Życie doktoranta nie jest usłane różami albo inaczej. Dopóki na horyzoncie nie pojawią się studenci albo szef z kolejnym ciekawym pomysłem wszystko jest w porządku. Może nie różowo, ale w granicach tolerancji i przy odrobinie dobrej woli nawet spektakularną porażkę można przekuć w coś dobrego.
Niestety schody zaczynają się w tedy kiedy pojawiają się studenci, a osiągają one rozmiary Mount Everestu kiedy zaczynasz tych studentów chwalić. O czym ostatnio przekonałam się na własnej skórze i to dość boleśnie. Chociaż wszyscy dookoła mnie twierdzą, że demonizuję całą sprawę.
Co konkretnie się stało? A no to, że trójca studencka, która robi prace magisterskie na moich zyzuniach nie potrafi liczyć i żeby było śmieszniej wcale się do tego nie chcą otwarcie przyznać. Przez co wyszłam przed promotorką na jędzę kosmiczną, która ma jeden jedyny cel w życiu żeby robić studentom na złość i utrudniać ich egzystencję na wszelakie możliwe sposoby.
Schody zaczęły się, gdy postanowiliśmy ruszyć już teraz z pracami magisterskimi, a konkretniej zacząć eksperyment. Studenci mieli przyjść i powiedzieć jak wygląda ich rozkład jazdy w sesji, a ja miałam siąść i rozplanować technicznie całe przedsięwzięcie. Pierwszym problemem okazało się wyciągnięcie informacji kiedy i ile mają egzaminów, ale po ciężkich bojach państwo ustalili jedną wersję. Napisałam więc rozkład zajęć przy eksperymencie, omówiliśmy co, kiedy, jak i gdzie będzie robione. Przygotowałam im rozpiski żeby przypadkiem nie próbowali mi wmawiać, że wcale się nie umawialiśmy na akurat ten konkretny dzień i te konkretną godzinę. Myślałam, że najgorsze mamy za sobą, więc kazałam im tylko policzyć zwierzaki żeby rozplanować grupy eksperymentalne i wróciłam do swoich zajęć. Niestety teraz boleśnie się przekonałam, że to był błąd.
Okazało się, że policzenie dorosłych samic S. grossa przerosło całą trójkę i to do tego stopnia, że aż siadłam z wrażenia. Dwa tygodnie temu doliczyli się 200 sztuk, więc z panią promotor wydzieliłyśmy trzy grupy: kontrolę, trute kadmem i trute miedzią. W sumie wyszło nam, że wykorzystamy 180 zwierzaków i 20 zostanie na podtrzymanie hodowli oraz na jeden pilotażowy eksperyment.
Dzisiaj okazało się, że nie ma tylu pająków! Kiedy kazałam im dzisiaj wstępnie odliczyć pająki do eksperymentu i przygotować na poniedziałek przyszli do mnie z paniką w oczach oznajmiając, że jest tylko 140 osobników. Mnie zatkało i to dosłownie. Przecież ponad 1/4 hodowli nie mogła od tak zniknąć!
Kiedy zaczęłam robić dochodzenie i sprawdzać zeszyt z prowadzenia hodowli, okazało się, że napisali dokładnie ile jakich pająków jest. Kiedy im to pokazałam, łącznie z ich podpisami zaczęli się tłumaczyć, że:
- policzyli wszystkie samiczki łącznie z tymi trutymi
- musiały się jakieś samce w to wplątać
- 200 samiczek im wyszło razem z maleństwami (tymi najmniejszymi, gdzie nie widać, który pajączek to samiec, a który samiczka).
Policzyć do 200 to jak widać wyższa matematyka... Dostali ode mnie reprymendę przez co wyszłam na jędzę bez serca. Bo przecież to, że źle policzyli to nie ich wina i nie powinnam się czepiać. Kiedy im zaś oznajmiłam, że przez to na wykonanie 1/3 eksperymentu będą musieli poczekać do przyszłego roku aż misie dorosną zaczęli marudzić. No, ale ja nic na to nie poradzę, sama mam przez ich "zdolności" matematyczne duży problem do rozwiązania...
Ech... Coś jest w tym chińskim przekleństwie "Obyś cudze dzieci uczył" i teraz też już wiem, że student jest jak dziecko we mgle i nawet przy liczeniu od 1 do 200 trzeba go za rączkę prowadzić. A samemu trzeba stosować się do reguły: jeśli chcesz coś zrobić dobrze, zrób to sam.
Źródło ilustracji:
https://farm8.staticflickr.com/7352/12002890526_90c9ca2926.jpg