycieczkę do tego przesyconego magią świata. Ja sama chętnie sięgnę po te książkę jeszcze raz, co już jest dużym sukcesem, bo jest mało książek, do których wracam. Po za tym jest to jeden z lepszych debiutów jakie miałam okazje czytać i żałuję tylko, że u mnie w mieście tak trudno o inne książki tego autora, a jestem ciekawa w jaką stronę poszło jego pióro.


Źródło ilustracji:
lubimycztac.pl

niedziela, 23 czerwca 2013

Nieszczelna sieć

W kwietniu strasznie narzekałam na Nessera i jego "Punkt Borkmanna", który mnie rozczarował mimo całej mojej sympatii dla autora. Przy czym jako jeden z powodów tego, że się z komisarzem Van Veeterenem nie polubiliśmy był fakt, że jak to mam w zwyczaju (bądź mam pecha) zaczęłam od książki, która jest drugą pozycją z całej serii liczącej 10 pozycji. W Polsce wydano tylko 4 i tylko Czarna Owca wie dlaczego są to pierwsze dwie i dwie przedostatnie książki.
Postanowiłam, więc nadrobić zaległości choć przyznaję się bez bicia, że troszkę z tym zwlekałam i "Nieszczelną sieć" kilka razy przekładałam na spód biurkowego stosu. Odczekała więc swoje, ale nie żałuję, że w końcu się za nią zabrałam. Nie znaczy to też, że popadłam w zachwyt. Książka ma swoje dobre i złe strony.
Komisarz Van Veeteren bada dziwną sprawę morderstwa, która na pierwszy rzut oka wydaje się zupełnie oczywista. Mąż utopił po pijaku żonę w wannie i twierdzi, że nic nie pamięta. Do tego też zachowuje się bardzo dziwnie. Sprząta mieszkanie przed przyjściem policji, średnio interesuje go to jak potoczy się jego proces, a chociaż uparcie twierdzi, że jest niewinny to w sądzie przyznaje się niespodziewanie deklaruje, że chętnie przyzna się do winy jeśli ktoś mu da papierosa. Wynik procesu jest łatwy do przesądzenia i Janek Mitter zostaje skazany za morderstwo, a ze względu na swoje dziwaczne zachowanie chwilowo zostaje umieszczony w szpitalu psychiatrycznym. Tam sobie przypomina, co tak naprawdę się stało tamtego feralnego wieczoru, a wkrótce potem zostaje zamordowany. Śledztwem zajmuje się ponownie Van Veeteren, któremu od początku coś nie pasowało w całej tej sprawie. Zaczyna razem ze swoim zespołem ponownie przeglądać obie zbrodnie i materiał zgromadzony na ich temat. Zaczynają także grzebać w przeszłości pierwszej ofiary, bo komisarz twierdzi, że tam trzeba szukać rozwiązania. Wkrótce potem ginie kolejna osoba, ale nikt nie wiąże ze sobą tych wszystkich spraw. Rozwiązanie przychodzi dopiero później i jest dość nieoczekiwane, a może bardziej wypadałoby powiedzieć kontrowersyjne, bo dość łatwo było wpaść na to kto tak naprawdę zabił.
No i tu przechodzimy do moich odczuć po lekturze. Największym minusem było właśnie rozwiązanie całej sprawy. Już na samym początku rzuciło mi się, że nie przesłuchano jednej osoby, która potencjalnie mogła sporo wiedzieć o życiu Evy Ringmar - żony Mittera. No, a potem już nie trudno było się domyślić o co tak naprawdę chodzi. Po za tym w książce tak naprawdę nic się nie dzieje. Van Veeteren gdzieś jeździ, narzeka na bolący kręgosłup, chorego psa albo rozważa jak pokonać swojego najbliższego współpracownika w badmintona. Kolejną osobą, której przemyślenia zajmują równie dużo miejsca jest Janek Mitter. Dużo myśli o swojej zamordowanej żonie i o różnych innych dziwnych rzeczach, które do niczego nie prowadzą. Z jednej strony jest to nudne i zupełnie niepotrzebne, a z drugiej można przynajmniej zajrzeć w głowę kogoś kto nie jest do końca normalny.
Kolejnym zarzutem jest to, że cała akcja dzieje się w jakimś fikcyjnym, bliżej nieokreślonym miejscu, chociaż autor sugeruje okolice Szwecji, Danii albo Norwegii, a może nawet Polski bo gdzieś mi mignął Malbork i parę typowo polskich imion. Może to wynika z lenistwa mojej wyobraźni, ale jak mam do czynienia z kryminałem to wolę żeby jego akcja rozgrywała się w jakimś realnym miejscu, nawet jeśli autor dość luźno traktuje i dowolnie zmienia prawdziwą przestrzeń. Tutaj natomiast ciężko było umiejscowić wydarzenia nawet jeśli Nesser podawał jakieś odległości, czy punkty orientacyjne. W przypadku "Nieszczelnej sieci" najbardziej dało to o sobie znać, gdy podejrzany uciekał albo, gdy Van Veeteren jechał przesłuchiwać świadków.
Po za tymi kilkoma dość sporymi minusami książka była dość ciekawa. Nesser przedstawiał sprawę z kilku różnych punktów widzenia. Komisarz, Mitter, faktyczny morderca, dyrektor szkoły, najbliższy współpracownik Veeterana Munster - każdy ma swoje zdanie na ten temat i to jest podstawowy atut tego kryminału. Po za tym wreszcie dostałam jakiś obraz samego Van Veeterena i łatwiej było zrozumieć jego zachowanie, a także niektóre przemyślenia na swój temat. Nie wydawał mi się już takim zapatrzonym w siebie snobem jak w "Punkcie Borkmanna", ale dalej go nie polubiłam i irytował mnie równie mocno. Nawet jego koledzy z pracy nie bardzo za nim przepadają, chociaż nie dają mu tego odczuć.
Ważne jest też to, że pod koniec książka nabiera rozpędu i niektóre wydarzenia toczą się dużo szybciej. Niestety z budowaniem napięcia nie jest najlepiej, bo gdy szykuje się już pościg nagle łapią naszego przestępce i fajerwerków nie ma. Ciężko też do końca zrozumieć sposób w jaki Van Veeteren rozwiązał całą sprawę, bo pojawia się kilka luk.
No i jeszcze jedno malutkie "ale". Nesserowi zdarzyło się pomylić nazwy szpitali psychiatrycznych, ale było to na samym początku i nie raziło w oczy bo potem konsekwentnie trzymał się jednej.
"Nieszczelna sieć" nie jest może zbyt ekscytującym i przyprawiającym o szysze bicie serca kryminałem, ale warto zwrócić na nią uwagę. Musi też sięgnąć po nią osoba, która ma zamiar zacząć swoją przygodę z tym marudnym i zapatrzonym w siebie komisarzem, bo nie jest to seria, z której książki można brać w dowolnej kolejności.



Źródło ilustracji:
www.merlin.pl

sobota, 22 czerwca 2013

Olivia Joules i jej rozbuchana wyobraźnia

Jakiś czas temu przeczytałam ostatnią ksiażkę Helen Fielding pt. "Rozbuchana wyobraźnia Olivii Joules". Wzięłam ją dlatego, że potrzebowałam jakiegoś lekkiego i zabawnego tak zwanego odmóżdżacza. Moje oczekiwania wobec tej książki też nie były jakieś szczególnie wygórowane. Nie musiała być ani specjalnie mądra i głęboka (ale oczywiście w granicach zdrowego rozsądku), miała być poprostu zabawna. No i właśnie tu się pojawia podstawowy problm, bo było to nawet po obniżniu poprzeczki dużo poniżej moich oczekiwań. Dlaczego?
Zacznijmy od samego początku, czyli od głównej bohaterki. Jest nią Olivia Joules - młoda dziennikarka z wielkimi aspiracjami i bujną ponad miarę wyobraźnią. Brzmi znajomo? Trudno żeby w Olivii nie rozpoznać nieco bardziej rogarnietej wersji Bridget Jones. Helen Fielding poszła na łatwiznę i to mnie już na początku zdenerwowało.
Kolejna ważna rzecz to fabuła, która jest krótko mówiąc głupia. A wszytko zaczyna się od tego, że naszej dziennikarce wydaje się, że niejaki Ferramo jest Osamą bin Ladenem i postanawia go zdemaskować. Na szczęście z głowy wybija jej to przyjaciółka, ale gdy wybucha wielki sławny statek wycieczkowy to znów nabiera podejrzeń. No i tak okazuje się, że Ferramo Osamą, co prawda  nie jest, ale terrorystą już na pewno i to w dodatku takim, który planuje zniszczyć amerykański przemysł filmowy wykorzystujac głupiutkie aspirujące gwiazdki. Bardzo chce mieć Olivię na własność, a ta zaczyna bawić sięw agenta MI6 i chce go zdemaskować zamiast wiać, gdzie pieprz rośnie. Do tego dochodzi niesamowicie przystojny agent CIA, który oczywiście zakochuje sie w Olivii. Do kompletu dodajcie sobie jeszcze idealną pięknąść będącą agentką MI6, która okazuje się być "kretem". No do czego dochodzi? No właśnie do tego, że Olivia faktycznie zostaje tajną agentką z mini piłą w staniku. Po tem jużjest tylko gorzej.
Ani to zabawne, ani śmieszne i co najmniej bez sensu. Niby owszem zdarzały się momenty zabawne, ale były rzadkością. Błykotliwe dialogi i cięty dowcip, który zapowiadałwydawca też nie pojawiał się za często. Nazwanie Olivii żeńska wersją Bonda było jednym z powodów, dla których zabrałam sie za te książkę, ale i tu porównanie jest na wyrost i mocno krzywdzące dla 007. Bo ta dziennikarka nie ma nic wspólnego z jego urokiem i zdolnościami do siania zamętu w eleganckim stylu.
Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, ż byłato jedna z gorszych książek jakie przyszło mi czytać w tym roku. Miałm o niej nawet nie pisać, ale doszłam do wniosku, że trzeba to zrobić skoro obiecałam sobie na koniec roku wybrać najlepszą i najgorszą książkę, a bez notki w ogóle tej książki nie zapamiętam. Poprawka ja chcę o niej zapomnieć!
Teraz kończę "Nieszczelną sieć", a w tle leci sobie nowe  30 second to Mars. Czasem zastanawiam się, czy Leto przypadkiem nie podpisał jakiegoś kontraktu z diabłem. Ten facet jest niemoliwy pd każdym względem.

wtorek, 18 czerwca 2013

Cotton Malone na tropie, czyli Steve Berry i "Grobowiec cesarza"

Kiedy czytałam pierwszy rozdział książki Steva Berry pierwsze, co mi przyszło na myśl to Indiana Jones. Szaleńczy pościg za głównymi bohaterami i absurdalnie oklepana, niebezpieczna scena przechodzenia przez rozpadający się drewniany most linowy. Brakowało tylko bicza i kapelusza. Nie żeby było to coś złego, wręcz przeciwnie! To właśnie stanowi cały urok książek awanturniczo-przygodowych. Bo po przeczytaniu wspomnianego rozdziału i opisu z okładki właśnie do tego gatunku zaklasyfikowałam "Grobowiec cesarza". Jednak im dalej w las tym więcej drzew, a książka okazała się być o wiele poważniejsza niż wydawało się na początku.
Na samym początku mamy krótką retrospekcję, która kończy się tragicznie. Towarzysząca Malonowi kobieta spada w przepaść ze wspomnianego mostu linowego i wpada do rwącego górskiego strumienia. Pojawia się pytanie jak nasz bohater wpakował się w taką aferę, że ścigał go wojskowy helikopter? Na to pytanie odpowiadają nam kolejne rozdziały, w których razem z głównymi bohaterami wpadamy w spisek za spiskiem i do samego końca nie jesteśmy pewni kto tak naprawdę stoi po tej właściwej stronie.
Cassiopea Vitt w całą tę aferę wplątała się, gdy chciała pomóc rosyjskiemu geologowi Lwowi Sokołowowi, który mieszka w Chinach odnaleźć porwanego syna. Szukała ona lampy w kształcie nietypowego smoka, która miała być kluczem do rozwiązania pewnej zagadki i przy okazji umożliwić odzyskanie zrozpaczonym rodzicom dziecka, ale wszystko się komplikuje. Kobieta chowa lampę i po tym jak ją złapano wciąga w to swojego przyjaciela, który nie wie o co może chodzić. Cotton Malone były agent służb specjalnych, który jest obecnie na emeryturze i prowadzi w Kopenhadze księgarnię stara się pomóc kobiecie. Stara się dowiedzieć o co może chodzić i tym sposobem tak jakby wraca z emerytury, ponieważ do akcji wkraczają wywiady amerykański i rosyjski. Obu służbom zależy na odnalezieniu lub zabiu (niepotrzebne skreślić) naukowca, który bada zjawisko mogące się okazać niebezpieczne, a przy okazji wpłynąć trochę na sytuację polityczną w Chinach.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze najemnik Victor Tomas, który teoretycznie współpracuje z Chińczykami, a dokładniej z Karlem Tangiem (wiceprzewodniczący) oraz Rosjanami. Malone nie jest zadowolony z takiej współpracy z kilku powodów: nie ufa temu człowiekowi, nie potrafi do końca powiedzieć po czyjej on stoi stronie, bo często wpadają przez niego w kłopoty oraz podświadomie wie, że czują to samo do panny Vitt.
Kolejną odsłoną jest sytuacja polityczna w Chinach i gra jaką prowadzą między sobą Karl Tang i jego oponent Ni Yong. Obaj mężczyźni są potencjalnymi następcami obecnego prezydenta, który coraz bardziej podupada na zdrowi. Każdy z nich ma też inną wizję prowadzenia państwa. Pierwszy w duchu całkowitego legalizmu (rządy twardej ręki) i dąży do celu nie zważając na nic i nikogo. Drugi skłania się bardziej w stronę filozofii konfucjańskiej i elementom demokracji, ale nie jest też do końca świadom co zamierza jego przeciwnik. Do tej rozgrywki wtrąca się też co chwilę tajemnicze bractwo Ba, którego korzenie sięgają jeszcze czasów pierwszego cesarza. Przywódca tego bractwa eunuchów Pau Wen też wydaje się być kimś w rodzaju podwójnego agenta i nigdy nie wiadomo po czyjej stronie stanie. Odpowiednio do sytuacji pomaga jednemu albo drugiemu z potencjalnych następców prezydenta, a Malona i Vitt traktuje jak pionki, które umożliwiają mu zrealizowanie celu.
Wszystko to jest mocno osadzone i wzbogacone historią Chin od samych początków istnienia państwa, aż
do masakry na placu Tiananmen w 1989 roku. Mamy dokładną charakterystykę stanu państwa i obraz rewolucji, którą przeprowadził Mao oraz tego co było po niej. Natomiast głównym wątkiem z historii starożytnej jaki przeplata się przez całą książkę od samego początku jest cesarz Qin Shi i jego grobowiec otoczony armią z terakoty uznawany za jeden z cudów świata.
Książka jest pełna niespodziewanych zwrotów akcji, zdrad i wyznań. Trzyma w napięciu do ostatniej strony, nie da się jej odłożyć i spokojnie zająć czymś innym. Steve Berry serwuje nam dużą dawkę wiedzy historycznej, ale w taki sposób, że pozwala ona na zrozumienie tego, co się aktualnie dzieje i nie wyhamowuje zbytnio akcji. Czasem zdarza się, że porządna garść faktów historycznych powoduje jeszcze jej przyspieszenie. Także klimat miejsc, w których znajdują się bohaterowie jest świetnie odtworzony.
Sami bohaterowie są bardzo ciekawi. Bo choć Malone, Vitt i spółka są dość schematyczni, to już cała reszta jest nietypowa i dodatkowo z zupełnie innego kręgu kulturowego, co też podniosło autorowi poprzeczkę. Ni Yong, Pau Wen i Karl Tang to świetnie zbudowane postacie pod niemal każdym względem, co sprawia, że nie sposób przejść obok nich obojętnie, a często rozgryźć ich zamiary.
Od strony historycznej nie mam nic do zarzucenie i podziwiam nawet wyobraźnie autora, który pokusił się na stworzenie obrazu wnętrza cesarskiego grobowca oraz wszystkich możliwych artefaktów w nim złożonych. Przez to jeszcze bardziej chciałabym go zobaczyć i zastanawiam się, czy kiedykolwiek będzie możliwe otwarcie tego grobowca. Moje obawy się nie spełniły!
Pisarz wysnuł też jeszcze jedną ciekawą teorię, z którą wywołuje sporo dyskusji. Jest to ropa abiotyczna, czyli taka która nie powstaje ze szczątków organicznych i jest odnawialna. Wyniki badań i teorię na ten temat opublikowano nawet w Science, więc jest coś na rzecz.
Książka też porusza kilka ważnych społecznych tematów. Jednym z nich jest fakt, że w wyniku regulacji jakie narzuca państwo na chińskich obywateli (tylko jedno dziecko) kwitnie handel dziećmi, a konkretniej chłopcami. Dzieci są porywane i sprzedawane, a państwo zamiata ten problem pod dywan i udaje, że go nie ma. Temat trudny i warto zwrócić na niego uwagę.
Książkę mimo sporych gabarytów czyta się bardzo szybko. Mimo nagromadzenia różnych wątków, zdrad, forteli i kłopotów nie gubiłam się. Z wielką chęcią sięgnę po inne książki tego autora i mam nadzieję, że będą równie dobre jak "Grobowiec cesarza", który bardzo polecam, choć z Indianą Jonsem nie ma on za wiele wspólnego. Jest to naprawdę świetny thriller historyczny, w którym autor wybrnął z trudnego tematu.


Źródła ilustracji:
zdjęcia pochodzą z moich prywatnych zbiorów z wystawy Armii Terakotowej w 2007 w CH Silesia

piątek, 14 czerwca 2013

Modelinowe kolczyki

Mam naturę zbieracza. Oprócz książek mam swoją małą prywatną kolekcję owadów, pocztówek oraz różnej maści dziwnych rzeczy od kamieni po nietypowe galasy (takie śmieszne narośle na roślinach), a od jakiegoś czasu namiętnie bawię się modeliną i teoretycznie wszystkim co leży pod ręką, a może stać się kolczykiem. To taki mój mały sposób na odstresowanie - powrót do przedszkola i lepienie różnych rzeczy z lepszym lub gorszym skutkiem. Czasem nawet na zagospodarowanie rzeczy, które wydają się do niczego nie przydać już więcej (zrobiłam sobie np. kolczyki z eppendorfów, które mi zostały z badań do pracy magisterskiej :)
Ostatnio w ramach powiększania swojego dość ogromniastego i ciągle rosnącego zbioru dołączyły rybki, które zrobiłam sobie w ramach poprawiania humoru przed ostatnim seminarium. Dodawały mi też otuchy podczas wystąpienia, które miało dużo wspólnego z rybami, choć nie koniecznie takimi jak te.
Moje zielone bojowniki są dość spore, bo mają około 6 cm z uszkiem i są też trochę bardziej zielone niż na zdjęciu. Podobne bojowniki zrobiłam siostrze. Na jej życzenie były niebieskie, miały zielone pletwy i białe pyszczki.
Jak wiadomo nie opłaca się włączać piekarnika żeby utwardzić tylko dwie pary kolczyków. Dlatego też spełniłam jeszcze jedno życzenie Młodszej i zrobiłam jej kolorowe lizaki, o które mnie męczyła odkąd zobaczyła taki wisiorek w sklepie. Zużyłam na nie resztki modeliny jaką miałam w pudełku i zjadłyśmy też w tym celu dwa prawdziwe lizaki żeby były odpowiednie patyczki. No i takim sposobem wyszły dwie pary kolczyków. Są do siebie dość podobne więc wrzucam te, którym udało mi się zrobić normalne zdjęcie. Te są dość małe, ale te drugie są prawie tak duże jak normalny lizak.
Muszę się przyznać, że robienie zdjęć kolczykom nie jest moją najmocniejszą stroną. Bo albo tracą kolory albo są niewyraźne, co z resztą widać tutaj. Szybciej zrobię jakieś ładne makro uciekającym owadom (jak ktoś chce to niech zajrzy tutaj, czasem jeszcze zdarza mi się wrzucić jakąś prace na DA).
Mam nadzieję, że się spodobały i zachęcam do tego żeby samemu zabrać się za lepienie. Fajna zabawa i zawsze można komuś lub sobie zrobić wielką frajdę.
Pochwalę się też jeszcze jedną rzeczą. Ostatnio uprawiam w doniczkach truskawki i dzisiaj mój krzaczek zrobił mi niespodziankę. Wystarczyło trochę słonka i już zaczerwieniła się pierwsza truskawka, z której choć jest niekształtna to jestem bardzo dumna. Niestety nie zdążyłam jej zjeść bo w międzyczasie jak podlewałam resztę moich krzaczków tatra zdążył wejść na balkon i ją porwać. Teraz mogę spokojnie powiedzieć, że zapachniało latem.


czwartek, 13 czerwca 2013

Z chirurgiczną precyzją

Kiedy brałam do ręki książkę Błażeja Przygodzkiego nastawiałam się na dobry thriller medyczny w polskim wykonaniu, co z resztą zapowiadał na okładce wydawca. Niestety nie dostałam tego, czego oczekiwałam, co nie znaczy, że książka mi się nie podobała. Z thrillerem medycznym ma jedynie to wspólne, że jest coś podejrzanego w śmierci pacjentów jednego z lekarzy. Po za tym to bardzo dobry wielowątkowy kryminał, przy którym nie można się nudzić, ale jakiegoś przyprawiającego o szybsze bicie serca napięcia nie ma, no chyba że wziąć pod uwagę tylko kilka ostatnich rozdziałów.
Książka zaczyna się od opisu brutalnej napaści na tle rabunkowym na wrocławskiego biznesmena Adama Druckiego i na tym w zasadzie się kończą się wydarzenia z 12 maja. Następnie poznajemy jednego z głównych bohaterów Huberta Kłosowskiego - kardiologa ze Szpitala Miejskiego we Wrocławiu, który okazuje się być postacią nietuzinkową nie tylko ze względu na jego ukochany środek lokomocji, ale też na fakt, że bywa szczery do bólu przez, co czasem wpada w tarapaty. Podglądamy trochę jego pracę od różnych stron. Leczenie przewlekle chorego pacjenta wymagającego podjęcia się niebezpiecznej operacji i stresowej sytuacji, w której ratuje życie więźniowi. Potem przychodzi czas na kolejnych bohaterów. Tym razem są to policjanci. No i tu już trup zaczyna siać się trochę gęściej. Komisarz Niedźwiedzki, który też typowym policjantem nie jest (taki sympatyczny rudy brodacz, przemieszczający się na skuterze) prowadzi sprawę dwóch morderstw. W pierwszej chce wyjaśnić dziwną przyczynę niby naturalnego zgonu zdrowego mężczyzny na basenie, a w drugiej morderstwo narkomana i drobnego dilera, który był policyjnym informatorem. Obie sprawy nadzoruje jeszcze dziwniejszy prokurator, który większość czasu spędza w damskim towarzystwie i na siłowni. Do tego wszystkiego dochodzą inspektor Dulemba rządny awansu, ale tak żeby za bardzo się nie na robić i komisarz Białach - narkoman, który uwielbia manipulować ludźmi i chce za wszelką cenę zatuszować to, że zabił informatora. Śledztwa toczą się powoli i przeplatają się z życiem prowadzonym przez naszego lekarza, który nie jest do końca świadomy, co go czeka.
W czasie kiedy on ratuje życie pacjentów i stara się poukładać swoje życie prywatne (spotyka się z nauczycielką Anną) wszystkie dowody zaczynają wskazywać na to, że może on celowo zabijać swoich zdrowych pacjentów żeby pozyskać ich narządy do przeszczepu. Jeszcze bardziej pogrąża go fakt, że to właśnie brutalnie pobity Adam Drucki był jego pacjentem i gdy nie przyszedł na kontrolne badania pojechał do innego szpitala zobaczyć, co się z tym człowiekiem stało. Dodatkowo wszystko komplikuje fakt, że policja zastała go w mieszkaniu jego dziewczyny, która zniknęła.
Nagle cały świat lekarza zaczyna się walić, trafia do aresztu, przyjaciele się od niego odwracają, ukochana okłamywała go, a jej chory ojciec nagle okazał się mężem. Trochę pomocy w areszcie dostaje z nieoczekiwanej strony. Okazuje się, że więzień, któremu uratował życie siedzi w tej samej celi co on. Policyjne śledztwo w sprawie lekarza trwa nadal i prowadzi do zaskakujących wniosków. Mimo iż gazety i inspektor Dulemba już dawno orzekli o jego winie. Dodatkowo zaczynają się dziać dziwne rzeczy w sprawie morderstwa narkomana. Komisarz Białach, zaczyna co raz bardziej się bać, że znienawidzony Niedźwiecki rozwiąże sprawę, przez to popełnia błędy.
Książka jest napisana ciekawie i mimo wielowątkowości wciąga. Czyta się ją szybko, bez przerw na przypominanie sobie, co czego dotyczyło. Nietuzinkowe, czasem nawet dziwaczne postacie przyciągają chyba więcej uwagi niż same morderstwa. Tak jak już wspomniałam nie jest to thriller medyczny na miarę Cooka, czy Palmera, bo mimo, że jednym z głównych bohaterów jest lekarz, który zostaje nieświadomie wplątany w aferę z handlem narządami to nie za bardzo miesza się w śledztwo, ale jest jego biernym przedmiotem. Rzeczy się po prostu dookoła Kłosowskiego dzieją. Jest to bardziej kryminał, w którym śledztwo prowadzi policja, a służba zdrowia staje się tłem dla kolejnych wydarzeń.
Autor poruszył w książce kilka dość ważnych społecznie treści. Problem z dofinansowaniem służby zdrowia, oczekiwaniami na przeszczep i desperacji rodzin chorych oraz problemów jakie mogą pojawić się w policji, czego przykładem jest uzależniony Białach i jego co raz bardziej nerwowe zachowanie.
Z reguły nie czepiam się okładek, ale ta, w którą ubrano "Z chirurgiczną precyzją" jest okropna i w nieudolny sposób próbuje naśladować nowe wydania książek wspomnianych Cooka i Palmera.
Podsumowując. Jeśli ktoś chce dostać thriller medyczny to się rozczaruje, ale autor jest na dobrej drodze żeby napisać tego typu książkę. Dostajemy za to porządny kryminał, w którym nic nie jest takie jak wydaje się na pierwszy rzut oka, choć napięcie pojawia się dopiero pod koniec.

wtorek, 11 czerwca 2013

Senność

Kiedyś wspominałam, że marzyłby mi się pokój z dużą ilością książek. Tak żeby zalegałyby w każdym możliwym kącie, a nawet podłodze. Zupełnie tak jak u Roberta, bohatera "Senności", zarówno tej filmowej jak i książkowej. Taki stan rzeczy jest raczej mało prawdopodobny, ale pomarzyć zawsze można. Będzie, więc o "Senności", która dzisiaj na stałe wzbogaciła moją małą biblioteczkę i jest kolejnym malutkim krokiem w jej powiększaniu.
W tym przypadku zaczęło się od filmu. Wojciech Kuczok na zlecenie reżyser Magdy Piekorz napisał scenariusz, w którym przeplatają się losy trójki bohaterów pogrążonych w osobliwym letargu i patrzących jak ich życie powoli przecieka przez palce. Tak samo jest w książce, którą napisał już później w oparciu o ten scenariusz. Trudno jest więc rozdzielić film i książkę, choć pojawia się tutaj dodatkowy czynnik. Film jest obrazem, który wykreowała reżyser i aktorzy, a książka obrazem zależącym od słowa jakim posługuje się Kuczok oraz wyobraźni czytelnika.
Kim są więc nasi bohaterowie?
Róża, aktorka która cierpi na osobliwą przypadłość - narkolepsję, która powoduje, że zasypia w najmniej oczekiwanych momentach, przez co skutecznie wyłącza ją z życia i izoluje od ludzi. W zasadzie jedynymi osobami, z którymi się spotyka jest bezimienny (zarówno w książce i filmie) mąż oraz lekarz, próbujący wyleczyć ją z tej przypadłości.
Robert. Pisarz, który napisał jedną genialną książkę i ... Ożenił się z niewłaściwą kobietą, która do tego stopnia wtargnęła w jego życie, że przestał pisać. Przewrażliwiona, rozczarowana i w zasadzie zadowolona z tego, że na kogo wylewać wszystkie swoje żale i paranoje. Do tego wszystkiego mieszkają z jej rodzicami. Teść polityk, który doszedł do wniosku, że zięć pisarz doda rodzinie prestiżu, a po niemocy jaka ogarnęła Roberta umieścił go w jakimś archiwum i regularnie przysyła dziewczęta, które mają sprawdzić, czy napisze kolejny genialny bestseller. Teściowa zaś jest takim typem moherowego bereta, jednak też ciężko to stwierdzić, bo pojawia się bardzo rzadko.
Andrzej, który nie potrafi zdobyć się na odwagę i stać się człowiekiem niezależnym od rodziców, którzy kontrolują jego dorosłe życie do tego stopnia, że nawet wybudowali mu dom, w którym ma zamieszkać i prowadzić prywatny gabinet. Bo Andrzej jest świeżo upieczonym lekarzem stażystą. Wszystko jednak zaczyna się komplikować, gdy zakochuje się w osiedlowym rozrabiace. Kłopoty z chuliganami, akceptacją rodziców, a nawet ukochanym Pięknisiem, który go okrada i generalnie nie szanuje.
Nic praktycznie tych ludzi nie łączy, nawet przez większość czasu nie wiedzą o swoim istnieniu. Łączy ich rodzaj życiowej senności, która objawia się w różny sposób. W filmie patrzymy na brutalny świat, w którym znalazł się Adam, teatralne scenografie i zachowanie męża w stosunku do Róży, a Robert utknął w moherowo-groteskowym świecie swojej "rodziny". W książce musimy ruszyć troszkę wyobraźnią, ale Kuczok zręcznie opisał emocje jakie towarzyszą bohaterom. Wprowadza odpowiednią atmosferę bezruchu i rezygnacji, która w pewnym momencie zaczyna się zmieniać, gdy losy bohaterów zaczynają się przynajmniej chwilowo przeplatać. Te właśnie drobne epizody, czasem poprzedzone dramatem w pewien sposób zmuszają ich do obudzenia się z tytułowej senności. Robert poznaje diagnozę z ust Adama. Róża spotyka Roberta, gdy zmęczony chorobą i wyprawą siada pod jej płotem. Rozmawiają i to budzi ją z letargu, który objawiał się narkolepsją. Adam w końcu dochodzi do wniosku, że musi coś ze swoim życiem zrobić, zabiera swojego Pięknisia i wyjeżdża. Budzą się ze snu.
Tak jak mówiłam, ciężko jest rozdzielić te dwa obrazy, które wyłaniają się z filmu i książki, bo w zasadzie to identyczne historie, które różnią się tylko formą przekazu. Kuczok ma swój charakterystyczny sposób pisania. Przerysowany i nieco teatralny, ale Magdzie Piekorz udało się stworzyć piękny choć czasem trudny w odbiorze film właśnie ze względu na te odrobinę teatralnych dekoracji. Kuczok w książce gra naszą wyobraźnią i emocjami używając tylko słów. Krótkie lub przeraźliwie długie zdania, które czasami się ciągną przez całą stronę, tak jakby wpadł w słowotok. Książka jest napisana inaczej niż można się spodziewać, co czasem też bywa trudne w odbiorze, ale to właśnie cały jej urok.
Wspominając jeszcze o filmie trzeba pamiętać o aktorach, którzy doskonale poradzili sobie z konwencją przyjętą przez panią reżyser. Nadekspresyjny Żebrowski, liryczny Krzysztof Zawadzki, czy wydający się w filmie bezbarwny i bez życia Rafał Maćkowiak
Film nie został dobrze przyjęty przez krytyków, ale świetnie odebrała go publiczność. Nie jest to kolejne durne filmidło jakich w ostatnim czasie w polskim kinie jest na pęczki. Opowiada o ludziach, nie młodych i nie bogatych, ale normalnych, którzy w pewnym momencie stracili nad swoim życiem kontrolę.
Polecam przeczytać i obejrzeć "Senność" w dowolnej kolejności. Oba obrazy są świetne, mimo że troszkę depresyjne to pod koniec wszystko szczęśliwie się rozwiązuje.



Źródło ilustracji:
www.filmweb.pl

czwartek, 6 czerwca 2013

Bad Rain

Początek czerwca i kolejna wizyta w bibliotece. Tym razem zaliczyłam mały poślizg, bo z majowego stosiku został mi jeszcze Nesser i jego "Nieszczelna sieć", ale winę za to ponosi trochę moje własne lenistwo i ponad 500 stron "Trzech sekund". Po za tym niby pogoda sprzyja zaszywaniu się pod kocykiem z książką i kubkiem herbaty, niestety jest tak zimno, że jak tylko trochę się zagrzeje to zasypiam. Na szczęście fiołek i storczyk są innego zdania, co demonstrują całkiem sporą ilością kwiatów. Jak zwykle przytargałam do domu kolejne pięć książek. Uwierzcie biblioteka 500 metrów od domu to czasem przekleństwo! Zawsze obiecuje sobie, że następna wycieczka do biblioteki będzie dopiero, gdy skończę czytać znaczną część książek zalegających na biurku. Ciekawe, czy uda mi się to kiedyś zrealizować.
Tradycyjnie wśród wypożyczonych książek są kryminały. Pierwszy z nich to "Mary, Mary" Jamesa Pattersona, więc znów czeka mnie randka z dr Crossem. Może tym razem nie będzie tak napompowanym balonem jak w "Jacku i Jill" . Drugi to "Grobowiec cesarza" Steva Berry, który obraca się w moich klimatach. Swojego czasu miałam na punkcie Terakotowej Armii porządnego kręćka i jestem ciekawa, czy autor przyłożył się do tej książki od strony merytorycznej. Dlatego też mam nadzieję, że przegryzanie się przez 503 strony będzie przebiegało gładko i sprawnie.
Kolejne dwie książki mają tematykę medyczną i jest to mała odmiana po ostatnich książkach, gdzie dominowali policjanci, czy prywatni detektywi pakujący się w kłopoty lub skomplikowane sprawy.
Będę mieć okazję porównać jak z thrillerem medycznym radzą sobie Polacy i czy Błażejowi Przygodzkiemu z jego "Chirurgiczną precyzją" blisko do książek Robina Cooka, którego książki uwielbiam. Sprawdzę też, czy wszyscy Skandynawowie mają dryg do pisania świetnych historii sensacyjno-obyczajowych, po za tym naczytałam się sporo pozytywnych opinii o "Lekarzy, który wiedziało za dużo" Christera Mjåseta.
Na koniec tej listy, a na początek zmniejszania stosu zalegającego na biurku zostawiłam sobie klasyczny odmóżdżacz. Jest to "Rozbuchana wyobraźnia Olivii Joules", która jak na razie nie zachwyca tak jak jej starsza siostra Bridget Jones stworzona przez Helen Fielding. Bohaterka bardziej irytuje niż śmieszy. Mam za sobą dopiero 70 stron, może jeszcze zdążę polubić Olivię i jej wyobraźnię, która zmierza w naprawdę dziwnym kierunku.
Po za łupami w bibliotece w tym tygodniu udało mi się też w końcu rozwiązać problem braku lampki nocnej! Okazało się, że mojego staruszka udało się jednak naprawić i świeci. Niestety nie jest już tak mobilny jak kiedyś. Nie mogę wyginać ramienia z kloszem tak jak mi się podoba żeby był np. bliżej książki, czy dalej komputera, bo tata postanowił go solidnie zabezpieczyć przed ewentualnym przerwaniem kabla, więc jest bardziej statyczny. Najważniejsze jednak, że świeci i skończą się awantury o nocne czytanie książek.


Wracając jeszcze do nieciekawej aury za oknem, postanowiłam sobie poprawić humor odgrzebując Slasha i jego solowy album "Apocalyptic Love", a wszystko dzięki Alison, która ostatnio recenzowała jego biografię. Mam nadzieję, że wam też ten gitarowy wariat i jego Zły deszcz poprawi humor.

środa, 5 czerwca 2013

Zostały tylko trzy sekundy

Pamiętacie pewnie jak przy okazji recenzji "Krzyku pod wodą" wspominałam, że do pisarskich tandemów mocno zrazili mnie Anders Roslund i Börge Hellström. Po przeczytaniu "Odkupienia" i "Dziewczyny, która postanowiła się zemścić" obiecałam sobie, że już nie sięgnę po żadną ich książkę.
Obie książki poruszały dość trudne, ale i ciekawe tematy, bo kary śmierci i handlu ludźmi. Niestety na tym się skończyło. W pierwszej nie przekonała mnie historia, która była zbyt naciągana. W drugiej podejście policjanta prowadzącego śledztwo i fakt, że zniszczył mocny dowód rzeczowy tylko dlatego żeby nie zszargać dobrego imienia swojego zmarłego współpracownika. Po za tym sposób pisania, który na mój gust był bardzo niespójny, jakby panowie czasem nie potrafili się dogadać i doszli do wniosku, że nic już z tym więcej nie zrobią.
Na szczęście, czy może nieszczęście w stosiku, który dała mi pani w bibliotece była piąta w ich dorobku książka: "Trzy sekundy". Panowie znów poruszyli bardzo niewygodny i trudny temat jakim jest rozpracowywanie mafii narkotykowych z wykorzystaniem tzw. wtyczek. Jak wypadli tym razem?
Po raz kolejny spotykamy Ewerta Grensa, którego nie lubię chyba jeszcze bardziej niż Van Veeterena z "Punktu Borkmanna" Nessera. Zarozumiały, arogancki, trudny we współpracy opryskliwy dziwak, który potrafi nękać swoich współpracowników telefonami w środku nocy, bo akurat ubzdurało mu się uzyskać odpowiedź na jakieś trudne pytanie. Śpi w swoim gabinecie na komendzie, a mieszkanie traktuje jak coś w rodzaju sanktuarium które rzadko kiedy odwiedza. Potrafi też w kółko puszczać piosenki Siv Malmkvist i generalnie wszystkim uprzykrzać życie. Nawet szef ma z nim problem, więc starają się sobie nie wchodzić wzajemnie w drogę. Po za tym jest oczywiście świetnym śledczym. Nie wiem, czy jego wizerunek miało ocieplać przywiązanie do żony, która w wyniku poważnego wypadku stała się rośliną. Mogłabym to podziwiać, cieszyć się, że istnieje taka miłość, której nic nie przekreśli, ale niestety ogólna niechęć jaką wzbudził we mnie komisarz Grens na to nie pozwoliła.
Wszystko zaczyna się od morderstwa, którego przebieg dokładnie poznajemy. W pewnym sztokholmskim mieszkaniu ma się odbyć transakcja narkotykowa. Szwedzki kontakt i dwóch polaków odbierają amfetaminę z żołądków kurierów, którą miał kupić pewien gangster. Niestety wszystko się skomplikowało, gdy kupiec okazał się policyjną wtyczką, a szwed, który również był wtyczką nie był w stanie powstrzymać jednego z polaków przed zastrzeleniem intruza. Gdyby próbował robić coś więcej to pewnie i jego by zabili.
Śledztwo w tej sprawie ma prowadzić Ewert Grens, nie wie on jednak, że jego przełożeni z góry ustalili, iż nigdy tej sprawy nie rozwiąże. Bo priorytetem jest nie złapanie mordercy, a rozbicie polskiej mafii narkotykowej.
W czasie trwającego śledztwa policyjna wtyczka o pseudonimie Paula ma zostać umieszczona w zakładzie karnym, gdzie na zlecenie mafii ma przejąć handel narkotykami. Żeby to się udało jego oficer prowadzący "udoskonala" kartotekę Pieta Hoffmanna  i tworzy z niego nieobliczalnego groźnego przestępce, mimo iż wcześniej był tylko drobnym złodziejem, który kradł żeby mieć kasę na prochy. Bardzo wiarygodnie odgrywa on swoją rolę brutalnego przestępcy i w końcu trafia do więzienia, gdzie powoli zaczyna zdobywać szacunek oraz stopniowo przejmować kontrolę nad handlem narkotykami.
Wszystko byłoby w porządku i może Pietowi udałoby się dociągnąć zadanie do końca, gdyby nie dociekliwy Grens i fakt, że przełożeni utajnili wszystko zamiast wprowadzić śledczego w sprawę. Niestety uznali oni, że łatwiej jest wsypać wtyczkę i się jej pozbyć żeby nie wyszło na jaw nadużycie władzy.
W tym momencie akcja książki zaczyna pędzić na złamanie karku. Piet rozpoczyna szaleńczą walkę o życie. Zaczyna wykorzystywać swój plan awaryjny i reputacje groźnego socjopaty. Tymczasem Grens chce uwolnić zakładników i robi wszystko żeby to było możliwe łącznie z próbą ściągnięcia wojskowego strzelca wyborowego mimo iż jest to niezgodne ze szwedzkim prawem. Czas upływa co raz szybciej i komisarz jest zmuszony podjąć decyzję, której unikał całą swoją służbę. Po tym wydarzeniu ciągle czuje niepokój, a co raz bardziej doskwierające mu poczucie winy zmusza go do zadawania kolejnych pytań, na które uzyskuje niespodziewane odpowiedzi.
Mówi się, że ciekawość zabiła kota, ale nie tym razem. Dociekliwemu komisarzowi udaje się rozwiązać kilka trudnych i niesamowicie frustrujących spraw, a mi udało się dobrnąć do końca tej pokaźnej książki bez ochoty wyrzucenia jej za okno. Tym razem udało się temu duetowi stworzyć ciekawą i trzymającą w napięciu wielowątkową historię. Książka ta ma swoje plusy i minusy, ale tym razem jest troszkę więcej pozytywów niż w dwóch wcześniejszych.
Śledzimy losy i wewnętrzną walkę policyjnej wtyczki, która mimo zapewnień policji może być w każdej chwili wystawiona. Także to jak taki człowiek stara się prowadzić w miarę normalne życie, ale prowadzona działalność i tak w końcu je niszczy. Autorzy próbują także dokonać moralnej oceny takiego postępowania i ceny jaką za to ponosi informator, jego rodzina oraz wykorzystująca go policja. Panowie oprócz faktów dotyczących pracy takiej osoby przyłożyli się do tego od strony psychologicznej dzięki czemu Piet Hoffman i jego rozterki są bardzo realne.
Roslund i Hellström także pokazali jak bardzo ludzie mający władze są jej w stanie nadużywać i naginać przepisy do własnych potrzeb. Zmusza to do zastanowienia się kto w tym momencie jest większym przestępcą. Ten, kto działa na zlecenie policji rozpracowując jakąś organizację, czy ci którzy coś takiego zlecili i wszystkie niewygodne fakty oraz przekroczenia zamiatają pod dywan.
Zaskoczyła mnie też bardzo postać Ewerta Grensa. Nie stało się tak, że od razu go polubiłam, ale zaszła w nim pewna zmiana. W "Trzech sekundach" spotykamy go w jakiś czas po śmierci żony z czym nie bardzo potrafi sobie z tym poradzić. Dopiero lekarka z domu opieki uświadamia go, że nie może żyć żałobą, a musi ją przeżyć, bo to czego się najbardziej obawiał już się stało. Całą książkę trawi on te słowa i zaczyna się powoli zmieniać. Potrafi nawet zacząć współpracę ze znienawidzonym dotąd młodym prokuratorem. W końcu też przełamuje się i idzie odwiedzić na cmentarzu żonę.
Jest to chyba najlepsza z książek tego tandemu jaką czytałam i myślę, że warto po nią sięgnąć, mimo iż finał całej historii wydaje się mocno nieprawdopodobny. Historia jest świetnie zbudowana i mocno dopracowana, co ją bardzo uwiarygodnia. Czasem wydaje się ciągnąć i odnosi się wrażenie, że panowie się nie dogadali, ale na szczęście dzieje się tak tylko czasami. Jeśli więc ktoś chce zacząć przygodę z książkami Andersa Roslunda i Börge Hellströma to niech sięgnie po "Trzy sekundy".


Źródło ilustracji:
www.merlin.pl

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Her name is Alice

Kto nie zna "Alicji w Krainie Czarów"? Chyba każdy jeśli nie czytał to przynajmniej widział Disnejowską wersję tej bajki nie bajki. Bo utwór Dogsona (pseud. Lewisa Carrolla) ciężko włożyć do jakiejkolwiek szufladki. Naszpikowany aluzjami i odwołaniami, utrzymany w tej urzekającej i nie mającej sensu sennej logice utwór, w którym nic nie jest takie jak powinno albo wydaje się być bardziej mniej lub mniej bardziej. 
Widziałam wiele adaptacji i czytałam kilka tekstów inspirowanych Alicją.  Z polskich autorów watro zwrócić uwagę na dwóch: Andrzeja Sapkowskiego (opowiadanie "Złote popołudnie") i Jacka Piekare ("Alicja", "Alicja i ciemny las"). We wszystkich tych utworach czasem trudno nadążyć za szaleństwem, a po skończeniu nie siedzieć i nie gapić się z głupią miną w ostatnią stronę, ale wszystkie trzy moim zdaniem trzeba przeczytać, bo są tego więcej niż warte.
Z "Alice in the Wonderland" w 2010 roku postanowił zmierzyć się Tim Burton, który swoją drogą kiedyś pracował w studiu Disneya. Reżyser znany jest z często szalonych i dość nietypowych filmów. "Gnijąca panna młoda", "Edward Nożycoręki", "Batman", "Sok z żuka" to tylko niektóre z jego obrazów, po których zastanawiałam się co temu człowiekowi siedzi w głowie i już samo to podpowiadało, że jego Alicja będzie tą bardziej niż mniej. Gdy zobaczyłam w obsadzie Johnny'ego Deppa to już nie musiałam się w ogóle przekonywać do zobaczenia tego filmu. Ci dwaj panowie często razem pracują i wychodzą z tego świetne filmy. Wspomniany "Edward Nożycoręki" jest już klasyką, ale "Ed Wood", "Jeździec bez głowy", "Sweeney Todd" czy "Charlie i Fabryka Czekolady" to też genialne filmy, które można oglądać wiele razy i się nie znudzą.
Jaka jest jego wizja "Alice in the Wonderland"? Moim zdaniem równie szalona i oniryczna, co obie książki Dogsona. Jak w wielu filmach tego reżysera wszystko wydaje się być szalone, mroczne i czasem przerysowane. Mocno ucharakteryzowani aktorzy, często nawet zniekształcani i barwne scenografie, choć często przygaszone, ale w dalszym ciągu niepokojące. Trochę jak w śnie na granicy koszmaru.
Nie jest to słodki obraz z disnejowskiej kreskówki, w którym oglądamy małą Alicję i jej przygody w tym magicznym zwariowanym świecie. U Burtona Alicja wpada do króliczej nory już jako dorosła kobieta, która w realnym świecie musi się zmierzyć z oczekiwaniami ze strony rodziny i wiktoriańskiego społeczeństwa. Kiedy wpada w wir wydarzeń jest w trakcie ucieczki przed zaręczynami i nie do końca wierzy w to co się dookoła niej dzieje. Uparcie twierdzi, że cała ta Kraina Czarów z zastępem dziwnych postaci jest tylko snem, z którego kiedyś się obudzi. Irytuje ją niemal każde wspomnienie, że czekano na nią by obaliła rządy Królowej Kier i twierdzi, że nie jest tą Alicją, za która wszyscy ją mają. Nie pamięta swojej przygody z dzieciństwa, ale też nikt jej nie próbuje pomóc sobie przypomnieć.
Znów spotykamy naszych (bo nie Alicji) starych znajomych Kota z Cheshire, Marcowego Zająca, Białego Królika, który twierdzi, że jest wiecznie spóźniony i Szalonego Kapelusznika, ale coś jest nie tak. Kraina Czarów jest bardziej mroczna i niebezpieczna, bo Czerwona Królowa rządzi twardą ręką i wszystkich za cokolwiek skraca o głowę. Wszyscy wydają się być jeszcze bardziej szaleni ze strachu, a Kot jeszcze bardziej cyniczny niż zazwyczaj. Bez triumfatora i pokonania Żaberzwłoka nie ma szans na poprawę sytuacji.
A Alicja, czy okaże się Tą Alicją?
W miarę rozwijania się filmu dziewczyna zaczyna nabierać pewności siebie i zaczyna podejmować wyzwania jakie się przed nią pojawiają np. odebranie miecza, którym zanosi Białej Królowej, czy próba uratowania Szalonego Kapelusznika. W końcu sama podejmuje decyzję o tym żeby stanąć naprzeciw Żaberzwłoka i...
"Alicja w Krainie Czarów" całą magię zawdzięcza aktorom, którzy się w niej pojawili. Helena Bonham Carter genialnie zagrała Czerwoną Królową i nie wiem, czy któraś aktorka dałaby radę z taką dumą zagrać kogoś z tak wielgachną głową. Stephen Fry z wdziękiem i typowym angielskim urokiem podłożył głos Kotu, a rozdwojony Matt Lucas znany z różnych często durnych komedii też był niczego sobie. Nie wspominając o pojawiającym się niestety za rzadko Alanie Rickmanie.
Duży ukłon w stronę Mii Wasiokowskiej za odegranie Alicji, która dorosła i nie była przesłodzoną laleczką, ale czasem dość irytującą młodą damą.
Jednak moje serce skradł Depp i jego Szalony Kapelusznik. Przyznaję, że na początku bałam się, że będzie on podobny do Willego Wonki, ale gdy tylko go zobaczyłam obawy poszły w las. Tylko ten aktor mógł zagrać tak zbzikowaną postać! Romantyczną, czasem dramatyczną, szaloną, jak ze snu. Genialna charakteryzacja plus doskonała gra aktorska. Depp potrafi się odnaleźć w mocno surrealistycznych scenach np. gdy ciągnie małą Alicję przez cały stół albo robi jej sukienkę z falbanki. Poza tym chemia między Kapelusznikiem, a Alicją. Rzecz, która wywołała ożywioną dyskusję. Czy to już miłość, czy jeszcze przyjaźń? Doszukiwanie się w całej tej sprawie drugiego dna. Nie wiem, ale czasem aż prosiło się o pociągniecie ich relacji w stronę bardziej romantyczną ;) Chociażby po obejrzeniu sceny na balkonie, w której chciało się stanąć za uchem tego wariata, krzyknąć mu w ucho "No weź przytul ją wreszcie" i popchnąć w stronę dziewczyny. Ach, no i rozmowy o właściwym rozmiarze.
No, ale żeby nie było tak słodko. Dużym minusem w całym filmie była postać i wątek Białej Królowej. Jeszcze tak biernej postaci nie widziałam. Czekała aż wszyscy za nią coś zrobią, ewentualnie delikatnymi sugestiami popychała Alicję w stronę, którą wyznaczyła przepowiednia. No i jeszcze nie przepadam za Anne Hathaway bo z tym swoim szerokim uśmiechem i wielkimi oczami w każdym filmie wydaje mi się nienaturalna. Tutaj też niestety tak było, bardziej przypominała marionetkę niż potencjalną królową Krainy Czarów.
Mam też spory żal do polskiego dystrybutora, bo w Dzień Dziecka puścił "Alicję" z dubbingiem, a to okaleczyło trochę film. potraktowano go jak film dla dzieci, a nie wszystko co robi Disney musi być dla dzieci! Zwłaszcza jak reżyserem jest Tim Burton.
Polecam ten film wszystkim. Warto obejrzeć i skonfrontować swoje wyobrażenie o "Alicji w Krainie Czarów" z tym obrazem. Mi się bardzo podobało i za każdym razem jestem tak samo oczarowana.
Dla tych, co dotrwali do końca. Na płycie "Almost Alice", która promowała film obok ścieżki dźwiękowej ("Alice in Wonderland Original Motion Picture Soundtrack") znalazła się piosenka słuchanego przeze mnie ostatnio dość namiętnie zespołu Shinedown. Wokalista ma genialny głos, więc życzę miłego słuchania.




Źródła ilustracji:
www.filmweb.pl
www.wkinach.pl
www.themovies.pl
www.stopklatka.pl