Jeszcze żyję, ale jak widać na załączonym obrazku ostatnio cierpię na brak czasu i permanentne niewyspanie, ale będąc uczciwą wobec siebie muszę się przyznać, ze to tylko i wyłącznie moja wina. Powodów jest kilka, a do najważniejszych zalicza się chyba to, że jest Mundial i ja z uporem godnym lepszej sprawy oglądam wszystkie mecze (nie widziałam tylko całych trzech!). Po za tym było trochę szaleństwa w laboratorium, które napsuło mi humor na kilka dni i do teraz odbija się czkawką. Dlatego kiedy nadarzyła się okazja wypadu na ryby i pełne odstresowanie nie wahałam się za długo.
Tata zapakował do auta swój standardowy zestaw, który z ledwością mieści się w bagażniku, a ja skromnie wrzuciłam do aparat i "Sprawę Munstera", a na tylne siedzenie Rufusa.
Pogoda była dość wietrzna, więc na samym wstępie zwiało mi krzesełko do wody, ale za to słońce nie paliło tak mocno jak ostatnio i była nadzieja, że nie przypłacę tego wypadu poparzonymi plecami, dlatego rozłożyłam sobie kocyk. Ulokowałam się na nim z wilgotnym psem (Rufus postanowił wejść do wody w czym trzeba było mu pomóc bo trzcina na brzegu to przecież bariera nie do przejścia) i ostatnią z serii książek o Van Veeterenie wydaną w Polsce.
Niestety sama historia była dość nudna, więc zdarzyło mi się parę razy przysnąć, co niestety skończyło się tym, że opaliłam sobie połowę twarzy i wieczorem wyglądałam jakby mi ktoś porządnie przyłożył. Po którejś drzemce z kolei w końcu postanowiłam wziąć psa, aparat i przejść się na mały spacer. Tata został z wędkami, a mi w tym czasie udało się zrobić kilka ładnych zdjęć zwierzaków buszujących nad wodą. Żałuję tylko, że nie wyszło zdjęcie wróbla łapiącego ważkę w locie. Wszystko działo się tak szybko, że na fotografii jest tylko szarobrązowa smuga, na szczęście maleństwo przycupnęło niedaleko i dało się sfotografować na ziemi.
Powinnam zaliczyć dzień do bardzo udanych. Niestety chyba pochwaliłam dzień przed zachodem słońca, bo Rufikowi coś odbiło.
Zdarza mu się atakować gołębie na spacerze, czy szczekać na kaczki, ale zwykle to kończy się na tym, że podbiega do ptaków, które uciekają, a ten stoi jak ta ofiara i gapi się nie wiedząc, co się stało. Z kaczkami jest jeszcze o tyle zabawy, że jak tylko się zmoczy to zwykle się cofa i podnosi z oburzeniem łapy demonstrując, że są mokre.
Tym razem jednak było zupełnie inaczej. Gdy tylko w szuwarach przy brzegu pojawiły się krzyżówki w miśka coś wstąpiło i rzuciła się w ich stronę. Śmiałam się, spodziewając się że jak tylko doleci do brzegu zatrzyma się i będzie tylko szczekał. Jednak łobuz nie patrząc na nich dosłownie rzucił się w wodę, a ja nie zdążyłam go złapać. Tata wbiegł za nim do wody, bo to małe białe jest ślepe, nie słucha i pewnie wypłynąłby gdzieś na środek stawu, który jest bardzo głęboki. Złapał go w ostatniej chwili i wytargał opornika na brzeg, ale to nie koniec.
Misiak postanowił jednak złapać te kaczki i zanim się zorientowałam to ja wbiegłam za nim w wodę do pół uda! Nie pomogło uwiązanie na smyczy, ani opatulenie w ręcznik, a z pomostu chciał brać rozpęd i znów gonić te nieszczęsne kaczki. W końcu zamknęliśmy go w aucie żeby się uspokoił. Gdy myślałam, ze już nic się nie stanie i wypuściłam go z powrotem to w szuwarach pojawiły się łyski i psie szaleństwo zaczęło się od nowa.
W sumie jak patrzę na to teraz to było całkiem zabawnie. W Rufiku obudził się pies myśliwski, który kuli ogon pod siebie jak tylko gdzieś nawet bardzo daleko strzeli petarda. Jednak w tedy najadłam się sporo strachu. A do teraz zastanawia mnie ten fenomen, że gdy wsadzi się miśka do wanny to jest kłębkiem przerażenia, do oczka wodnego na ogródku nie wskoczy bo się boi, a tam szedł do wody na ślepo... za kaczkami.
Pogoda była dość wietrzna, więc na samym wstępie zwiało mi krzesełko do wody, ale za to słońce nie paliło tak mocno jak ostatnio i była nadzieja, że nie przypłacę tego wypadu poparzonymi plecami, dlatego rozłożyłam sobie kocyk. Ulokowałam się na nim z wilgotnym psem (Rufus postanowił wejść do wody w czym trzeba było mu pomóc bo trzcina na brzegu to przecież bariera nie do przejścia) i ostatnią z serii książek o Van Veeterenie wydaną w Polsce.
Niestety sama historia była dość nudna, więc zdarzyło mi się parę razy przysnąć, co niestety skończyło się tym, że opaliłam sobie połowę twarzy i wieczorem wyglądałam jakby mi ktoś porządnie przyłożył. Po którejś drzemce z kolei w końcu postanowiłam wziąć psa, aparat i przejść się na mały spacer. Tata został z wędkami, a mi w tym czasie udało się zrobić kilka ładnych zdjęć zwierzaków buszujących nad wodą. Żałuję tylko, że nie wyszło zdjęcie wróbla łapiącego ważkę w locie. Wszystko działo się tak szybko, że na fotografii jest tylko szarobrązowa smuga, na szczęście maleństwo przycupnęło niedaleko i dało się sfotografować na ziemi.
Powinnam zaliczyć dzień do bardzo udanych. Niestety chyba pochwaliłam dzień przed zachodem słońca, bo Rufikowi coś odbiło.
Zdarza mu się atakować gołębie na spacerze, czy szczekać na kaczki, ale zwykle to kończy się na tym, że podbiega do ptaków, które uciekają, a ten stoi jak ta ofiara i gapi się nie wiedząc, co się stało. Z kaczkami jest jeszcze o tyle zabawy, że jak tylko się zmoczy to zwykle się cofa i podnosi z oburzeniem łapy demonstrując, że są mokre.
Tym razem jednak było zupełnie inaczej. Gdy tylko w szuwarach przy brzegu pojawiły się krzyżówki w miśka coś wstąpiło i rzuciła się w ich stronę. Śmiałam się, spodziewając się że jak tylko doleci do brzegu zatrzyma się i będzie tylko szczekał. Jednak łobuz nie patrząc na nich dosłownie rzucił się w wodę, a ja nie zdążyłam go złapać. Tata wbiegł za nim do wody, bo to małe białe jest ślepe, nie słucha i pewnie wypłynąłby gdzieś na środek stawu, który jest bardzo głęboki. Złapał go w ostatniej chwili i wytargał opornika na brzeg, ale to nie koniec.
Misiak postanowił jednak złapać te kaczki i zanim się zorientowałam to ja wbiegłam za nim w wodę do pół uda! Nie pomogło uwiązanie na smyczy, ani opatulenie w ręcznik, a z pomostu chciał brać rozpęd i znów gonić te nieszczęsne kaczki. W końcu zamknęliśmy go w aucie żeby się uspokoił. Gdy myślałam, ze już nic się nie stanie i wypuściłam go z powrotem to w szuwarach pojawiły się łyski i psie szaleństwo zaczęło się od nowa.
W sumie jak patrzę na to teraz to było całkiem zabawnie. W Rufiku obudził się pies myśliwski, który kuli ogon pod siebie jak tylko gdzieś nawet bardzo daleko strzeli petarda. Jednak w tedy najadłam się sporo strachu. A do teraz zastanawia mnie ten fenomen, że gdy wsadzi się miśka do wanny to jest kłębkiem przerażenia, do oczka wodnego na ogródku nie wskoczy bo się boi, a tam szedł do wody na ślepo... za kaczkami.
Widać, że jednak psy są nieprzewidywalne, niby taki spokojny, a obudził się w nim łowca :)
OdpowiedzUsuńOj, bardzo nieprzewidywalne. Nie spodziewałabym się po nim takiego szaleństwa :)
UsuńTytuł wpisu jest tak fajny (przypomniał mi o Hermionie i jej Krzywołapie), że musiałam tu zajrzeć i poczytać. :) Wygląda na to, że Rufus, niewątpliwie potomek wielkich łowców, wreszcie postanowił udowodnić swoją odwagę. Może chciał cię obronić. :) Albo po prostu chciał się zaprzyjaźnić z kaczkami. Mój pies też boi się wanny, boi się odkurzacza, ale jednocześnie jest nieustraszonym pogromcą kotów.
OdpowiedzUsuńDziękuję:)
UsuńZgodnie z historią rasy powinien gonić szczury w norach, a nie kaczki w wodzie i doprowadzać mnie do zawału :P