niedziela, 22 czerwca 2014

Jedno uderzenie serca

Dawno nie czytałam dobrego thrillera medycznego. Oj, bardzo dawno. Robin Cook oszalał i pisał jakieś cuda na kiju włącznie z teoriami o ossuarium, w którym były kości Maryi, a jej potomkowie dalej gdzieś żyją i uzdrawiają okraszone młodym fanatycznym bratem, który postanowił wysadzić się w powietrze razem z naukowcem badającym kości. Polskie próby były raczej kryminałem, a to co pomiędzy też wypadło dość blado. No może za wyjątkiem Simona Becketta, ale generalnie z dobrym thrillerem medycznym było krucho.
Teraz jednak pojawiło się światełko nadziei i choć może ono było na początku "Jednego uderzenia serca" bardzo nieśmiałe to pod koniec rozbłysło całkiem porządnie.
Organizacja terrorystyczna odpowiedzialna za kilka ataków na różne miejsca w Stanach Zjednoczonych dokonuje śmiałego i wręcz niewyobrażalnego czynu. Podczas inauguracji drugiej kadencji prezydenta Jamesa Allaire'a rozpyla w różnych miejscach Izby Reprezentantów w Kapitolu śmiercionośny wirus, który jak na ironię powstawał na zlecenie rządu i miał pomóc w walce z terroryzmem. Organizacja nie stawia żadnych żądań, a prezydent staje nie tylko przed paniką jaką powoduje atak, ale i przed stryczkiem, który tak naprawdę sam na siebie ukręcił finansując tego typu badania. Postanawia więc rozpocząć grę półprawd i kłamstw przed światem oraz zarażonymi, a w międzyczasie znaleźć kogoś kto będzie w stanie ich uratować. Problem jednak w tym, że wybitny wirusolog, który mógłby to zrobić został skazany przez  prezydenta i jego świtę go bez sądu na więzienie za terroryzm i próbę wykradzenia śmiercionośnego wirusa, a kobieta, która stworzyła WRX3883 zniknęła bez śladu. Mimo wzajemnej wrogości Allaire i Griffin Rhodes zawierają coś w rodzaju paktu - wirusolog zrobi wszystko, co w jego mocy by uratować ofiary ataku Genesis, a prezydent bez względu na wyniki go uniewinni. Nad tym wszystkim natomiast ma czuwać niezależna dziennikarka, którą z Rhodsem kiedyś łączyły głębsze uczucia. Rozpoczyna się, więc wyścig z czasem, w którym zarówno wirus jak i terroryści mają znaczną przewagę nad całą resztą.
Na początku dłużyło mi się to wszystko niemiłosiernie, mimo iż było kilka mocniejszych akcentów zwiastujących całkiem wartką akcję, ale do mniej więcej 1/4 było raczej nudno. Rozważania bohaterów i ich dylematy, które czasem były zupełnie oderwane od rzeczywistości. Rhodes przeżywał swoją martyrologię, Allaire gonił własny ogon zastanawiając się, co komu powiedzieć, jego główna przeciwniczka w sposób skrajnie stereotypowy zastanawiała się jakby tu usunąć sobie z drogi prezydenta i wiceprezydenta, by samej wskoczyć na stołek oraz dziennikarka, która pakuje się w aferę nie tylko żeby zdobyć materiał, ale odzyskać utraconą miłość. Postacie zarysowane bardzo klasycznie, żeby nie powiedzieć stereotypowo, co zwłaszcza w przypadku głównych bohaterek doprowadzało mnie do nerwicy. No bo dlaczego jedna ma być lebiodą, która wzdycha skrycie do dzielnego wirusologa, a druga suką zdolną do zabicia człowieka żeby osiągnąć swój cel?
Jednak przestało mi to zupełnie przeszkadzać w momencie, w którym Rhodes, Angie i asystent wirusologa weszli w końcu do laboratorium. Akcja z miejsca przyspieszyła, nareszcie objawili się terroryści i zaczęli mieszać. Nawet rozdzielenie się akcji na dwie równoległe nie przeszkadzało jak to często bywa, ale nadało wszystkiemu tempa. Zupełnie tak jakby bohaterowie w jakiś sposób zaczęli się swoimi działaniami wzajemnie motywować.
Sam finisz był też bardzo mocnym akcentem. Autor piekielnie namieszał i naprawdę trudno było się domyślić kto za tym wszystkim stoi oraz czy uda się wygrać ten śmiertelny wyścig. Tytuł jest naprawdę adekwatny do końcówki, bo ma się wrażenie, że wszystko dzieje się za jednym uderzeniem serca. Jedyne, co autor mógł już sobie darować to epilog. Takie zakończenie pasuje tylko i wyłącznie do filmów o Bondzie, a w całej reszcie wydaje się strasznie sztuczne i stereotypowe.
"Jedno uderzenie serca" ma kilka minusów w postaci rozwlekłego początku, stereotypowych postaci, czy przesadnie podniosłych momentów, które znamy z amerykańskiego kina akcji, ale w ostatecznym rozrachunku wychodzi bardzo dobrze i ratuje thrillery medyczne, które miałam wrażenie ostatnio staczają sie po równi pochyłej.


Książka bierze udział w Wyzwaniu Bibliotecznym u MK

piątek, 13 czerwca 2014

Diabeł na wieży i jego zepsute zabawki

Po bardzo długich poszukiwaniach i polowaniach w końcu udało mi się dostać obydwa tomy opowiadań o Domenicu Jordanie Anny Kańtoch. Byłam ich bardzo ciekawa, bo zbierały świetne recenzje, a ja sama  byłam i dalej jestem pod wrażeniem "13 anioła" tej autorki. Dlatego obie książki nie musiały czekać zbyt długo na swoją kolej tym bardziej, że miałam jechać do Lublina. Pięć godzin jazdy busikiem do i pięć godzin z oraz cztery wolne wieczory podczas, których nikt mi nie przeszkadzał aż prosiło się o to by zabrać więcej niż jedną książkę. Oprócz męczonego od kilku dni "Takeshiego" zabrałam ze sobą "Diabła na wieży". 
"Diabeł na wieży" to pierwszy tom opowiadań, w którym Anna Kańtoch przedstawia nam Domenica Jordana. Postać, o której możemy spokojnie powiedzieć, że nie wiemy o niej nic, a jednocześnie wszystko. Tak jak otaczający naszego głównego bohatera ludzie zakładamy, że jest szlachcicem albo przynajmniej chce żeby tak uważać. Jest lekarzem, który woli unikać leczenia żywych, ale za to fascynuje go magia, niewyjaśnione zjawiska i tajemnice - zagadki do rozwiązania. Z jednej strony chce być biernym obserwatorem, a z drugiej strony ma silne pragnienie zwrócenia na siebie uwagi, o czym może świadczyć ubieranie się tylko i wyłącznie w czerń, ale nie byle jaką tylko najmodniejszą. Nie wiadomo nic o jego przeszłości, za to w każdym opowiadaniu poznajemy jego teraźniejsze życie i światopogląd. Do tego wszystko osadzone w realiach odpowiadających siedemnastowiecznej Europie, gdzieś tak w okolicach Hiszpanii, Włoch, czy Francji, co sugerują stylizowane imiona, nazwiska, czy nazwy miejscowości.
Na pierwszą część składa się dziewięć opowiadań (Diabeł na wieży - tytułowe, Czarna Saissa, Damarinus, Serena i Cień, Długie noce, Pełnia lata), w których Domenic musi wysilić swój umysł, ale i wyobraźnię ponieważ nie wszystkie wydarzenia da się ogarnąć logiką. Mierzy się z demonami, magią, a przede wszystkim ludzkimi słabościami, które powodują, że pojawiają się problemy ponad ich siłę. Tak, więc próbuje uwolnić kobietę od prześladowania demona, którego wezwała albo dąży do poznania prawdy wypadku na wieży i wyjaśnieniu dziwnego zachowania matki zmarłego tragicznie chłopca, czy tajemnicy jaka kryje się za dziwnymi zgonami w pewnej górskiej wsi zimową porą.
Opowiadania są równie ciekawe jak nasz tajemniczy główny bohater. W jednych jest wartka akcja, a w innych bardziej detektywistyczny klimat, a wszystkie łączy aura tajemnicy. Opowiadania są napisane w sposób ciekawy i bardzo plastyczny. Autorka umiejętnie buduje klimat grozy i wciskającej się wszędzie tajemnicy, której czasem uchyla rąbka pozwalając czytelnikowi stworzyć sobie ze zlepków informacji obraz Domenica Jordana, a także tego co może być przyczyną wydarzeń w danej historii. Trochę to przypominało mi klimatem opowieści E.A. Poe. Czytało się naprawdę bardzo dobrze, a smaczku dodawały bardzo ładne ilustracje. "Diabeł na wieży" to bardzo fajny zbiór opowiadań, który warto przeczytać i pozostać przez jakiś czas pod jego lekko mrocznym urokiem. Anna Kańtoch zawiesiła sobie nimi bardzo wysoko poprzeczkę, a przede wszystkim nie rozczarowała mnie. Na coś takiego właśnie liczyłam w wykonaniu autorki  "13 anioła". Moje oczekiwania wobec "Zabawek diabła" były więc jeszcze większe niż w przypadku "Diabła na wieży", bo jak wiadomo apetyt rośnie w miarę jedzenia.
Podobnie jak w przypadku pierwszej części druga składa się z sześciu opowiadań (Mandracourt, Strażnik Nocy, Cień w słońcu, Ciernie, Karnawał we krwi, Zabawki diabła), w których znów obserwujemy jak Domenic Jordan zmaga się z... No właśnie z czym? Jest jakby inaczej, mroczniej, ale co z tego, gdy do tego wszystkiego pojawia się duża dawka ckliwego sentymentalizmu, a z tajemniczego Domenica Jordana robi się irytujący ekscentryk grubo podszyty ciekawski egoistą. Jak rozumieć ten świat w którym wszystko stoi na głowie? Mamy Kościół z księżmi, biskupami i świętymi, którzy nie są świętymi, a jedynie specjalnymi duszami, które po śmierci mogą czynić cuda lub uprzykrzać ludziom życie do momentu wstąpienia w nowe ciało. Jak rozumieć to, że nakazuje się ludziom wiarę w Boga, w którego wątpią nawet biskupi? Autorka chciała wprowadzić coś nowego oprócz czarownic, wilkołaków, demonów i magii, ale chyba sama do końca tego nie przemyślała i spowodowała tym dość duży dysonans. Przez to wszystko gubi się cały klimat. Nie ma grozy i napięcia, a zwyczajnie wieje nudą. Domenic staje się przewidywalny do bólu, a odarty z tajemnicy i niedopowiedzeń jest kolejną irytującą postacią, która twierdzi, że pozjadała wszystkie rozumy i traktuje innych z góry. Ot, bohater jakich wiele. Robi się ckliwie i sentymentalnie, a przede wszystkim nudno. Opowiadania są przegadane do tego stopnia, że problem sprawia pomijanie opisów żeby przeczytać same dialogi, których jest jak na lekarstwo i nie są zbyt błyskotliwe. Krótko mówiąc tytułowy diabeł bawi się zepsutymi zabawkami. Dodatkowo przy założeniu w kreowaniu świata jaki przyjęła Anna Kańtoch tytuł jest zupełnie nietrafiony, chociaż chwytliwy.W porównaniu z pierwszymi opowiadaniami te są nudne i nieciekawe. Akcja cieknie jak krew z nosa i odechciewa się wszystkiego, a szkoda, bo gdyby autorka dalej trzymała klimat z "Diabła na wieży" byłby to jeden z genialniejszych zbiorów opowiadań w mojej kolekcji, a tak mam wrażenie, że próba połączenia ich w coś w rodzaju spójniejszej historii stała się gwoździem do trumny tej książki. Nawet ilustracje wydają się gorsze.
Podsumowując. Polecam "Diabła na wieży", a "Zabawki diabła" odradzam żeby sobie nie zepsuć dobrych wrażeń.

P.S.
Sędzia kretyn zepsuł mi mecz otwarcia Mundialu niesłusznym karnym i sędziowaniem ewidentnie na rzecz gospodarzy. Szkoda, bo gdyby nie to starcie Brazylia : Chorwacja byłoby wspaniałym meczem.

Źródła ilustracji:
http://esensja.stopklatka.pl/obrazki/okladkiks/82561_diabel-na-wiezy_w2_300.jpg
http://fabrykaslow.com.pl/imgs_upload/Image/ksiazki/ASY/reedycje/zabawkiDiabla_reed.jpg

czwartek, 5 czerwca 2014

Takeshi. Cień Śmierci

Kolejna książka wobec, której mam mieszane uczucia i tak naprawdę nie wiem, czy mi się podobała ani też nie bardzo wiem, co o niej myśleć. W sumie nad nowościami moich ulubionych pisarzy ciąży chyba jakieś fatum, które dotknęło też Maję Lidię Kossakowską. "Takeshi. Cień Śmierci" to najnowsza książka tej pisarki, którą większość kojarzy z bardzo plastycznymi opowiadaniami i cyklem anielskim (o jednej tutaj) jednak ta pozycja jest czymś zdecydowanie innym.
Historia zaczyna się dość brutalnie, bo grupka nudzących się, niezbyt rozgarniętych bandziorów postanawia napaść na jakiegokolwiek samotnego przechodnia, który pójdzie w stronę wsi. Kiedy drogą idzie wędrowny artysta nie spodziewają się oporu i starają się brutalnie go brutalnie ukatrupić. Nie przewidują jednak tego, że to ich flaki będą fruwać w powietrzy, gdyż "szpak" jest genialnym szermierzem. 
Trupy zostają, a wędrowiec idzie dalej chcąc uniknąć kolejnych tarapatów. Niestety w gospodzie z dziwkami i hazardem, gdzie liczył na łatwy zarobek pakuje się w następne kłopoty i mamy kolejną rzeźnie. Takeshi ucieka mając nadzieję, że nikt go nie widział postanawia zajrzeć do wsi Zimna Woda, gdzie ma nadzieję na uczciwy zarobek oraz odrobinę spokoju. Niestety jest tam zbyt długo, a gwoździem do jego trumny jest córka wójta, który zamówił dla dziewczyny u wędrownego artysty portret. Mała Haru niestety widziała Takeshiego i zadłużyła się w wojowniku okraszając to wszystko swoją bujną wyobraźnią o wielkiej miłości jaka ich połączyła. Samo to w sobie nie byłoby tragedią, gdyby nie to, że mała wpada w ręce szalonej siostry lokalnego mafiosa nic by się nie stało. Jednak Haru wypaplała Mariko, że holopacykarz, który jest we wsi ukatrupił ludzi jej brata w gospodzie i Czarna Gejsza idzie wyzwać go na pojedynek. Takim oto sposobem dochodzimy do kolejnej rzeźni, choć poprzedzonej tradycyjnym pojedynkiem. I tak w kółko...
Takeshi z kolejnych kłopotów, po chwilowym przestoju wpada w kolejne większe. A za nim ciągnie się mała Haru, która ma swój malutki świat, chociaż wcale nie jest głupiutką laleczką, tylko mocno rozpuszczoną przez ojca córeczką ze swoim własnym romantycznym wyobrażeniem świata.
Niestety nie potrafię sprecyzować do jakiego gatunku te książkę zaliczyć. Nie wiem, czy to steam punk, cyber punk, sci-fi albo fantasy. Świat przedstawiony jest bardzo dziwaczny. Przypomina feudalną Japonię, ale wszędzie pełno biostworów (krzyżówki maszyn i zwierząt), pędzą bolidy (nie umiem ich sobie wyobrazić, a na 100% autorka nie chciała bym wyobrażała sobie kobietę odzianą w kimono za sterami bolidu F1), a co najważniejsze to chyba jakaś planeta, którą kiedyś skolonizowali ludzie. Po za tym dziwacznie też czytało mi się o ludziach przeróżnych kolorów skóry, oczu i włosów wciśniętych w ramki podrasowanego okresu Edo oraz o magicznych zwierzętach z japońskich legend, demonach oraz innych takich.
Żeby było jeszcze śmieszniej wszystko jest utrzymane w klimacie Kill Billa. Zdecydowanie mocno pachnie filmami Quentina Tarantino, którego swoją drogą nie lubię. Jest brutalnie, absurdalnie i krew leje się gęsto, a do tego większość bohaterów ma bardzo poważne problemy z psychiką oraz zadatki na psychopatów lub są ewidentnymi socjopatami. Jedynym normalnym w całym tym szaleństwie wydaje się być mnich o tęczowych oczach, którego dusza może przeskakiwać z ciała na ciało jeżeli się ono zużyje. Sam Takeshi również wydaje się być postacią z krwi i kości (pomijając dziwne właściwości) z prawdziwymi problemami natury moralnej. Człowiek ten ukrywa się po tym jak został renegatem i uciekł z zakonu, który go brutalnie wykorzystał, potem zdradził, a w końcu urządził na niego polowanie. Walczy on nie tylko z tym żeby się nie wydała jego prawdziwa tożsamość, ale i walczy z tym kim jest naprawdę. Nie chce wrócić do poprzedniego życia, ale ono uparcie chce go odzyskać. Pozostałe postacie jak wcześniej wspomniałam są zupełnie skrajne i ze świecą szukać kogoś kto nie biega po tym dziwacznym świecie z mieczem w ręce oraz mordem w oczach.
Język jakim jest napisana książka nie przypomina tego do czego przyzwyczaiła mnie Kossakowska we wcześniejszych swoich pracach. Jest brutalnie i filmowo, zupełnie jakby ktoś przeniósł na papier scenariusz filmowy nie zapominając o rozbudowanych opisach zwłaszcza krwawych jatek. Gdyby to był film na dekoracje pewnie poszło by bardzo dużo ketchupu. Dialogi w większości nie powalają na kolana, ale mimo wszystko jest to w jakiś sposób ciekawe. Nie nudziłam się czytając te książkę, ale czasami bywała męcząca, bo przypominała filmy klasy B.
Kolejną słabą stroną tej książki w moim odczuciu był pojedynek. Było dość nudno i piekielnie przewidywalnie. O ile taki sposób opisywania sprawdzał się przy masowych rzeźniach, ale przy walce jeden na jeden było zwyczajnie nudno.
Pożalić muszę się też na zakończenie książki. Skończyła się równie brutalnie i gwałtownie jak bijatyki w niej opisywane. Zdenerwowało mnie to trochę i nie pozostaje mi czekać na kolejną część. Na pewno nie jest to książka, która zostanie ze mną na dłużej i nie będę zbierać kolejnych tomów jak to było w przypadku "Kłamcy", czy serii z Rebeką Martinsson. Pewnie dam ją kuzynce, bo ona lubi takie japońskie klimaty, w których historia przypomina krwawe anime w stylu Hellsinga, którego w przeciwieństwie do "Kill Billa" uwielbiam. Dalej też nie wiem, co o niej myśleć. Z jednej strony była dobra i zgrabnie napisana, a z drugiej kompletnie nie moja bajka i chyba dalej wolę te plastyczne nieco oniryczne książki Mai Lidii Kossakowskiej z jej zestawem skrzydlatych bohaterów.
Wydaje mi się, że "Takeshi" idealnie nadaje się do tego żeby wzbogacić moją listę dziwnych książek.



Źródło ilustracji:
http://fabrykaslow.com.pl/uploads/media/okladka/0001/04/thumb_3047_okladka_duzy.jpeg

wtorek, 3 czerwca 2014

Swoją drogą...

Ktoś kiedyś mnie pytał książki, którego z podróżników lubię najbardziej. Kiedyś bez zastanowienia podałabym nazwisko Wojciecha Cejrowskiego, ale potem gdy postawiłam go w jednym rzędzie z innymi podróżnikami wypadł mocno blado. Kiedy ostatnio czytałam jakąś jego książkę (chyba "Rio Anaconda") zapachniało mi sporą dawką hipokryzji, a ja jako czytelnik czułam się traktowana mocno z góry. Teraz na jego miejsce pewnie wskoczyłaby Beata Pawlikowska, ale brak jej książek w bibliotekach i zaporowe ceny w księgarniach trochę odstraszają. Pewnie znalazłoby się jeszcze kilku autorów, ale ostatnio zdecydowanie na czoło peletonu wysunął się Tomek Michniewicz. Gdy przeczytałam "Samsarę" z miejsca zakochałam się w jego sposobie pisania i takim sposobem w swojej biblioteczce mam wszystkie jego książki, a czasem zaglądam też na bloga.
Zabierając się za "Swoją drogą. Opowieść o trzech podróżach po inne życie" wiedziałam już mniej więcej czego mogę się spodziewać - barwnych opowieści o niesamowitych przygodach i wielkich tarapatach w jakie zwykle pakuje się autor. Tym razem jednak było trochę inaczej. Autor wybiera trzy osoby i proponuje im podróż, która ma zmienić ich życie, sposób patrzenia na świat oraz ludzi.
Na pierwszy ogień idzie dawno niewidziany znajomy, który porzucił marzenia o zbawianiu świata i zajął się pracą. Taką nudną pracą w korporacji, w której jak sam stwierdza przerzuca tylko papiery z miejsca na miejsce. Tomek proponuje mu więc wyprawę w dowolne miejsce na świecie, stawia tylko jeden warunek - ma podjąć decyzję natychmiast. Marcin wybiera, więc Afrykę, która kiedyś była mu bliska i tak panowie jadą obserwować życie powoli zanikających we współczesnym świecie Pigmejów. Tam Marcin musi w zasadzie nauczyć się jak przebywać w dżungli i radzić sobie ze wszystkim w bardzo prymitywnych warunkach. Autor opisuje ich różne przygody np. ugrzęźnięcie samochodu w błocie i bohaterskie wypychanie go albo sytuacje bardziej poważne jak choroba Marcina, która kończy podróż, czy próba pomocy dziecku, któremu wdało się zakażenie w ranie na stopie.
Kolejną osobą jest jego żona Marianna, która musi znosić żywot słomianej wdowy, bo Tomek jest wiecznie w rozjazdach. Ich podejście do podróży jest skrajnie różne. Ona - to basen, plaża i drink z parasolką. On - błoto, choroby i wszelakiej maści tarapaty. Kiedy, więc Marianna decyduje się jechać z Tomkiem do Arabii Saudyjskiej ten jest nieco przerażony, a jego ojciec uznaje go za idiotę. Gdy docierają na miejsce dochodzi kobieta szybko ulega frustracji spowodowanej tym, że jest mnóstwo ograniczających ją praw. Jednak im dłużej przebywa w Arabii tym bardziej zaczyna ona zmieniać swój stosunek do tego państwa, jednocześnie dostrzegając jak bardzo wybiórcze są media w informowaniu ludzi o tym, co się tam dzieje.
Trzecią osobą jest ojciec Tomka. Autor wymyślił sobie, że będzie to podróż, która pozwoli im załagodzić jakoś napięte stosunki i dodatkowo sam decyduje, gdzie zabierze tatę. Celem ich podróży jest Nowy Orlean i tamtejsza muzyka. Panom nie jest łatwo się ze sobą porozumieć, ale przynajmniej próbują, a w tle towarzyszy im muzyka, która narodziła się wśród niewolników właścicieli plantacji bawełny. Koniec końców jednak nie udaje im się porozumieć i podróż przynosi rozczarowanie. Tomek nie jest w stanie zrozumieć, czemu jego tata nie jest szczęśliwy i nic nie chciał, nie chce zmienić w swoim życiu. Jego tata dalej nie potrafi zrozumieć czemu Tomek woli szaleć po świecie zamiast podjąć się "dorosłych" zobowiązań.
W moim odczuciu ta książka mocno różni się od dwóch poprzednich. Pióro Michniewicza dalej jest lekkie, a sposób pisania bardzo ciekawy. Jednak tym razem historie te nie mają nawet lekkiego zabarwienia awanturniczo-przygodowego, ale jest to bardziej próba opisania przeżyć drugiego człowieka, który ma zupełnie inny stosunek do podróży niż autor. Nic nie jest przerysowane i podbarwiane żeby był ciekawszy materiał, bo przecież przyjemniej byłoby przeczytać, że podróż do Nowego Orleanu ponownie połączyła ojca z synem, a pewien starszy Saudyjczyk uświadomił Tomkowi jaki ma skarb w domu i, że bojąc się podejmować pewnych decyzji mnóstwo traci. Jednak tak nie jest i dobrze, bo były by to kolejne historie jakich wiele. Po za tym można się śmiać, czasem powieje grozą, a czasem fabuła rozwija się jak filmach o Indianie Jonesie (choć to nieco rzadziej niż w poprzednich książkach).
Do tego wszystkiego autor wplata mnóstwo swoich spostrzeżeń na temat danego kraju, czy zjawiska konfrontując je ze stereotypami jakie na ten temat krążą wśród ludzi. W całej książce jest też mnóstwo zachęcania do podążania swoją drogą i spełniania marzeń, a nie tylko życia nimi.
Książka podobnie jak dwie poprzednie trzyma poziom i jest warta polecenia. Mnie wchłonęła bez reszty, mimo, że tym razem było w niej trochę więcej refleksji i przemyśleń. Warto było czekać na kolejna książkę Tomka Michniewicza i mam nadzieję, że warto będzie czekać na następne. "Swoją drogą" dołączyło już do mojej skromnej kolekcji, choć pewnie teraz puszczę je w obieg, bo warto takie książki promować.

P.S.
Pozdrowienia z Lublina ;)