Kupiłam ich już jakiś czas temu razem z Marzeniem
Celta Mario Vargasa Llosy w ramach bożonarodzeniowego prezentu dla siebie. Początkowo
miał być sam Llosa, ale jak to ze mną bywa po wejściu do księgarni, jak zwykle
dostałam małpiego rozumu. No i na jednej książce się nie skończyło.
Na fantastykę i kryminał nie miałam ochoty, bo o
to zazwyczaj dba pani w bibliotece więc grzebałam po półkach w poszukiwaniu tak
naprawdę niewiadomo czego. No i znalazłam Białych bogów. Nie pierwszy
raz mi się obił o uszy ten tytuł i postanowiłam, że to właśnie oni zasilą moją
biblioteczkę.
Wydawca z tyłu pisze, że :
„Prowokacyjna,
ironiczna i perwersyjna powieść ukazuje barbarzyństwo cywilizowanej
dwudziestowiecznej Europy w zderzeniu z rzekomym barbarzyństwem dzikiego
plemienia indiańskiego […].”
No cóż… Jest to dość odważny i zaczepny opis, ale
po głębszym zastanowieniu muszę przyznać, że inaczej chyba nie da się tej
książki określić. Jednak zacznijmy po kolei.
Naszymi bohaterami są Niemcy, którzy uciekają z
upadłej Rzeszy po II Wojnie Światowej. Narratorem jest szesnastoletni chłopak
Erich Linden, który w swój już nie dziecinny, ale i jeszcze niedojrzały
sposób opowiada historię swojej rodziny. Całość zaczyna się na statku do
Argentyny - płynie tam razem z matką i młodszym bratem do wuja Klausa, który po
śmierci swojego brata (oficera Wermachtu) postanowił ożenić się z wdową po nim.
Opowieść można podzielić na dwie części. Część
pierwsza (krótsza) rozgrywająca się na statku. Jest opowieścią o jego rodzinie,
relacjach z młodszym bratem. Przeplatana wspomnieniami i planami chłopaka na
przyszłość, a w zasadzie tym jak imponować wujowi, który jest lekarzem. I część
druga, w której jak w greckiej tragedii wszystko obraca się przeciwko
bohaterom. Kłopoty w porcie, katastrofa samolotu, nagłe i brutalne wepchnięcie
w rzeczywistość dzikiej przyrody.
Erich z rodziną chronią się w dżungli, o przetrwaniu
w której nie mają pojęcia. Dostają coś w rodzaju pomocy ze strony plemienia Yayomi, które uważa ich za delfiny. Niespodziewanym wsparciem i źródłem wiedzy
staje się dla nich schorowany antropolog, który mieszka z Indianami. Jednak ta
pomoc też nie pozwala im na zachowanie wpojonych norm zachowania i powoli
zaczynają się budzić w nich szaleństwo, wyrachowanie, brutalność… Całą książkę
kończy dramat Zeppiego, po którym wszystko sypie się lawinowo.
Co o niej myślę? Na pewno muszę przynajmniej
częściowo się zgodzić z wydawcą. Książka jest prowokacyjna i na pewno
perwersyjna, ale czy ironiczna? Owszem w pewien sposób obrazuje ironię
cywilizowanego człowieka postawionego w ekstremalnych warunkach i zderzającego
się z obcą kulturą. Bez elektryczności i
innych udogodnień nie daje sobie rady. Jednak przeraża mnie dosłowna brutalność
niektórych opisów. Wyrachowanie nastoletniego Ericha, którego wrzucono z jednej
skrajności w drugą i jego pragmatyczne podejście do kobiet, miłości, życia jako
takiego, też nie pozwala na dobry odbiór książki. Jest raczej strasznie
irytujące. Nic nie jest tam proste, ani czarnobiałe, a cywilizacja może okazać
się o wiele bardziej prymitywna niż dzikie plemię. Z każdą kolejną stroną
spotykamy się z narastającym szaleństwem, chaosem. Pomysł autora jest dobry i
nietypowy, zwłaszcza osadzenie powieści w czasie tuż po upadku III Rzeszy, ale
na tym chyba się kończy.
Nie jest to może najprzyjemniejsza i
najłatwiejsza z książek, które dane było mi przeczytać. Wiem też, że na pewno
do niej nie wrócę. Lubię książki, w których analizie poddawana jest ludzka
psychika, ale dla mnie Biali bogowie
to za dużo. Zbyt ekstremalna.
Warto także dodać, że książka dużo straciła też
na tłumaczeniu. Już sam tytuł nie jest trafnie dobrany. Bardziej adekwatny
wydaje mi się angielski The dolphin people. Język jakim jest napisana sprawia wrażenie zbyt infantylnego
nawet jak na rozwydrzonego nastolatka. Często odnoszę też wrażenie, że niektóre
fragmenty są tłumaczone zbyt dosłownie. Czy przetłumaczyłabym to lepiej? Pewnie
nie, ale tu niczego to już nie zmieni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz