piątek, 30 stycznia 2015

Wyższa matematyka...

Życie doktoranta nie jest usłane różami albo inaczej. Dopóki na horyzoncie nie pojawią się studenci albo szef z kolejnym ciekawym pomysłem wszystko jest w porządku. Może nie różowo, ale w granicach tolerancji  i przy odrobinie dobrej woli nawet spektakularną porażkę można przekuć w coś dobrego.
Niestety schody zaczynają się w tedy kiedy pojawiają się studenci, a osiągają one rozmiary Mount Everestu kiedy zaczynasz tych studentów chwalić. O czym ostatnio przekonałam się na własnej skórze i to dość boleśnie. Chociaż wszyscy dookoła mnie twierdzą, że demonizuję całą sprawę.
Co konkretnie się stało? A no to, że trójca studencka, która robi prace magisterskie na moich zyzuniach nie potrafi liczyć i żeby było śmieszniej wcale się do tego nie chcą otwarcie przyznać. Przez co wyszłam przed promotorką na jędzę kosmiczną, która ma jeden jedyny cel w życiu żeby robić studentom na złość i utrudniać ich egzystencję na wszelakie możliwe sposoby.
Schody zaczęły się, gdy postanowiliśmy ruszyć już teraz z pracami magisterskimi, a konkretniej zacząć eksperyment. Studenci mieli przyjść i powiedzieć jak wygląda ich rozkład jazdy w sesji, a ja miałam siąść i rozplanować technicznie całe przedsięwzięcie. Pierwszym problemem okazało się wyciągnięcie informacji kiedy i ile mają egzaminów, ale po ciężkich bojach państwo ustalili jedną wersję. Napisałam więc rozkład zajęć przy eksperymencie, omówiliśmy co, kiedy, jak i gdzie będzie robione. Przygotowałam im rozpiski żeby przypadkiem nie próbowali mi wmawiać, że wcale się nie umawialiśmy na akurat ten konkretny dzień i te konkretną godzinę. Myślałam, że najgorsze mamy za sobą, więc kazałam im  tylko policzyć zwierzaki żeby rozplanować grupy eksperymentalne i wróciłam do swoich zajęć. Niestety teraz boleśnie się przekonałam, że to był błąd.
Okazało się, że policzenie dorosłych samic S. grossa przerosło całą trójkę i to do tego stopnia, że aż siadłam z wrażenia. Dwa tygodnie temu doliczyli się 200 sztuk, więc z panią promotor wydzieliłyśmy trzy grupy: kontrolę, trute kadmem i trute miedzią. W sumie wyszło nam, że wykorzystamy 180 zwierzaków i 20 zostanie na podtrzymanie hodowli oraz na jeden pilotażowy eksperyment.
Dzisiaj okazało się, że nie ma tylu pająków! Kiedy kazałam im dzisiaj wstępnie odliczyć pająki do eksperymentu i przygotować na poniedziałek przyszli do mnie z paniką w oczach oznajmiając, że jest tylko 140 osobników. Mnie zatkało i to dosłownie. Przecież ponad 1/4 hodowli nie mogła od tak zniknąć! 
Kiedy zaczęłam robić dochodzenie i sprawdzać zeszyt z prowadzenia hodowli, okazało się, że napisali dokładnie ile jakich pająków jest. Kiedy im to pokazałam, łącznie z ich podpisami zaczęli się tłumaczyć, że:
  1.  policzyli wszystkie samiczki łącznie z tymi trutymi
  2.  musiały się jakieś samce w to wplątać
  3.  200 samiczek im wyszło razem z maleństwami (tymi najmniejszymi, gdzie nie widać, który pajączek to samiec, a który samiczka).
Policzyć do 200 to jak widać wyższa matematyka... Dostali ode mnie reprymendę przez co wyszłam na jędzę bez serca. Bo przecież to, że źle policzyli to nie ich wina i nie powinnam się czepiać. Kiedy im zaś oznajmiłam, że przez to na wykonanie 1/3 eksperymentu będą musieli poczekać do przyszłego roku aż misie dorosną zaczęli marudzić. No, ale ja nic na to nie poradzę, sama mam przez ich "zdolności" matematyczne duży problem do rozwiązania...
Ech... Coś jest w tym chińskim przekleństwie "Obyś cudze dzieci uczył" i teraz też już wiem, że student jest jak dziecko we mgle i nawet przy liczeniu od 1 do 200 trzeba go za rączkę prowadzić. A samemu trzeba stosować się do reguły: jeśli chcesz coś zrobić dobrze, zrób to sam.


Źródło ilustracji:
https://farm8.staticflickr.com/7352/12002890526_90c9ca2926.jpg

sobota, 24 stycznia 2015

Tajemnica diabelskiego kręgu...

Przy pierwszym kontakcie Anna Kańtoch oczarowała mnie niesamowitym "13 aniołem", którego z miejsca pokochałam. Za nietuzinkowy, pełen sprzeczności świat, w który zostali rzuceni ciekawi i niejednoznaczni bohaterowie. Miałam, więc nadzieję, że reszta książek, które wyszły spod jej pióra będzie w równie intrygujący sposób czytelnika pochłaniać. Dlatego też bardzo długo polowałam na zbiory opowiadań o Domenicu Jordanie, ale nimi się trochę rozczarowałam. Kiedy, więc zobaczyłam w księgarni "Tajemnicę diabelskiego kręgu" pomyślałam sobie, że można dać autorce jeszcze jedną szansę. Po za tym z pleców okładki uśmiechała się do mnie notka wydawcy o aniołach i tajemniczych wydarzeniach. Zupełnie zignorowałam przód (bo przecież nie ocenia się książek po okładce) i wspomnienie o głównej bohaterce, a to wszystko przez mistrzowsko napisany prolog, który spowodował niesamowitą ciekawość dalszego ciągu.
Kiedy jednak wróciłam do domu i bardziej trzeźwym okiem spojrzałam na zawartość to przestraszyłam się, że będzie to horror dla trochę młodszej młodzieży. No i niestety nie pomyliłam się, co w cale nie znaczy, że książka była zła. Po prostu nie mój przedział wiekowy.
Gdy z nieba w powojennej Polsce, w której twarde rządy sprawują komuniści nagle spadają anioły ludzie zaczynają mieć nadzieję na odmianę swojego losu. Zaślepieni nią zdają się nie zauważać, że to oni muszą pomagać tym istotom ukrywając je przed SB. Nina, czyli główna bohaterka widziała jak spadały anioły i początkowo jak wszyscy w jej otoczeniu była nimi urzeczona. Jednak stopniowo zaczęła podchodzić do sprawy bardziej trzeźwo. Kiedy jednak zostaje wezwana do ukrywającego się na jej osiedlu aniołów nawet nie domyśla się jak bardzo wywróci się jej świat do góry nogami.
Anioł wysyła ją na wakacje do starego klasztoru w Markotach i chociaż dziewczyna nie rozumie motywów istoty to z chęcią jedzie. W końcu, co może być strasznego w wakacjach nad jeziorem i zabawie z innymi dziećmi. Jednak kłopoty zaczynają się już na początku podróży, ale to tak naprawdę przedsmak tego, co ją czeka. Gdy dociera do klasztoru wszystko zaczyna wydawać jej się dziwne, a perspektywa udanych wakacji zaczyna się rozwiewać. Nic nie wydaje się normalne począwszy od zachowania przebywającego tam anioła, dwójki dziwnych pomocników, przez nie radzącą sobie z opieką nad dziećmi panią Cecylią, po tajemniczy krąg wyjałowionej ziemi, który z każdym wieczorem zdaje się powiększać. Miejsce to przyciąga, a jednocześnie odstręcza martwotą, powykręcanymi drzewami, czuć że skrywa się tam jakaś mroczna, niebezpieczna tajemnica. A w tym wszystkim jest trzynaścioro zupełnie różnych dzieci, wśród których ma być wybraniec mogący uratować świat przed złem.
Na pierwszy rzut oka nic ciekawego. Ot, kolejne dziecko mające uratować świat przed złem i nawet nie trudno się domyślić kto to może być. Wszystko już na samym początku staje się jasne i jedyną zagadką, której trudno się domyślić są ci aniołowie, ale jej rozwiązanie było chyba najbardziej rozczarowującym elementem książki. Jednak jest coś w sposobie pisania Anny Kańtoch, że doczytałam te książkę do końca.
Autorka tworzy niesamowicie barwne postacie. O żadnym z bohaterów, którego poznajemy nie można powiedzieć, że jest nijaki. Niestety często trąci stereotypowymi bohaterami z książek dla młodzieży, co bywa strasznie irytujące. Dodatkowo na początku jeszcze trudno pozbyć się wrażenia, że przynajmniej na początku historia wygląda dziwie znajomo. Klasztor przypominający tajemniczy zamek, jezioro z czymś niepokojącym w swoich głębinach i trójka przyjaciół, którzy mierzą się z tajemnicą tego miejsca. Jakieś skojarzenia?
Na szczęście im dalej tym podobieństw mniej, ale trudno się potem pozbyć odruchu wyłapywania podobieństw. A u mnie jest to tym większe, że Harry Potter nigdy nie był moją ulubioną książką i dalej nie rozumiem dlaczego historia czarodzieja ofermy, za którego wszystko wszyscy robią, a on zbiera laury została wciągnięta w kanon lektur szkolnych w podstawówce. Mnie nie pytajcie.
Najmocniejszą stroną "Tajemnicy diabelskiego kręgu" jest klimat i realia w jakich osadzono wydarzenia. Powojenna zniszczona Polska, w której ludzie żyją w atmosferze ciągłego strachu czającego się gdzieś z tyłu głowy. Na wszystko brakuje, nie usunięto jeszcze wszystkich śladów wojny. No i ten wciskający się od samego początku mrok w środku lata. Anna Kańtoch operuje słowem w taki sposób, że chociaż główna bohaterka doprowadza do nerwicy, to czyta się dalej, bo atmosfera jest niemal namacalna. Raz przyłapałam się na tym, że po zgaszeniu światła (miałam powtórkę z rozrywki z lampą) pędziłam do łóżka oglądając się przez ramię.
Niestety nie mogłam pozbyć się wrażenia, że książka jest napisana dla dzieci, a w zasadzie dla tej trochę młodszej młodzieży. Książka trafiłaby w moje gusta gdybym dostała ją w gimnazjum kiedy to zaczytywałam się z koleżanką "Serią niefortunnych zdarzeń", czy "Szkołą przy cmentarzu", ale nie teraz. Nie potrafiłam polubić głównej bohaterki ani znaleźć wspólnego języka. Gdybym była młodsza pewnie byłoby inaczej, ale teraz Nina mnie po prostu irytowała.
"Tajemnica diabelskiego kręgu" jest dobrą książką, ale to nie mój przedział wiekowy dlatego czułam się nią rozczarowana, a rozczarowanie to podsyciło jeszcze rozwiązanie tajemnicy kim są naprawdę aniołowie. Obca rasa z kosmosu? Błagam, ale trąci tandetą (przynajmniej dla mnie). Na swoją obronę książka ma niesamowite ilustracje, które idealnie podsycają klimat historii.
Nie jest to pozycja dla starszych czytelników, ale mogę ją natomiast z czystym serca polecić dwunasto-, trzynastolatkom-.
Ciekawa jestem też opinii kuzynki. Nie ma ona co prawda trzynastu lat i chodzi już do liceum, ale to w dalszym ciągu młodzież :)


Źródło ilustracji:
http://www.matras.pl/media/catalog/product/cache/1/image/9df78eab33525d08d6e5fb8d27136e95/t/a/tajemnica_diabelskiego_kregu_IMAGE1_299910_5.jpg

niedziela, 11 stycznia 2015

Achaja, czyli największy koszmar roku 2014

Nigdy z twórczością Ziemiańskiego nie było mi po drodze. "Breslau forever" zaczęłam i po kilku stronach wrócił do biblioteki, a jeśli już coś jakimś cudem zaplątało się na półce to najczęściej wracało nieprzeczytane. Koło "Achai" krążyłam bardzo długo zanim zdecydowałam się po nią sięgnąć i teraz już wiem, że podświadomie unikałam czytelniczej katastrofy. Książka ta rozczarowywała mnie niemal na każdej stronie i doprowadzała do skrajnej nerwicy, ale żeby móc z czystym sercem powiedzieć, że to największy z moich czytelniczych koszmarów ubiegłego roku musiałam ją doczytać do końca. Nie potrafię też zrozumieć nominacji do Zajdla, bo jedyne co mi się w niej podobało to niezawodne ilustracje Piotra Cieślińskiego.
O czym jest "Achaja"? To w zasadzie trój wątkowa powieść, w której główne skrzypce tytułowa Achaja. Córka jednego z Wielkich Książąt królestwa Troy będąca bystrą i dobrze wykształconą dziewczyną znienawidzoną przez młodszą od siebie macochę. Na skutek dworskich intryg i ewidentnej opieszałości umysłowej ojca zostaje wcielona do wojska, z którego trafia w niewolę, by następnie stać się wojownikiem i z tej niewoli uciec.
Kolejnym wątkiem jest opowieść o Zaanie. Świątynnym skrybie, który dojrzał swoją szansę w pewnym młodzieńcu, który uciekł z galer i był przy tym podobny do zaginionego syna jednego z Wielkich Książąt Troy. Ten niezbyt rozgarnięty chłopak daje się prowadzić Zaanowi, który okazuje się, że nagle ma gigantyczne zamiary wmieszania się w wielką politykę i o dziwo sprawnie sobie z nią radzi. Mimo iż wcześniej nie potrafił wybić się ponad posadę skryby.
No i wreszcie trzeci wątek, który z początku wydawał mi się najbardziej obiecujący, czyli losy czarownika Mereditha, który wplątał się w sprawy bogów i na ich polecenie wypowiada wojnę swojemu zakonowi. No może nie jest to dosłowna wojna, bo mężczyzna rozumem chyba nie grzeszy, chociaż na początku wydawał się najbardziej rozgarniętą z postaci stworzonych przez Ziemiańskiego.
Książka jest koszmarna pod każdym względem! Bohaterowie są idealnie nijacy, pełno jest błędów rzeczowych i merytorycznych. Zdarzało mi się odnosić wrażenie, że sam autor nie był do końca pewien, co i w jaki sposób napisać, wiec wrzucał wszystko jak leci, bez jakiegokolwiek zastanowienia. Kobiety są traktowane z niespotykaną wręcz przedmiotowością, a do tego wszystko, co z nimi ma związek przypomina kiepski film prono przepleciony z niewybrednymi fantazjami autora. A do tego dochodzi brak jakiegokolwiek researchu i koszmarne błędy rzeczowe. No błagam, jak można twierdzić, że mrówka nie oddycha, bo nie ma płuc?! No przecież zmieniający się w nią mag by się udusił, a przecież chwilę wcześniej zamieniając się w orła omal nie umarł, gdyż został mu normalny ludzki mózg. No to ja chyba czegoś nie rozumiem? Chwilę później przecież Meredith zamienia się w wirusa, a ten z biologicznego punktu widzenia nie jest ani żywy, ani martwy.
Jednak same błędy w rozumieniu biologii nie świadczą o idiotyzmie książki (chociaż w moich oczach to jest duża żółta kartka). Nie wiem skąd Ziemiański wziął tych bohaterów, ale tytułowa Achaja, która miała byś bystrą i śliczną dziewczyną nagle okazuje się pozbawioną jakiegokolwiek charakteru i rozumu laleczką, którą bez trudu wszyscy żonglują. Sirius jest niewiele lepszy. Głąb jakich mało, co już na samym początku zauważył Zaan, ale mimo to ambitny plan niegdysiejszego świątynnego skryby działa, bo całe otoczenie wyraźnie ignoruje brak jakichkolwiek procesów myślowych w głowie podstawionego księcia. Gdyby Ziemiański trzymał się w tym momencie swoich początkowych założeń to plan powinien sypnąć się w początkowym etapie, a dwaj podsądni powinni zgnić w lochach. 
Język jakim napisano "Achaję" ciężko traktować poważnie, gdyż trąci grafomaństwem jakich mało. Dialogi toporne poprzerywane niepotrzebnymi, ogromnie rozbudowanymi opisami, co sprawia, że trzeba się wracać, by przypomnieć sobie co głupiego powiedział Sirius albo jakim popisem inteligencji błysnęła Achaja. Sceny akcji, bo walkami nazwać tego nie można są często wręcz idiotyczne, a całe to gadanie o szermierzu natchnionym wychodziło mi wręcz bokiem. Cały czas miało się ochotę za Kmicicem powiedzieć "Kończ waść, wstydu oszczędź!".
Po za tym książka momentami (bardzo licznymi) przypomina kiepskie porno albo niewybredne fantazje seksualne na temat kobiet, które zostały przez autora sprowadzone w zasadzie do funkcji seksualnych niewolnic. I albo są kochankami idealnymi albo tak fatalnymi, że mężowie wolą wszczynać wojny by móc korzystać z usług dziwek. Gdy zaś czytałam opis jak to torturowano Achaję żeby wymóc na jej ojcu coś tam. Już nawet nie pamiętam, co chcieli uzyskać, ale doskonale pamiętam jak wyglądały tortury. Potem zastanawiałam się po jakiego grzyba torturowano ją tak by nie zostały ślady, a za chwilę wysłano ją jako niewolnicę na pustynię.
Autor chyba sam nie do końca wiedział jak zbudować swoją historię i bezkrytycznie wrzucał do niej wszystko i tworząc bohaterów o wątpliwym intelekcie. Nie polecam i ostrzegam. Tak kiepskiego fantasy jeszcze nigdy w rękach nie miałam.