piątek, 17 października 2014

Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?

Długo zbierałam się do napisania tej recenzji, bo "Blade runner" Dicka wywarł na mnie ogromne wrażenie, podobnie jak "Solaris" Lema i podobnie trudno było mi na początku napisać kilka składnych słów o tej książce. Tym bardziej, że jak zwykle za takie książki zabieram się, gdy mój rozum i serce trochę szaleją, a w tedy właśnie jak na złość brak lekkich łatwych i przyjemnych czytadeł.
Chociaż z drugiej strony, było to moje podejście numer dwa do książki i podejrzewam, że gdyby nie to, że chciałam sobie udowodnić, że jednak nie jestem takim jamochłonem na jakiego się czułam to Dick musiałby pewnie swoje odczekać. Kiedy już jednak zaczęłam czytać to przepadłam bez reszty i dałam się wciągnąć historii, w której bohaterowie z jednej strony ukrywają prawdę pod stertą pozorów, a jednocześnie szukają odpowiedzi na pytania kim są i jaka jest istota społeczeństwa. Jak to się ciekawie składa, że to kolejna książka sci-fi, w której historia jest czymś w rodzaju zapalnika uruchamiającego pewne przemyślenia.
Świat w tej książce to Ziemia, która została zrujnowana po Ostatniej Wojnie Światowej, a ludzie jeśli tylko mogą uciekają przed radioaktywnym pyłem, który powoduje choroby i mutacje, które powodują, że mogą zostać zaliczeni do tzw. specjali. Ludzi gorszej kategorii, którym mnie wolno opuścić Ziemi ani mieć rodziny, by nie zanieczyścić genomu człowieka. Z drugiej strony Ci, którzy zostają starają się sprawiać pozory szczęśliwych i bogatych, a w tym celu trzeba posiadać żywe zwierzę. A żywe zwierzęta są bardzo drogie i rzadkie, gdyż to one pierwsze padły ofiarą radioaktywnego opadu. Dlatego ludzie "hodują" elektryczne zwierzęta tak jakby były prawdziwe, a cała ironia polega na tym, że do tego stopnia są w stanie upodobnić zwierzęta do prawdziwych, że gdy mają prawdziwe zwierze zapominają, że jest żywe. Z drugiej strony boją się, że produkowane przez nich androidy zastąpią ludzi, ale też nie wahają się ich ulepszać. Przecież to tylko zabawa w Boga. Androidy co raz bardziej przypominają ludzi w odruchach, wyglądzie, a często żeby jeszcze lepiej imitować życie mają wgrywane wspomnienia. Co tak naprawdę nijak się ma do ich pierwotnej funkcji, czyli służenia kolonistom opuszczającym umierającą Ziemię. Ale jak tu się oprzeć kiedy zabawa w Boga jest taka fajna. Nie przeszkadza to ludziom jednoczenie bać się tych robotów, którym brakuje empatii i chociażby dlatego mają one ścisły zakaz przebywania na niej, a jego złamanie oznacza dla nich śmierć.
W takim właśnie świecie funkcjonuje łowca androidów Rick Deckard. Jego zadaniem jest odnalezienie i zniszczenie szóstki najnowszego typu androidów, które uciekły na Ziemię. Jednak w trakcie polowania wszystko okazuje się mieć podwójne dno i Deckard szukając maszyn udających ludzi zaczyna się zastanawiać jaki sens ma życie w świecie, gdzie wszystko jest ułudą.
Powieść Dicka jest zupełnie inna od filmu Ridleya Scotta. Nie jest to opowieść zaprawiona wątkiem romantycznym, ale historia, która tak na dobrą sprawę wytyka kilka ludzkich wad. Przykładem tego może być usilne dążenie do tego by ludzie dobrze nas odbierali, co czasem przyjmuje niesłychane formy. Obrazem tego jest właśnie elektryczna owca, która staje się substytutem prawdziwej, ale podtrzymuje mit o statusie społecznym. Jest to także sposób na udowodnienie swojego swojego człowieczeństwa, bo przecież zwierze wymaga opieki, empatii. Z drugiej strony ludzie nie chcą by ich samych coś zastępowało i chociaż dążą do ulepszania robotów tak by jak najbardziej przypominały człowieka to jednocześnie robi się wszystko by je eliminować. Czemu nie mogą razem koegzystować? Czemu nie wolno im przybywać na Ziemię skoro ludzie z niej uciekają?
Pytania mnożą się z każdą przerzucaną kartką i każdym przeczytanym rozdziałem. I nie tylko czytelnik gubi się w tym gąszczu pytań o istotę człowieczeństwa. Zmagają się z nimi również bohaterowie, których stworzył Dick i każdy z nich robi to na swój sposób. Specjal szuka przyjaciół i chce chronić androidy ponieważ w jakiś sposób go akceptują nawet jeśli wiąże się to z wykorzystywaniem go. Androidy tworzą w świecie ludzi swój fikcyjny świat i chcą tylko za wszelką cenę przeżyć. Nie mają przy tym skrupułów i jeśli zabicie kogoś im to umożliwi to, to robią. Łowca androidów zaczyna się zastanawiać i mieć wątpliwości czy to, co robi jest słuszne nawet jeśli pozwoli mu to na kupienie żywej kozy, a jego żona specjalnie wpędza się w stany depresyjne być czuć, że żyje.
Książka ta to jednak nie tylko pytania i dużo się w niej dzieje. Akcja często pędzi na łeb na szyję, a do tego okraszona jest ciekawymi, żywymi dialogami, przez co jeszcze lepiej autor przemyca trudne pytania. Dick w tej książce zapewnia zarówno rozrywkę jak i coś więcej, coś co zmusza do głębszych przemyśleń.
Jest to według mnie bardzo wartościowa i ciekawa powieść. Napisana w sposób lekki i ciekawy, ale jednocześnie przemyca sporo ważnych treści, zmusza do zastanowienia się nad istotą człowieczeństwa, społeczeństwa i innymi problemami.
Nie byłabym też sobą, gdybym nie wspomniała chociaż troszeczkę o oprawie jaką tej książce przygotowało wydawnictwo Rebis. Jest to piękne wydanie z niepokojącymi grafikami Wojciecha Siudmaka, które wręcz idealnie wpasowują się w klimat jaki Dick stworzył w "Czy androidy śnią o elektrycznych owcach". Coś pięknego.Z naprawdę dużą przyjemnością brałam te książkę do ręki, bo już samo przerzucanie kartek i gładzenie srebrnej okładki było niesamowite. Czułam się trochę tak jak w tedy, gdy pierwszy raz wzięłam do ręki swoją pierwszą kupioną i jednocześnie ukochaną książkę. I chociaż jest to może niezbyt ładne wydanie "Władcy Pierścieni" z Muzy to wiem, że nie zamieniłabym go na nic innego. Nie żałuję, że wydałam na nią prawie 50 zł, jest tego warta.
Mam nadzieję, że do "Blade runnera" będę wracać równie często jak do "Władcy Pierścieni", bo chyba się z twórczością Dicka polubię na dłużej, bo na półce czekają kolejne dwie jego książki również wydane przez Rebis.


Źródło ilustracji:
http://static2.intelimedia.pl/sub/Blade-Runner-Czy-androidy-marza-o-elektrycznych-owcach-_bn30902.jpg

sobota, 11 października 2014

Kiedy gra w wojnę dzieje się naprawdę

O Orsonie Scottcie Cardzie można mieć różne zdanie, w końcu jest to postać głosząca dość radykalne i kontrowersyjne opinie. Jednak nie można mu odmówić, że jest genialnym pisarzem i stworzył książkę, a w zasadzie całą serię, która niesamowicie zapada w pamięć i zmusza do zastanowienia się nad kilkoma bardzo ważnymi aspektami bycia człowiekiem, poświęcenia jednostki w imię dobra społeczeństwa, praw człowieka, wychowania dzieci, hodowli genialnych dzieci, moralności. Sporo jak na powieść sci-fi, prawda?
O czym opowiada "Gra Endera"? Jest to historia kilkuletniego chłopca Andrew Wiggina, którego rozwój obserwowano niemalże od dnia poczęcia z nadzieją, że jest genialnym dzieckiem. Dzieckiem, które w przyszłości stanie na czele armii i poprowadzi ją do zwycięstwa w wojnie z robalami. Jednak żeby to osiągnąć trzeba wiele poświęcić, a największą ofiarę złoży kilkuletni genialny chłopiec, który zostanie poddany morderczemu szkoleniu i zostanie brutalnie wykorzystany przez dorosłych chcących za wszelką cenę pozbyć się potencjalnego zagrożenia.
Card stworzył świat, w którym ludzkość zjednoczyła się przeciwko strasznemu wrogowi, obcej rasie, która zaatakowała Ziemię i niemal wygrałaby te wojnę, gdyby nie jeden genialny człowiek. Jednak na tym strach przed robalami się nie kończy i Międzygwiezdna Flota od najmłodszych lat szkoli  dzieci z nadzieją, ze któreś wyrośnie na genialnego dowódcę. Ludzie są w stanie nawet świadomie złamać przepisy, które mówią, że każde małżeństwo może mieć tylko dwójkę dzieci. Tylko dlatego na świat przychodzi Ender, który w opinii wojskowych psychologów ma łączyć w sobie cechy swojego starszego rodzeństwa. Brutalnego brata lubiącego znęcać się nad innymi oraz czułej, niezwykle empatycznej siostry.
Pokazuje jak indywidualne podejście do szkolenia, często w brutalny sposób pozwala na wychowanie idealnego dowódcy. Ender jest izolowany od rówieśników, inni członkowie jego grupy w Szkole Bojowej są buntowani przeciwko niemu, a gdy osiąga co raz lepsze wyniki i radzi sobie z trudnymi zadaniami nauczyciele robią wszystko by go złamać. Zmieniają reguły gry panujące w Szkole, a nawet pozwalają jego wrogom go atakować i obserwują jak to dziecko ostatecznie eliminuje swoje problemy, ale jednocześnie za wszelką cenę chce uniknąć tego, czego od niego wymagają, czyli brutalnej bezwzględności. Z drugiej strony pokazuje jak sprawny umysł jest w stanie radzić sobie z zastanymi okolicznościami i wykorzystać każde nawet niekorzystne warunki na swoją korzyść, co jest możliwe dzięki odpowiedniemu treningowi.
Z jednej strony człowiek podziwia Endera, który staje się sprawnym strategiem, nauczycielem, ale przede wszystkim genialnym dowódcą, za którym żołnierze pójdą w ogień. Z drugiej jest przerażony wizją roztoczoną przez pisarza.brutalne szkolenie kilkuletniego dziecka, które jest traktowane jak dorosły. Mordercze szkolenie wojskowe, szkoła i wszystko po to by wyhodować wojskowego geniusza. Geniusza, który w wieku 10 lat jest wyprany z emocji, wypalony i zmęczony życiem, a mimo to potrafi poprowadzić armię do walki. Który potrafi z z zimną krwią eliminować wroga i wykorzystywać swoich podwładnych, ale żeby tak było dorośli utrzymują go w nieświadomości. Pozwalają mu myśleć, że to wszystko to gra, a gdy w końcu poznaje prawdę świat wali mu się z całym impetem na głowę... To, co uznawał za grę nagle okazuje się prawdziwą wojną, a konsekwencją decyzji tego dziecka jest zniszczenie świata obcych i tak de facto ich eksterminacja. Wszystko w co wierzył Ender nagle wali się w gruzy, a dziecko z doświadczeniem starego człowieka, nagle znów staje się zagubionym, choć nadal genialnym dzieckiem.
Jednym z ważnych aspektów tej książki jest też brak komunikacji. Osron S. Card pokazuje jak ludzie nie potrafią się między sobą komunikować i jak łatwo można nimi manipulować, co z dziecinną łatwością robi starsze rodzeństwo Endera. Pokazuje też jak bardzo ludzi ogranicza ich własne pojmowanie świata i brak prób komunikacji z innymi, bo koniec końców wojna z robalami wynikała z tego, że nie potrafili się komunikować. Jest to dość częsty motyw w literaturze sci-fi np. "Solaris" Lema, czy filmach w tej tematyce (dość częsty wątek w Star Treku).
Czytając "Grę Endera" człowiekowi nasuwa się mnóstwo pytań, o to jak wiele można poświęcić w imię wyższego dobra i czy gra, którą się prowadzi jest warta świeczki i zniszczenia komuś życia. Książka jest napisana w sposób niesamowity. Wciąga człowieka bez reszty i wywołuje skrajne emocje. Bardzo często ma się ochotę wyrwać Andrew z tego brutalnego świata, przytulić jak dziecko i zapewnić bezpieczny dom, w którym nikt nie będzie od niego wymagał tworzenia nowych strategii i radzenia z rzeczami, które go zdecydowanie przerastają. Chce się nim po prostu zaopiekować. Z tych ciepłych uczuć do dziecka wynika też dosłownie chęć zamordowania tego, kto mu zgotował taki los, ale też w pewien sposób rozumie się jego motywacje.
Na dodatkową uwagę zasługuje też fakt, że Card wspomina o polakach jako o tych, którzy mimo silnych represji nie zgadzali się z ograniczeniami postawionymi przez świat i napisał o tym osobne opowiadanie, w którym okazuje się, że główny bohater ma polskie korzenie. Oddaje on też w nim swojego rodzaju hołd postaci św. Jana Pawła II.  Nie wiem, czy jest to w każdym wydaniu, ale jest warte uwagi, bo też sporo wnosi do rozumienia tego, co się działo w "Grze Endera".
To był mój drugi raz z tą książką i podobnie jak dziesięć lat temu jestem pod ogromnym wrażeniem. Książka wywołuje mnóstwo emocji, zmusza do myślenia, a jednocześnie wciąga. Chociaż akcja nie pędzi na łeb na szyję, to dzieje się w niej sporo i nic z tych wydarzeń nie jest literacką zapchajdziurą, ale wywołuje masę emocji i naprawdę trudno przejść obok obojętnie. Czasem mam ochotę powiedzieć, że pod płaszczykiem medialnych wydarzeń jest to bardziej książka filozoficzna zmuszającą do zastanowienia się nad kondycją moralną ludzkości, a także jednostki.
"Gra Endera" jest niesamowita i polecam wszystkim, nie tylko fanom science fiction. To jedna z tych książek, którą trzeba przeczytać, a przy okazji wytrąca wszystkim sceptykom sci-fi argument, że tego typu książki niczego nie wnoszą, a są tylko czczą gadaniną o statkach z napędem nad-świetlnym.


Źródło ilustracji:
http://fantastyka.wm.pl/wp-content/uploads/2009/10/okl-Gra-Endera.jpg

środa, 8 października 2014

Głodowe igrzyska

Mam malutką (półtoragodzinną) przerwę między tym aż mi ugotuje się pożywka dla muszek, a tym aż wystygnie i będzie można na niej posiać drożdże. Wykorzystam więc chwilę i napiszę słowo o "Igrzyskach śmierci" Suzanne Collins, bo w końcu się przełamałam i sięgnęłam po nie.
O czym są "Igrzyska śmierci" pewnie każdy wie, bo albo czytał książkę albo miał okazję oglądać film. W telegraficznym skrócie wygląda to tak, że Kapitol stolica państwa Panem powstałego na gruzach USA twardą i bezwzględną ręką rządzi otaczającymi je dystryktami. Czemu nikt się nie buntuje? Z tej prostej przyczyny, że kiedyś brutalnie stłumili bunt, a na pamiątkę swojego zwycięstwa urządzają rokrocznie Głodowe igrzyska, w których na śmierć i życie walczą po dwie osoby, a w zasadzie młodzież (chłopak i dziewczyna) z każdego z dystryktów. Wszystko byłoby tak jak zwykle, gdyby nie jeden drobny szczegół. W 12 dystrykcie dochodzi do niesamowitego wydarzenia, do Igrzysk zgłasza się ochotniczka Katniss Everdeen, która chce zastąpić swoją młodszą siostrzyczkę. Od tego momentu nic nie jest normalnie (o ile wcześniej można było o normie mówić)...
Książka Collins ma swoje plusy i minusy. Ciekawy pomysł na świat, w którym żyją bohaterowie, nawet sposób narracji i czas, w którym ona jest były ciekawe, chociaż dalej zostaje przy tym, że nie lubię narracji pierwszoosobowej i główni bohaterowie doprowadzają mnie w tedy do szału. W sumie nie inaczej było w przypadku Katniss, ale o tym za chwilę.
Niestety z postaciami było już gorzej. Boleśnie przerysowani mieszkańcy Kapitolu bardziej przypominali mi mieszkańców zakładu psychiatrycznego, którzy uciekli na wolność niż garstkę bezwzględnych ludzi trzymających w ryzach cały kraj. Z drugiej strony uciśnieni mieszkańcy dystryktu 12 w ogóle nie powinni być w stanie wydobywać węgla nawet w ciężkich warunkach, bo odnosiłam wrażenie, że bardziej przypominają więźniów obozów zagłady niż górników. Podkreślało to nawet to, że główna bohaterka uciekała do lasu za płot żeby wyżywić rodzinę, więc 12 dystrykt musiał być niesamowicie malutki, a z wcześniejszego opisu wcale to nie wynikało.
Bohaterowie obserwowani oczami narratorki byli jednowymiarowi. Albo dobrzy, bo Katniss ich lubiła albo reprezentowali zło wcielone, bo ich nie lubiła ewentualnie wietrzyła we wszystkim podstęp. Biedny Peeta wyszedł przy niej na rozmemłanego szczeniaczka, który z długo skrywanej miłości do dziewczyny byłby w stanie dać się zabić (co też prawie mu się udało). Po za tym sama Katniss jakoś do mnie nie przemówiła, mimo iż niestety słyszy się całkiem sporo takich historii, w których to nastolatki musiały przejąć obowiązki rodziców, bo ci zmarli lub byli w jakiś sposób niewydolni. Powinnam podziwiać te dziewczynę, ale jakoś całym swoich zachowaniem i przemyśleniami sprawiała, że miałam jej dość. O dziwo, o wiele lepiej wyglądało to w filmie. Przynajmniej bohaterka wykreowana przez Jennifer Lawrence nie wydawała się aż tak wyprana z uczuć jak jej książkowy pierwowzór.
Nie wiem, może to po prostu nie mój typ bohatera i klimat powieści. Chociaż czytałam i oglądałam sporo obrazów w klimatach postapokaliptycznych (a "Igrzyska śmierci" chyba można do takiej kategorii zaliczyć). Poznałam wielu niekoniecznie sympatycznych i dających się lubić bohaterów, którzy czymś co zrobili uruchomili lawinę wydarzeń prowadzącą do zmian. Jednak ja mam wrażenie, że książka oprócz całego przeglądu emocji (chociaż dominują tutaj te negatywne wobec całego świata) głównej bohaterki jest dość przewidywalna i mimo pozorów różnorodności jest tak naprawdę czarno-biała. Zarówno pod względem otoczenia, jak i podziału na tych dobrych i tych złych.
Po za tym mimo narratora pierwszoosobowego miałam wrażenie, że to wszystko tak na dobrą sprawę dzieje się po za czytelnikiem. Tak jakby oglądać kłótnie gimnazjalistów przechodzących pod blokiem przez zamkniętą szybę z pierwszego piętra. W niczym też autorka nie sprawiła, że chciałabym sięgnąć po kolejne części.
O dziwo film podobał mi się bardziej, ale też nie był jakąś rewelacją i nie sprawił, że pobiegłam i pobiegnę do kina na następne części. Dla mnie kolejna książka dla młodzieży, którą się przeczyta bez wypieków na twarzy (gdzie te czasy, że człowiek zarywał noc żeby dowiedzieć się, co się stanie z bohaterami?!), odniesie do biblioteki i zapomni, że coś takiego w ogóle było. Chociaż z drugiej strony przy zalewie świata książkami, w których rządzą wampiry i ich bezmózgie dziewczyny (tak, tak piję do "Zmierzchu") to książka Suzanne Collins wypada całkiem nieźle. Na swoje szczęście chyba już z tego wyrosłam.


Książka bierze udział w Wyzwaniu bibliotecznym u MK


Źródło ilustracji:
http://mediarodzina.pl/zasoby/images/vbig/igrzyska_smierci.jpg