niedziela, 30 marca 2014

Komisarz i cisza

Cały czas się zastanawiam dlaczego czytam książki z Van Veeterenem. Nie lubię tej postaci i irytują mnie jej przemyślenia, a akcja cieknie jak krew z nosa, ale w bibliotece nigdy nie wyrzucam jej z przygotowanego stosiku. Nie inaczej jest w przypadku "Komisarza i ciszy", piątej z serii książek o Van Veeterenie, chociaż tym razem zaczęło się ciekawiej.
Upalne lato wszystkim daje w kość do tego stopnia, że wydaje się iż nawet przestępcy nie mają siły mordować. Van Veeteren od jakiegoś czasu rozważa porzucenie zawodu policjanta i zastanawia się czy aby przypadkiem nie wdać się w romans z kobietą, którą poznał w czasie jednego ze śledztw. Tymczasem na komendę w miejscowości Sorbinowo dzwoni kobieta, która mówi, że z obozu sekty Czyste Życie zniknęła dziewczynka. Policjant zastępujący komendanta sprawdza, czy to prawda, ale w obozie twierdzą, że wszystko jest w porządku. Po drugim telefonie młody policjant postanawia sprowadzić posiłki w osobie Van Veeterena, który ma jakiś dług wobec komendanta Sorbinowa. Tym sposobem komisarz zostaje włączony w sprawę, w której nikt nie chce powiedzieć prawdy albo uparcie milczy.
Na początku bardzo mi się podobało. Nie zapowiadało się na kryminał, ale bardziej na książkę psychologiczną, gdzie mamy starego zmęczonego życiem i pracą policjanta, który rozważa różne warianty przyszłości, a także w jakiś sposób próbuje rozliczyć się z przeszłością. Nawet sam Van Veeteren mnie w tedy tak bardzo nie irytował, a o dziwo stał się ciekawą postacią.
Po za tym sama sprawa była szalenie interesująca. Pokazanie jak działają na ludzi sekty (choć nie była to dogłębna analiza) i jak wiele są w stanie dla niej zrobić. Jak bardzo pracę śledczym może utrudniać uparte milczenie nawet osób, które nie są nawet bezpośrednimi świadkami. Nawet samo rozwiązanie sprawy, choć jest dziełem przypadku i wyskakuje jak Filip z konopi było bardzo ciekawe.
Niestety im dalej w las tym więcej drzew, a "Komisarz i cisza" zaczyna przypominać wszystkie książki z serii jakie miałam okazję czytać. Klimat robi się nieznośny, zupełnie tak jak opisywany upał, wydarzenia cieknące jak krew z nosa i do tego Van Veeteren. Komisarz i jego stosunek do wszystkiego i wszystkich, w tym przekonanie o własnej nieomylności doprowadzały mnie niemal do szału, a książka gdzieś tak mniej więcej w połowie książka zaczęła się robić najzwyczajniej w świecie nudna. Pod koniec zdarzało mi się omijać fragmenty dialogów i opisów, bez szkody dla całości, chociaż akcja zdecydowanie przyspieszyła. Cały czas mam wrażenie, że gdyby wyrzucić postać komisarza i zastąpić go kimś mniej bubkowatym byłoby o wiele lepiej, a sama seria by dużo zyskała.
Lubię sposób pisania Hakana Nessera, ale do serii o Van Veeterenie chyba już nie mam siły i następnym razem wykażę odrobinę więcej asertywności.

Książka bierze udział w Wyzwaniu Bibliotecznym u MK.


Źródło ilustracji:
http://www.czarnaowca.pl/files/elibri/648364948.jpg

sobota, 29 marca 2014

Jak dawniej po Tatrach chadzano

Tatry to góry, które mają w sobie coś magicznego. Takie swojego rodzaju magnetyczne przyciąganie, które sprawia, ze chce się tam wracać mimo dzikiego tłumu, który góry ma sobie za nic i wybiera się na Rysy w baletkach. Przy czym ja w cale nie mówię, że ja jestem lepsza, choć trochę rozsądniej do gór podchodzę, bardziej przypominam japońskiego turystę z aparatem. Kiedy jednak wychodzi się po za granicę regla górnego baletnice i japonki przestają irytować, a człowiek nabiera dystansu nie tylko do tego, ale też do całej reszty.
Mimo to zawsze się zastanawiałam jak wyglądały Tatry bez tego dzikiego tłumu, bez utartych ścieżek i ludźmi, którzy mają do gór szacunek. No i udało mi się choć na chwilę przenieść w czasie i razem z Walerym Eljaszem, Tytusem Chałubińskim oraz wieloma innymi wybrać na wyprawę w te niedostępne, majestatyczne góry. A moim wehikułem czasu była książka Krzysztofa Pisery "Jak dawniej po Tatrach chadzano".  
Jest to pięknie wydana, bogato ilustrowana książka, w której autor stara się przybliżyć historię początków turystyki w Tatrach. Od samej drogi z Krakowa, przez zabitą dechami wiochę jaką było Zakopane, po górskie bezdroża, w które turystów wiedli wielcy, legendarni wręcz przewodnicy. Oprócz bogatych ilustracji i relacji autora mamy mnóstwo cytatów z książek, pamiętników, prasy, ówczesnych przewodników, a nawet listów, które pozwalają choć trochę poczuć się jak w XIX w dodając książce życia. Bo nie jest to sucha relacja, w której dowiadujemy się, że w tedy a wtedy powstało Towarzystwo Tatrzańskie, a do Zakopanego przyjeżdżała ówczesna śmietanka artystyczno-naukowa. Sam autor sprowadza się jedynie do roli komentatora, który niczym wytrawny przewodnik prowadzi nas po gąszczu informacji na temat Tatr z XIXw.
Fajnie było doczytać i dowiedzieć się więcej o postaciach, o których zawsze opowiadał Jasiek Krzeptowski na szkoleniach dla wolontariuszy, bo nagle te postacie zaczęły żyć i mówić swoim głosem. Nie były już tylko kolejnymi ciekawostkami ze szkoleń. Po za tym Krzysztof Pisera uświadomił, że kiedyś wycieczka w Tatry była wyprawą, którą trzeba było dużo wcześniej zorganizować, bo już sam dojazd z Krakowa zajmował kilka dni (a teraz większość narzeka, że pociągiem jedzie się ponad 5 godzin). W Zakopanem nie było Biedronki żeby zakupy na miejscu zrobić, ale za to byli już górale zachęcający turystów do skorzystania z ich oferty noclegu.
Można się też sporo dowiedzieć o tym jak wyglądały ówczesne stroje do chodzenia po górach, jak rozwijały się szlaki i schroniska, a przede wszystkim obserwować rozwój i działalność Towarzystwa Tatrzańskiego, bo "Jak dawniej po Tatrach chadzano" jest książką przede wszystkim o ludziach, którzy w te góry chodzili i je pokochali do tego stopnia, że niejednokrotnie byli w stanie wykładać z własnej kieszeni, żeby tylko je spopularyzować.
W tym wypadku muszę się w 100% zgodzić z recenzją na plecach książki i z czystym sercem polecam ją wszystkim tym, co w Tatry chodzą i chcą pójść. Bo czytając ją wystarczy zamknąć oczy i można się przenieść w te majestatyczne góry i wybrać na wyprawę z Tytusem Chałubińskim w towarzystwie Jana Roja, posłuchać Sabały, a potem zasnąć gdzieś w skalnej kolibie wysłanej gałęziami kosówki.
Fajnie byłoby się tak naprawdę wybrać w wiek XIX i przejść na taki spacer tatrzańskimi bezdrożami, choć przyznam się szczerze, że taki spacer w odpowiednim dla kobiety stroju byłby niesamowicie uciążliwy. No bo jak tu wdrapać się na Zawrat w spódnicy do kostek?

P.S.
Może w tamtym czasie chciałoby mi się wleźć na kopułę szczytową Giewontu, który nie był w tedy miejscem pielgrzymek ;)

Książka bierze udział w wyzwaniu u MK Czytamy polecone książki

Źródło ilustracji:
http://ksiegarnia.pwn.pl/public/pic/hcovers/240/5f/jak-dawniej-po-tatrach-chadzano_204950.jpg

wtorek, 25 marca 2014

Tylko jedno życie

"Tylko jedno życie" to już moje drugie spotkanie z Sara Blædel oraz jej bohaterkami policjantką Louise Rick i Camillą Lind, ale odbyło się one bez specjalnych fajerwerków. 
Cała historia zaczyna się od tego, że na północy Zelandii wędkarz znajduje utopione w fiordzie zwłoki młodej dziewczyny. Ze względu na to, że dziewczyna wygląda na imigrantkę do śledztwa od razu zostaje zaangażowana Louise Rick, która dopiero co skończyła sprawę w sprawie honorowego zabójstwa. Jej szefostwo twierdzi, że ta sprawa może mieć podobny wydźwięk, wiec uznają, że policjantka ma jakieś doświadczenie w tym kierunku. Rozpoczyna się śledztwo, w którym nie ma zbyt wielu dowodów, bo te zmyła woda. Są jedynie poszlaki i domysły. Nie pomaga też rodzina zamordowanej, która z różnych powodów nie chce, bądź nie może powiedzieć prawdy.
W moim odczuciu sprawa kryminalna była tylko tłem dla różnych innych tematów, które poruszyła Blædel. Mamy tutaj sprawy konfliktów na tle różnic kulturowych w różnych formach, problemy osobiste Rick, prace policji, czy przeżywanie żałoby w odmienny sposób. 
Najwięcej miejsca autorka poświęca tematowi różnic kulturalnych między Duńczykami, a imigrantami z krajów arabskich. Pokazuje jak ludzie z obu tych skrajnie różnych kręgów kulturowych nie potrafią siebie zrozumieć. Jedni reagują na to przesadnym zamykaniu się w tradycjach i separacją, a drudzy nie rozumiejąc zaostrzają konflikty. Niestety działa to w obie strony, co podkreślone jest reaserchem, który na potrzeby swoich artykułów zrobiła Camilla.
Pokazane jest jak to rzutuje na pracę policji, jej kontakty z poszkodowanymi oraz na prasę, która w konkretny i jednostronny sposób przekazuje informacje nie zabierając głosu w dyskusji.
Jednak każdy kij ma dwa końce. Pokazane jest też jak sama tradycja i kultura wiążą ludzi do tego stopnia, że nie są w stanie wyjść po za jej sztywne ramy mimo iż przyniesie to więcej szkody niż pożytku. Jak ludzie wolą w tym momencie przyjąć zupełnie bierną postawę i kłamać byle nie zhańbić honoru rodziny.
Drugim wątkiem, któremu jest poświęcono sporo miejsca to relacje pomiędzy ludźmi pracującymi w zespole dochodzeniowym. Sara Blædel stara się pokazać jak rodzą się napięcia, ale też jak zbawiennie na takie sytuacje działają niezobowiązujące wypady po pracy. A jak wiadomo, w zespole, który jest w stanie pracować bez spięć działa się zdecydowanie bardziej efektywnie.
Co do samego tempa można spokojnie powiedzieć, że jest bardzo leniwe. Dopiero końcówka książki nabiera tempa i do ostatnich stron rozpędza się tak bardzo, że gdy dochodzimy do ostatnich fragmentów ma się wrażenie nagłego końca. Polecam do autobusu lub na dłuższą wyprawę pociągiem, bo gdy czytałam ją w domu zdarzyło mi się parę razy przysnąć. No i niestety samo zakończenie śledztwa można bardzo łatwo przewidzieć po tym w jakim tonie jest pisana większość książki. Zdecydowanie wolę sprawy, gdzie jest więcej kluczenia pomiędzy często sprzecznymi dowodami i domysłami. Tutaj niestety wszystko zostaje na samym końcu prawie podane na tacy.
Czytając "Tylko jedno życie" cały czas miałam wrażenie, że to powieść typowo obyczajowa, choć lekko podlana wątkiem kryminalnym. Trochę nie moja bajka, bo wolę ostrzej zarysowane gatunki, ale nie czytało się tego źle. Nie jest to może typowy skandynawski kryminał, czy wybitna książka. Ot, dobre czytadło do autobusu, które troszkę zmusza do zastanowienia się nad pewnymi kwestiami, ale w większej części jest raczej neutralne i łatwe do zapomnienia. Irytujące może być tylko to, że autorka kilka takich kwestii zaczęła rozważać, ale albo je porzuciła albo zbyt słabo rozwinęła, by można się poczuć w pełni usatysfakcjonowanym.


Książka bierze udział w Wyzwaniu bibliotecznym u MK


Źródło ilustracji:
http://merlin.pl/Tylko-jedno-zycie_Sara-Blaedel,images_big,27,978-83-7839-514-0.jpg

piątek, 21 marca 2014

Sezon burz, czyli fanfiction w wykonaniu Sapkowskiego

Dużo o "Sezonie burz" słyszałam, przeczytałam też całkiem sporo recenzji, jedne radziły raczej chłodne i zdystansowane, inne wychwalały nowe dzieło Sapkowskiego pod niebiosa. Opowieści o wiedźminie Geralcie z Rivii przeplatały się u mnie niemal przez cały okres szkolny, więc trochę nie wiedziałam co zrobić. Sagi, co prawda nie trawiłam, ale opowiadania jeszcze do końca liceum czytałam wielokrotnie i z dużą przyjemnością, więc trochę mnie ten dysonans zdziwił. Postanowiłam, więc nie lecieć na łeb na szyję do księgarni jak miałam w planach, ale grzecznie poczekać na swoją kolejkę w bibliotece. Niestety muszę stwierdzić, że była to chyba najlepsza decyzja jaką mogłam zrobić.
Zaczyna się zgrabnie, jak w opowiadaniach od polowania i ubicia potwora dręczącego ludzi. Kłopoty zaczynają się jednak w pewnym maleńkim państewku, gdzie Geralt w wyniku manipulacji pewnej czarodziejki zostaje zamknięty w lochach oskarżony o przekręty finansowe, a potem wypuszczony za kaucją wpłaconą przez tę samą czarodziejkę. Jeszcze większe kłopoty zaczynają się, gdy okazuje się, że ktoś ukradł jego miecze. Tym sposobem białowłosy wiedźmin zostaje wplątany w gierki rozgrywające na pałacu w Kerack, zamku czarodziei w Rissbergu i machinacje pewnego łotra, który chce rządzić. To tak w telegraficznym skrócie.
Niby wszystko fajnie. Są potwory zarówno ludzkie, tworzone przez ludzi oraz istoty ze świata legend. Są kłopoty i dylematy przed którymi staje Geralt. Są starzy bohaterowie, próbujący sobie jakoś radzić z tym co im autor funduje. Niestety jest jedno bardzo duże "ALE". "Sezon burz" przypomina bardziej średniej klasy fanfic niż książkę pisaną przez AS'a. Jeszcze gorzej to wygląda jak sobie człowiek uświadomi, że to AS napisał fanfic do własnej twórczości! Inaczej tego nie mogę nazwać i jest mi z tego powodu bardzo przykro, bo zaczęło się naprawdę bardzo ciekawie, a apetyt na przeczytanie książki z przyjemnością definitywnie odebrały panie z kordegardy w Kerack (kto czytał ten wie) i uwierzcie, że nie było nic bardziej obrzydliwego i żenującego. Nie przeszkadzały mi nawet flaki rozwleczone po wiosce.
Kuleje wszystko. Od klimatu, którego w zasadzie nie ma bo umknął gdzieś między jedną intrygą, a drugą pozostawiając jedynie swoje nikłe wspomnienie. Kto czytał wcześniejsze dzieje wiedźmina ten wie, że klimat był jednym z głównych atutów. Sapkowski potrafił zbudować porażający klimat nawet w króciutkim kilkustronicowym opowiadaniu, a tu mamy go jak na lekarstwo. Barwnych postaci też brak. Niby jest opętany czarodziej  i jego szalone eksperymenty, ale jest boleśnie przerysowany, sztuczny, a jego motywacje chyba są tylko wynikającym z powietrza kaprysem autora. Koral jest zlepkiem kilku bohaterek ze starego cyklu i bardziej irytuje niż przekonuje. Ja w każdym bądź razie na miejscu Geralta nie robiła do niej maślanych oczu, bo może po za kolorem włosów nie było w niej nic wartego uwagi. O wiele ciekawszą postacią była jej asystentka, ale na nią też w pewnym momencie brakło Sapkowskiemu pomysłu.
Jeszcze bardziej przykro mi się zrobiło, gdy z Geralta, który wyróżniał się na tle innych bohaterów nie zostało za wiele po za białymi włosami. W niektórych momentach charakteryzuje się kompletnym brakiem myślenia (czego wcześniej nie było). Chociaż doskonale zna charakter czarodziei, to niezwykle łatwo daje się wmanewrować w ich intrygę. Niesłychanie ułatwia to też kompletny brak myślenia i łatwe wpakowanie się w cos w rodzaju związku z Koral. To był cios poniżej pasa. jedynym bohaterem, który zachowuje się tak jak kiedyś jest chyba Jaskier.
Strasznie brakuje tu też dialogów. Zarówno pod względem jakości i ilości. Pojawiają się one rzadko i najczęściej są to monologi jakichś opętańców. Kiedy już się jakaś rozmowa wywiąże to brakuje humoru i ciętych ripost, a jak pojawiają się głębsze myśli to brzmią aż za bardzo patetycznie.
Do tego wszystkiego muszę jeszcze dorzucić prześladujące mnie przez całą książkę deja vu. Cały czas miałam wrażenie, że to wszystko już kiedyś było, ale w jakiejś innej dużo lepszej formie. Wrażenie to pogłębiał jeszcze taki bardzo śmieszny zabieg. Na początku rozdziału Sapkowski pisał jedno zdanie, po czym prowadził historię zupełnie w inną stronę, by po jakimś czasie znów zacząć od tego zdania. Za pierwszym razem odniosłam wrażenie, że musiała mi zakładka w torebce wypaść i, że już ten fragment czytałam wcześniej. Kiedy pojawiło się to kilka razy już aż takiego szoku nie było, ale dalej miałam wrażenie, że po sto razy czytam to samo, a strony w książce uciekają.
Książka jak na Sapkowskiego jest mocno przeciętna i chyba nie warta by ją kupować do kolekcji. Będę wredna, ale moim zdaniem książka odpowiada poziomem wszystkiego filmowi Marka Brodzkiego z 2001. To coś jak z "Kłamcą" Ćwieka - początek genialny, a koniec to już równia pochyła.  Gdzieś przeczytałam, że "Sezon burz" to w wykonaniu skok na kasę, ja bym jeszcze dodała rozpaczliwą próbę przypomnienia o sobie, bo wielu teraz wiedźmina kojarzy bardziej z grą niż książką.
Nie mogę jednak powiedzieć, że było całkiem źle. Czasami zdarzały się przebłyski dawnego wiedźmina, ale to zdecydowanie zbyt mało.
Ta książka to chyba moje największe rozczarowanie ostatnich lat. Oczekiwałam chyba zbyt wiele, a dostałam fanfiction Sapkowskiego na podstawie twórczości Sapkowskiego. Jedyne co dobre z tej afery wyszło to fakt, że znów mam ochotę na spotkanie ze starym dobrym Geraltem.

Książka bierze udział w Wyzwaniu Bibliotecznym u MK

czwartek, 20 marca 2014

Universum marvelum filmorum: Thor i The Avengers

Ostatnio było poważnie, więc dzisiaj będzie już zupełnie niepoważnie, bo o kilku filmach na podstawie kilku komiksów.
Jako małe dziecko nigdy nie ciągnęło mnie do jak to mówią "dziewczyńskich rzeczy". Uwielbiałam bawić się samochodami i kolejkami, ganiać po ogródku z łukiem z patyka i sznurka, czy doprowadzać ciotkę do zawału wrzeszcząc znienacka "Na potęgę posępnego czerepu!" (kto zgadnie z czego to okrzyk?). Potem jakoś samo z siebie wyszło, że gdy telewizja zaczęła puszczać seriale animowane oparte na komiksach Marvela i wpadłam do reszty. Od X-menów, przen Niesamowitego Hulka, Iron Mana skończywszy na Spidermanie (którego teraz wręcz nie trawię). Mieli w sobie coś, co jako mały dzieciak pokochałam. I wcale nie przeszkadzało mi, że są do bólu amerykańscy. Do samych pierwowzorów w tedy było raczej ciężko sięgnąć, ale potem udało się dostawać jakieś pojedyncze zeszyty. W każdym bądź razie nigdy z tych opowieści nie wyrosłam. Kiedy więc zaczęłam oglądać filmy z bohaterami z uniwersum Marvela przepadłam. Żeby nie przedłużać...
Ostatnio Polsat puścił "Avengersów". Film, w którym grupa superbohaterów najpierw nie potrafi się ze
sobą dogadać, bo każdy uważa, że sam sobie da radę, a w końcu jednoczy się by uratować świat. Fabuła oczywista do bólu i piekielnie przewidywalna, a mimo wszystko ogląda się niemal z zapartym tchem. Niesamowite efekty specjalne, gwiazdorska obsada i dialogi, które powodują napady szalonego śmiechu, czego chcieć więcej? Rozrywka w czystej postaci. 
Zlepek kilku różnych filmów i bohaterów o różnym temperamencie, powoduje, że "Avengers" to mieszanka obok której ciężko przejść obojętnie. Mamy więc Tony'ego Starka (Robert Downey Jr), który wszystkie rozumy pozjadał i cwaniaczy niemal na każdym kroku. Patriotycznego i uczciwego do bólu Kapitana Amerykę (Chris Evans). Poczciwego Bruca bannera, którego lepiej nie wkurzać, bo można obudzić wielką, zieloną i niszczącą wszystko na swojej drodze masę mięśni zwaną Hulkiem (Mark Ruffalo). Do tego dochodzi Thor, który czuje się w obowiązku posprzątania po braciszku Lokim (Chris Hemsworth i Tom Hiddleston) oraz kilku agentów TARCZY, którzy próbują nad tym chaosem zapanować, czyli Czarna Wdowa (Scarlett Johansson), Phil Coulson (Clark Gregg) oraz Nick Furey (genialny Samuel L. Jackson). TARCZY i Furey'owi pewnie udałoby się nad tym chaosem temperamentów zapanować, gdyby miał też wsparcie ze strony Sokolego Oka (Jeremy Renner), ale tego przywłaszczył sobie Loki chcący zapanować nad światem i rządzić.
Wszystko zdaje się sypać. ci, którzy mieli ratować świat kłócą się między sobą, o to który jest lepszy, a tymczasem nasz czarny charakter zdobywa kolejne punkty i zdaje się, że doprowadzi do inwazji, która pozwoli mu zawładnąć Ziemią. Wszystko zmienia jedno wydarzenie i... jak to zwykle w amerykańskich filmach bywa. Garstka bohaterów ratuje świat przed zagładą.
Oczywiście nie jest tak górnolotnie przez cały film. Uśmiałam się jak norka oglądając śmiertelnie poważnego Furey'a, czy Steva Rogersa ścierającego się z cwaniaczącym Starkiem, który najchętniej poszedłby na jakąś imprezę. Lub Hulka siejącego zamęt i zniszczenie do kwadratu. jak pisałam wcześniej "Avengers" to rozrywka w czystej postaci i w doborowej obsadzie aktorskiej. Ach, no i ten genialny czarny charakter, do którego ma się więcej sympatii niż antypatii. 
Po za tym w tym filmie można doszukać się drugiego dna, które koniec końców przechodzi na pierwszy plan. Tak jak w piosence przewodniej, chodzi o pokonywanie własnych słabości  a na końcu o tym, że wznosząc się ponad podziały i pracując razem można osiągnąć bardzo dużo.
Jedna tylko uwaga z mojej strony. Trzeba się trochę orientować w tym całym szalonym świecie pełnym superbohaterów, bo można się zgubić. Oglądałam "Mścicieli" z rodzicielem, który nijak się w tym światku nie potrafił ogarnąć, bo tylko "X-menów" ze mną oglądał, a tu ich nie było. Oczywiście nie było tak, że musiałam wszystko tłumaczyć, ale było sporo pytań. Chociaż w momentach takich jak ten poniżej pytań nie było żadnych :D
Niestety, o ile przy "Hobbicie" nie miałam zastrzeżeń do polskiego dubbingu tak tutaj muszę przyznać, że był on fatalny. Bohaterowie brzmieli jak w kreskówkach dla dzieci przez co ani na moment nie byłam w stanie traktować ich poważnie, a czasem trzeba było. Czarna Wdowa brzmiała jak malutka dziewczynka, a Tony Stark jak zblazowany nastolatek z gimnazjum, koszmar! Jak, więc ktoś chce obejrzeć to polecam napisy i słuchawki żeby innym nie przeszkadzać, bo tej demolki trzeba słuchać głośno.
Kiedy obejrzeliśmy z tatą "Avengersów" najzwyczajniej w świecie zachciało nam się więcej, a ponieważ tata najmniej kojarzył z całej tej zgrai Thora to padło na niego.
Pierwsza część jest po prostu genialna. Poznajemy dwóch braci Thora i Lokiego ()wspomniany wcześniej genialny duet), walczących o uwagę ojca Odyna (Anthony Hopkins), który musi zdecydować o tym, czy stery Asgaardu powierzyć jednemu z nich. Wyboru zbyt wielkiego nie ma. Thor jest dziecinny i skłonny bić się ze wszystkimi dookoła, co też robi, bo wbrew zakazowi ojca wybiera się do Nilfneimu, by walczyc z olbrzymami, którzy wtargnęli do zbrojowni na zamku. Z drugiej strony Loki, który niby wydaje się tym poważniejszym i bardziej rozgarniętym bratem, ale mimo wszystko wiecznie gra na dwa fronty, mąci i miesza.
W końcu Thor zostaje za swoje samowole i szczeniackie zachowanie ukarany zesłaniem do Midgaardu, gdzie ma nauczyć się pokory. Tymczasem Odyn zapada w śpiączkę, a władzę przejmuje Loki, który nie potrafi się pogodzić z prawdą o swoim pochodzeniu, a jednocześnie pragnie władzy. 
Na szczęście młody bóg gromów trafia na słodką i głupiutką (w moim odczuciu!) panią naukowiec, której TARCZA odbiera cały dorobek życia. W tym momencie do młodego, gniewnego boga zaczyna powoli docierać to o czym cały czas mówił mu ojciec i zaczyna pojmować, że bycie przywódcą to nie tylko uparte dążenie do konfrontacji, ale gra która wymaga cierpliwości i umiejętności. Nie szczeniackiej buty. Jednym słowem Thor pozbawiony nadludzkich mocy zaczyna dorastać.
Uwielbiam mitologię nordycką i Kennetha Branagh, który nadał filmowi tego szekspirowskiego uroku. Nie każdemu "Thor" w jego reżyserii może przypaść do gustu, bo jest bardzo teatralny i komiksowy (w pozytywnym tego słowa znaczeniu). Branagh jako reżyser buduje genialny klimat i z niedorzeczności takich jak banda wojowników galopująca po tęczowym moście robi atut, ale od początku trzeba poddać się jego konwencji. Nie jest to rozwałka w typowym amerykańskim stylu. Dla mnie jedynym najsłabszym punktem tego filmu jest postać Jane Foster, granej przez Natalie Portman. Wystarczy, że Thor ściągnie koszulkę, a mózg pani doktor zamienia się w kisiel i Jane zachowuje się jak totalna małolata. Dodatkowo pogłębia to fatalny polski dubbing.
O ile "jedynka" bardzo mi się podobała, bo była bardzo klimatyczna tak "dwójka", czyli "Thor: Mroczny świat" jest skokiem ze zrzuceniem poprzeczki.
Po zniszczeniu bifrostu i szaleństwach Lokiego w "Avengersach" Thor ze swoją wesołą kompania próbują z dobrym skutkiem zaprowadzić porządek we wszystkich dziewięciu królestwach osadzonych na gałęziach mitycznego jesionu. niestety na horyzoncie pojawia się coś dużo groźniejszego niż skutki knowań młodszego braciszka siedzącego w lochu. Zbliża się koniunkcja światów i ze snu budzą się mroczne elfy, których celem jest zniszczenie wszechświata. No i tu zaczyna się zabawa. Thor wraca na Ziemię, bo jego ukochana do której wzdycha po udanej bijatyce nagle zniknęła z oczu Strażnika. Okazuje się, że wchłonęła ona jakąś mroczna siłę, która jest w stanie zniszczyć wszechświat. Młody bóg zabiera ją do Asgaardu chcąc wyleczyć i ochronić, ale Odyn ma odmienne zdanie. Gdy na zamek napadają mroczni elfowie Odyn okazuje się być strasznie krótkowzroczny i zachowawczy, a Thor mimo młodego wieku postanawia podjąć ryzyko i z pomocą brata boga kłamstwa dokopać Mrocznym Elfom. Światy nawzajem się przenikają, więc często też zaglądamy co się dzieje z dr Selvigiem, który ewidentnie oszalał, ale w tym szaleństwie ma jakąś metodę na próbę pokonania ciemnych sił grożących zniszczeniem życia wszelakiego.
No i tu niestety jest sporo zgrzytów. Asgaard jest światem na bardzo magicznym, ale i pełnym technologii (genialne statki). Niestety Mroczni Elfowie, którzy powinni być jeszcze bardziej magiczną i nadprzyrodzoną siłą wydają się żywcem wyjęci z uniwersum Star Treka, przypominając bardziej Romulan niż elfów. Jane Foster dalej ma kisiel zamiast mózgu, gdy w pobliżu pojawia się Thor. Wszystko jest fajne i zabawne do momentu, gdy mamy na podorędziu Lokiego, Selviga (Stellan Skarsgard) i szalony humor sytuacyjny np. scena gdy Thor pyta w metrze jak może dojechać do Greenwich. Gdy jednak bohaterowie próbują być poważni trąci niepotrzebnym patosem i typowym amerykańskim poczuciem obowiązku ratowania świata. Thor wydoroślał, ale jednocześnie utracił swój charakter, który urzekł w pierwszej części, całe szczęście jest jeszcze Loki. I to właśnie ten genialny szwarccharakter ratuje film, bo to on z całego grona (oprócz Selviga i Darcy) wydaje się być najbardziej prawdziwy. A scena, w której zamienia siebie i Thora w inne postaci jest genialna.
Generalnie w "Thorze: Mroczny świat" brakuje ręki reżysera rozumiejącego ten lekko szekspirowski klimat opowieści. Szkoda, że Kenneth Branagh nie dołożył swoich trzech groszy. Mam nadzieję, że jak będą dokręcać część trzecią (furtkę sobie zostawili) to ten brytyjski reżyser i aktor specjalizujący się w sztukach Szekspira będzie miał coś do powiedzenia.
Nie jest to film tak genialny jak jedynka, ale również warto obejrzeć. Tyle, że nie z polskim dubbingiem, który jest fatalny. Mam wrażenie, że w Polsce jak coś jest firmowane przez Disney'a i na podstawie komiksów to trzeba temu dać dziecinny dubbing. I chociaż autorzy dialogów odwalają kawał dobrej roboty to niszczy to cała reszta, od reżysera, na aktorach dubbingujących skończywszy.
No to  by było chyba na tyle. Weekendowy maraton w "Universum marvelum filmorum" uważam za bardzo udane. Teraz muszę tylko namówić tatę na wszystkie trzy części "Iron Mana" albo wszystkich "X-menów", bo ja niestety mam tak, że sama takich filmów oglądać nie lubię, bo niestety strasznie dużo gadam podczas ich oglądania.
Mam nadzieję, że ktoś z was może kiedyś sięgnie po te filmy. Są świetne (niektóre mniej) i jeżeli chcecie się rozerwać to polecam z całego serca.


Źródła ilustracji:
http://www.wired.com/geekmom/wp-content/uploads/2012/03/marvel-characters.jpg
http://blogs-images.forbes.com/larissafaw/files/2012/04/Marvels-The-Avengers.jpg
http://hatak.pl/contents/thor_dw_2-1375370559.jpg
http://koziol.info.pl/wp-content/uploads/2011/05/Thor-plakat1.jpg

poniedziałek, 17 marca 2014

Studium uzależnienia

"Requiem dla snu" obejrzałam całkiem niedawno, do czego trochę wstyd się przyznać, ale tak jakoś nigdy nie było po drodze, a filmy o uzależnieniach też raczej nie zachęcały. W końcu się zmobilizowałam z kilku powodów. Pierwszym był reżyser Darren Aronofsky, który nakręcił genialnego "Czarnego Łabędzia" i "Pi", a drugim Jared Leto z 30 Seconds to Mars (czasami sobie słucham i wspominam gimnazjum) no i świadomość, że byłam w stanie obejrzeć nudnego "Aleksandra" z tym aktorem.
Jest to historia o czwórce ludzi pochodzących z Brooklynu, którzy pogrążają się w świecie ciężkich uzależnień i robią wszystko by w tym świecie pozostać. Nie chcą się mierzyć z rzeczywistością, bo wydaje im się dużo gorsza niż świat po działce. Są w stanie zrobić wszystko dla kilku gramów narkotyku i kilkunastu minut otępienia jakie on wywołuje. Jenny, Harry i Tyrone najpierw kupują narkotyki za pieniądze uzyskane z kradzieży telewizora matki Harry'ego, a potem z prowadzenia drobnej dilerki, która daje im pozory wolności i samodzielności. Sara - matka Harry'ego uzależnia się od jedzenia, telewizji, a potem obsesyjnie pragnąc schudnąć popada w uzależnienie od środków psychotropowych, które przepisuje jej jakiś lekaż nie zważający na to co się dzieje z pacjentką. W końcu wszystko przybiera szalone tempo, gdy na rynku zaczyna brakować prochów i trójka przyjaciół zaczyna popadać w obłęd i desperację. Są w stanie zrobić wszystko dla kolejnej działki. Marion zaczyna się prostytuować, Harry i Tyron wyjeżdżają w poszukiwaniu towaru.
Tymczasem mama Harry'ego mimo ostrzeżeń syna, który zdaje sobie sprawę z piekła jakie powoduje uzależnienie od narkotyków nie słucha go i robi wszystko by schudnąć do czerwonej sukienki. W pewnym momencie przestaje jej nawet robić różnicę kiedy jakie tabletki bierze, byle tylko przestać myśleć o jedzeniu i wyobraża sobie, że jest w telewizji. W końcu prochy przejmują władzę nad jej życiem i popada w skrajny obłęd.
Ta opowieść dosłownie miażdży. Aronofsky przeskakuje między różnymi obrazami pokazując jak działa człowiek na prochach. Co się dzieje z narkomanem, któremu tych środków zaczyna brakować. Pokazuje jak życie każdego z tych bohaterów powoli kończy się chaosem, nad którym nie są w stanie zapanować.
Jednak nie jest to tylko opowieść o uzależnieniach, ich przyczynach i konsekwencjach. Jest to też historia o próbach bohaterów do szczęścia, miłości i lepszego życia, którego pragną bohaterowie. Jednak nie mogąc sobie poradzić w otaczającej ich rzeczywistości idą na skróty zamieniając marzenia w senny koszmar, z którego nie mogą się obudzić. Marion zamiast mieć butik z ubraniami własnego projektu handluje z chłopakiem i jego przyjaciółmi prochami. Harry kocha matkę, ale nie jest w stanie znieść jej uzależnienia od słodyczy, telewizji i ciągłego wypominania samotności. Ucieka od niej, okrada ją, ale mimo wszystko chce ją w jakiś sposób uszczęśliwić. Sara ucieka od samotności w świat rojeń i telewizji. Gdy zaś interes z handlem narkotykami upada Harry boleśnie uświadamia sobie, że Marion bardziej kocha prochy niż jego i dla nich jest w stanie poświęcić dosłownie wszystko.
Ostatecznie każdy zostaje ze swoim własnym piekłem sam i musi sobie zacząć z nim radzić płacąc różną cenę za popełnione błędy.
Dużym atutem jest też muzyka, zwłaszcza ten wbijający się w podświadomość motyw z piosenki przewodniej. Nadaje on filmowi klimat iście dantejskiego piekła w jakim pogrążają się bohaterowie.
Co ciekawe film jest nakręcony na podstawie książki o tym samym tytule napisanej przez Huberta Shelby'ego, który sam przez wiele lat był uzależniony od heroiny. Jestem naprawdę ciekawa jak taki stan można oddać w książce, bo to co pokazał Aronosky w filmie było przerażające.
Film jest ciężki, brutalnie odsłaniający prawdę o uzależnieniu i współuzależnieniu. Obraz jest szalony i przez świetny montaż (zwolnienia, przyspieszenia, dzielenia ekranu) niesamowicie wciąga i brutalnie uderza w widza, gdy bohaterowie zaczynają tracić kontrolę nad życiem. Aktorzy odegrali swoje role fenomenalnie. Zwłaszcza Ellen Burstyn (Sara Goldfarb) mocno zapada w pamięć.
Nie wiem, co jeszcze można o tym filmie napisać. Żeby go samemu ocenić trzeba go zobaczyć i nie nastawiać się na happy end, bo narkotyki takiej możliwości nie dają. Jest to film dla ludzi, którzy mają naprawdę mocne nerwy, przynajmniej tak mi się wydaje. Mnie ta apokalipsa trzymała się naprawdę bardzo długo i nie umiałam się po niej trochę pozbierać. Idealne studium uzależnienia.


Źródło ilustracji:
http://1.fwcdn.pl/po/91/36/9136/6908595.3.jpg

sobota, 15 marca 2014

Ja to mam szczęście

No cóż... Miałam jechać do znajomych grać, potem miałam jechać na urodziny i zachwycać się latoroślą kuzyna (co swoją drogą robię bo rodzina uparcie przesyła zdjęcia...), ale koniec końców zostałam w domu z psem i randkuję z łóżkiem, gripexem i duuużą paczką chusteczek. Muszę chyba podziękować dziewczynom z pokoju, że wracając z hodowli (prawie 30 stopni) wchodziłam do wyziębionego pokoju (bo przecież na dworze jest ciepło). Takie szczęście.
Nie zaglądałam tu dość dawno, bo trochę mi się rzeczy nawarstwiło i musiałam przysiąść nad pracą. W między czasie nazbierało się więc trochę rzeczy do opisania się zebrało. Może nie książkowo, bo dalej czytam "Jak dawniej po Tatrach chadzano" i przyznam się szczerze, że w cale a w cale mi się nie śpieszy z jej przeczytaniem. Dawno w Tatrach nie byłam, więc wybranie się przynajmniej w wyobraźni w te góry za czasów, gdy nie było wytyczonych szlaków i dzikich tłumów w japonkach jest bardzo przyjemne, dlatego staram się nie wchłonąć tej książki w ciągu kilku dni (co z powodzeniem mi się na razie udaje). 
Za to nazbierało się kilka filmów. Nadrobiłam zaległości serialowe, czyli całe dwie. Dooglądałam "Teorię Wielkiego Podrywu" i w końcu obejrzałam na spokojnie ostatniego "Sherlocka". Znalazłam i obejrzałam "Hamleta" w reżyserii Kennetha Branagh oraz zmobilizowałam się żeby obejrzeć "Requiem dla snu". Żeby jednak nie było zbyt poważnie to po raz kolejny zaśmiewając się do łez obejrzałam "Avengersów" (trochę fatalnie zrobili puszczając w tv wersje z dubbingiem) i "Johna Cartera"
Do posłuchania wpadł dwupłytowy album Ayeronu, którym katuję wszystkich dookoła, bo Arjenowi Lucassenowi udało się zebrać w jednym miejscu naprawdę świetne głosy z mojego metalowego światka. Na dodatek świetnie się przy tym pracuje, więc muszę pomyśleć o słuchawkach do pracy, bo mi osoby z którymi dzielę pokój kiedyś zrobią krzywdę. Próbowałam przekonać się też do ostatniego albumu Sonaty Arctici i niestety na próbowaniu się skończyło...
Oczywiście wpadłam też do biblioteki z mocnym postanowieniem tylko oddania książek, ale jak to zwykle bywa wróciłam z kolejnymi. Dwie książki Mankella "Chińczyk" i "Włoskie buty", "Tylko jedno życie" Sary Blaedel oraz ostatnia książka Sapkowskiego "Sezon burz".
Tak to wszystko wygląda w skrócie. Jest o czym pisać, więc postaram się sukcesywnie nadrabiać zaległości.
Na koniec coś z mojego podwórka, co pobiło moje studenckie "gile". Jak każdy pewnie wie nazwa bezkręgowce sugeruje, że organizmy należące do tej grupy nie mają kręgosłupa. Do tej grupy należą też oczywiście owady w tym świerszcze. Jednak na ćwiczeniach z toksykologii, gdzie trzeba było świerszcza zatruć pestycydem pewna studentka z przerażeniem stwierdziła, że jej owad się nie rusza bo... Złamała mu kręgosłup i nawet słyszała jak strzelił.
Teraz nie pozostaje mi nic innego jak zaszyć się pod kołderką i mieć nadzieję, że do poniedziałku mi przejdzie, bo wypadałoby w końcu zacząć spełniać obowiązki świadka i pomóc przyjaciółce wybrać suknie ślubną, a z cieknącym nosem i czerwonymi oczami jakoś mi się nie uśmiecha.

Zdrowia wszystkim, bo pogoda nie ciekawa
pozdrowienia od:


Źródła ilustracji:
http://grypsuj.pl/images/demotywatory/2012/12/1355152781_gcuits_600.jpg
http://www.toys4boys.pl/gfx/more/wielkie-mikroby-przeziebienie-w78-2.jpg

niedziela, 9 marca 2014

Tsukuru Tazaki nie ma dokąd jechać

Co można napisać o człowieku, który w świecie kolorowych ludzi czuje się bezbarwny? Wydawałoby się, że niewiele, ale Haruki Murakami udowadnia, że można napisać całkiem sporo i ciekawie, ale jednocześnie zmuszając czytelnika do snucia różnych refleksji. Taką właśnie książką jest "Bezbarwny Tsukuru Tazaki i lata jego pielgrzymstwa".
W momencie, w którym poznajemy tytułowego bohatera ma dwadzieścia kilka lat i żyje w stanie zawieszenia pomiędzy życiem, a śmiercią. Fizycznie funkcjonuje normalnie, ale psychicznie wydaje się, że ktoś wyciągnął mu baterie. Nie rozumie dlaczego czwórka jego przyjaciół postanowiła wyrzucić go ze swojego świata, aż w końcu przechodzi nad tym do porządku dziennego i nie dopuszcza do siebie tego, że wydarzenie to rzuca cień na jego życie. Dopiero kiedy rozmawia z Sarą - kobietą, którą być może kocha dochodzi do wniosku, że wydarzenia sprzed szesnastu lat w jakiś sposób go piętnują. Nie tyle sam, co na prośbę Sary postanawia wyjaśnić dlaczego Czerwony, Niebieski, Biała i Czarna go odrzucili. I tak zaczyna się jego pielgrzymka. Najpierw wraca do rodzinnej Nagoi, a w końcu chęć wyjaśnienia wszystkiego do końca prowadzi go do Finlandii.
W tej książce jest chyba wszystko, co charakteryzuje prozę Murakamiego. Podróż w poszukiwaniu własnej tożsamości, realistyczna historia, w którą są wplecione wątki lekko fantastyczne, liczne niedopowiedzenia, fakt, że czas wydaje się nie odgrywać ważniejszej roli oraz coś ulotnego co równie dobrze można by ująć w wierszach.
Historia ta dzieje się w różnych czasach. Główną linią czasową jest opowieść o trzydziestosześcioletnim Tsukuru, który wydaje się być obojętnym na wszystko i wszystkich. Żyje w swoim uporządkowanym świecie, w którym nie ma zbyt wielu zaskakujących momentów. Nie jest ani szczególnie szczęśliwy, ani nieszczęśliwy. Niczym też się zbytnio nie interesuje. Ma parę płyt, których słucha, przeczyta jakąś książkę, ale po za tym jego życie płynie unormowanym spokojnym rytmem. Pływa dwa razy w tygodniu, wypije zawsze pół piwa do obiadu na mieście, pracuje jako inżynier budujący dworce kolejowe, ale nigdy nie jeździ pociągami, które obserwuje. Ot bezbarwny człowiek, któremu wydaje się, że jego życie zabarwiają tylko otaczający go ludzie. Coś w tym wszystkim pęka, gdy poznaje Sarę i uświadamia sobie, że chce z nią być bardzo na poważnie. To właśnie ta kobieta uświadamia mu, że musi wybrać się w podróż do Nago i Finlandii, ale też udać w podróż w głąb siebie. W tym momencie zaczynają się pojawiać kolejne linie czasowe dotyczące różnych okresów z życia Tsukuru. Okres studiów i znajomości z Haidą, okres, w którym jest bliski podjęcia decyzji o samobójstwie, czo okres znajomości z czwórką przyjaciół z liceum.
Wszystko to przeplata się ze sobą bardzo płynnie i czasem człowiek nawet nie zauważa jak jeden czas przeszedł w drugi, jak zmieniły się dekoracje i bohaterowie.
Pojawia się świat realny i świat snu, w którym zdają się budzić zakopane pragnienia Tazakiego. Murakami opisuje także życie codzienne nie tylko głównego bohatera, ale też ludzi, którzy zupełnie do tej historii nie należą np. opowiadając jak wygląda życie największego dworca w Japonii.
Sam główny bohater nie jest postacią zbyt ciekawą. Wydaje się być obojętny na wszystko i wszystkich. Wiedzie monotonne życie i często zrzuca podejmowanie decyzji na innych lub pokornie podporządkowuje się zaistniałym sytuacjom. Dopiero po spotkaniu z Sarą zdaje się budzić do życia, a przy końcu książki dopiero zaczyna żyć.
Powieść jest niesamowicie nostalgiczna i zmuszająca do refleksji. Niby wszystko w tej książce ma jakiś kolor np. ludzie otaczający Tsukuru, przedmioty, które tworzą ich otoczenie, ale człowiek odnosi wrażenie, że wszystko jest bezbarwne. Zupełnie tak jakby w pobliżu głównego bohatera kolory wyparowywały. Za to muzyka zdaje się być istotna. Całej książce rytm nadaje jeden utwór Liszta, do którego bohater często wraca wspomnieniami albo włącza starą płytę, którą zostawił mu przyjaciel.
"Bezbarwny Tsukuru Tazaki i lata jego pielgrzymstwa" najbardziej przypadł mi do gustu ze wszystkich książek Murakamiego, które do tej pory udało mi się przeczytać. Dalej zdarza mi się nie zrozumieć mentalności bohaterów kreowanych przez pisarza, ale tym razem jakoś mniej się to wszystko rzucało w oczy. 
Wydaje mi się, że warto sięgnąć po tę pozycję i pozwolić się w ciągnąć w ten z pozoru monotonny i bezbarwny świat Tsukuru. Bo czytając można dowiedzieć się o sobie czegoś więcej, gdyż Murakami zmusza tym razem do refleksji nad sobą i wybrania się w podróż w głąb siebie. Choć jest to podróż bardziej świadoma niż Tsukuru, który w pewnym momencie dochodzi do wniosku, że tak na dobrą sprawę nie ma dokąd jechać.

   

Źródło ilustracji:
http://ecsmedia.pl/c/bezbarwny-tsukuru-tazaki-i-lata-jego-pielgrzymstwa-b-iext23715960.jpg

sobota, 8 marca 2014

Jack Strong

Rzadko oglądam polskie filmy, jeszcze rzadziej chodzę na nie do kina. Staram się wybrać coś bardziej z mojej nieco szalonej kreskówkowej mentalności i kiedy w pierwszym momencie koleżanka zaproponowała wypad na "Krainę Lodu" byłam jak najbardziej za. Niestety kina puszczają bajki w jakichś takich dzikich godzinach, że nie dałyśmy rady. W końcu padło na "Jacka Stronga". Przeczytałam kilka recenzji, parę dziwacznych rozmów na forach, a nawet małą burzę o to jak faktycznie odnosić się do postaci pułkownika Kuklińskiego (no bo jak tu zrobić bohatera narodowego ze szpiega), ale szłam na niego bez jakiegoś większego entuzjazmu spodziewając się kolejnego filmu ze źle rozumianą "misją". Po za tym zdarzyło mi się przeczytać parę sensownych recenzji, a w kinie mocno się rozczarować ("Śluby panieńskie" były koszmarne!).
Z jednej strony jest to film typowo historyczny jeśli można tak powiedzieć. Opowiada o tym jak Ryszard Kukliński oficer wojska polskiego rozczarowany i przerażony tym, co się dzieje w Polsce oraz innych krajach, które znalazły się pod znacznymi wpływami ZSRR, decyduje się nawiązać współpracę ze Stanami Zjednoczonymi. Postanawia zostać szpiegiem mimo iż doskonale zdaje sobie sprawę z tego jakie mogą być konsekwencje, gdy jego zdrada wyjdzie na jaw. Jednocześnie nie chce pozostać bierny na to, co się dzieje i uznaje to za najlepszą drogę do tego, by ukrócić w jakiś sposób zapędy sowietów.
Z drugiej strony jest to całkiem dobry kawałek kina sensacyjnego oraz psychologicznego. Film w niektórych momentach naprawdę przyprawiał o szybsze bicie serca, choć nie były to sceny rodem z filmów o Bondzie. Dodatkowo reżyser świetnie wie jak zagrać na emocjach widza i z pełną premedytacją to wykorzystuje.
O samej historii mówić nie będę. Okres Zimnej Wojny to nie moja bajka (chyba, że ktoś będzie pytać o okręty podwodne, a w szczególności klasę Typhoon). Na historii w szkole też nie porusza się tego tematu, a w sumie może by warto, bo postać i okoliczności są bardzo ciekawe i pewnie nie jeden młody człowiek bardziej by się tym przedmiotem zainteresował. Natomiast o całej reszcie mogę powiedzieć słówko.
Nie będę pewnie pierwsza, gdy pochwalę Marcina Dorocińskiego. Wykreował postać, która jest bardzo prawdziwa i niejednoznaczna, a nie jak to się często w polskich filmach poświęconych historii dzieje wybielona i bez skazy. Jego Ryszard Kukliński jest rozdarty pomiędzy poczuciem obowiązku i lojalności (bądź, co bądź przysięga wojskowa obowiązuje), a swoimi przekonaniami i przeczuciami, które mówią mu, że z całej tej historycznej zawieruchy może nie wyniknąć nic dobrego. Bohater ten jednak nie opiera się tylko na przeczuciach, ale wykorzystuje też swoje umiejętności analityczne i strategiczne. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego jak bardzo niebezpieczną grę podejmuje (wie do czego jest zdolny jego przyjaciel Sasza Iwanow) i ponosi wszystkie tego konsekwencje. Łącznie z podejrzeniami żony o romans i niemożliwości wyjaśnienia starszemu synowi, że tak naprawdę stawia się systemowi. Dorociński świetnie sobie z tą pełną sprzeczności postacią i towarzyszącymi jej obciążeniami poradził. Jedni Jacka Stronga pokochają jako wojownika o wolność, inni znienawidzą jako zdrajcę, ale na pewno nikt nie przejdzie koło jego postaci obojętnie.
Na uwagę też zasługuje postać wspomnianego Saszy Iwanowa, którą stworzył Dimitri Bilov. Z jednej strony jest to przyjaciel Kuklińskiego, ale z drugiej strony osoba skrajnie niebezpieczna. Potrafi on z zimną krwią kazać wrzucić człowieka żywcem do pieca hutniczego, a jednocześnie stać się serdecznym przyjacielem. Bilov odegrał to świetnie. Miał w sobie coś z rekina.
Cała reszta obsady też się świetnie spisała chociaż na tle tych dwóch wydają się być nieco blade, a czasem komiczne (Zamachowski i Baka zagrali to jednak z wdziękiem). Te dwie wspomniane role zapadły w pamięć najbardziej. Miotający się między różnymi sprzecznymi uczuciami Kukliński Dorocińskiego oraz bezduszny sadysta Iwanow Bilova.
Kolejnym argumentem przemawiającym na korzyść filmu Pasikowskiego są scenografie i kostiumy świetnie oddawały klimat tamtych czasów.
Dialogi w niektórych momentach były nieco zbyt patetyczne, no ale w takim filmie raczej się tego nie uniknie. W końcu Kukliński robił to wszystko dla dobra ojczyzny i nie czarujmy się nieco patosu musiało być.
Na szczęście w filmie nie było zbyt wielu przestoi i rozciągania czasu. Kiedy potrzebne były chwile na refleksje to były, ale też pojawiały się sceny przyprawiające o żywsze bicie serca. Chociażby ta brawurowa ucieczka i trzymanie widza w napięciu aż do opuszczenia rogatek przejścia granicznego.
Po wyjściu z kina byłam pozytywnie zaskoczona. "Jack Strong" to film ze świetnym scenariuszem, genialnym głównym bohaterem i trzymający poziom od początku do końca. Naprawdę warto wybrać się na niego do kina, a o tym, że warto tym bardziej świadczy fakt, że ku mojemu zaskoczeniu na sali było całkiem sporo ludzi.
Ach! Nie byłabym sobą, gdybym o tym nie powiedziała. W paru miejscach, gdy bohaterowie rozmawiali po angielsku napisy nie zgadzały się z tym co faktycznie było mówione, ale to może jakieś niedopatrzenie przy montażu i raczej nikt na to uwagi nie zwróci.



Źródło ilustracji:
http://1.fwcdn.pl/po/39/46/673946/7590149.3.jpg

sobota, 1 marca 2014

Formacja trójkąta

Po lekturze "Wyroku" postawiłam Mariuszowi Zielce poprzeczkę bardzo wysoko. Oczekiwałam, że będzie jak u Stiega Larssona od szaleńczych zwrotów akcji do intryg, których nie powstydziłby się żaden dwór królewski. Muszę przyznać, że autor doskoczył do tej poprzeczki, ale tym razem nie był to czysty skok, taki po którym nie ma się wątpliwości, czy go zaliczyć czy nie. Wypadałoby zacząć jednak od początku.
Tak jak w przypadku "Wyroku" bohaterem jest dziennikarz znanego już nam "Expressu Finansowego".
Bartek Milik jest młody, sfrustrowany i zmęczony tym, że pisze mało znaczące teksty, w telewizji, radiu i gazetach wszystkie informacje są sterowane, a dodatkowo nie układa mu się z dziewczyną, ale to mu jest zaskakująco obojętne, chociaż coś tam czasem ukłuje. Kiedy jego materiał o aferze mięsnej zostaje porzucony na korzyść artykułu napisanego, a w zasadzie podyktowanego jemu redakcyjnemu koledze jest wściekły. Tym bardziej, że artykuł o giełdzie zbiegł się ze śmiercią jej prezesa.
Początkowo Bartek nie ma zamiaru zagłębiać się w temat, ale gdy podziwiany przez niego dziennikarz podsuwa mu kilka tropów, każąc pogrzebać. Zaczyna się domyślać, że ogłoszenie że śmierć prezesa GWP była samobójstwem jest bardzo wygodnym wyjaśnieniem dla wszystkich. Nikt nie zwraca uwagi na szereg nieprawidłowości, bo najłatwiej powiedzieć, że ktoś popełnił samobójstwo, a nie brać się za śledztwo, które może odkryć różne i często niebezpieczne tajemnice. W tym momencie na drodze dziennikarza stają jego najlepszy przyjaciel, który jest policjantem i wie, że sprawa śmierci Witolda Sworowskiego śmierdzi oraz Martę - niepokorną agentkę ABW, która znała ofiarę i chce wyjaśnić morderstwo, a jednocześnie uchronić przyjaciółkę od podejrzeń, bo Anka by nie mogła zabić ukochanego.
Całe to trio pakuje się w wyjątkowo zawiłą intrygę, w której trup ściele się gęsto, a gangsterzy, politycy i szpiedzy najchętniej sprzątnęliby ciekawskich grzebiących w sprawach, które mogą im zaszkodzić. Zaczyna się niebezpieczna gra o władzę, pieniądze i tajemnice, które mogłyby rozpętać kilka konfliktów. Do tego pojawiają się skandale, utracone miłości i nie jeden miłosny trójkąt.
Wydawca napisał na przedniej okładce, że Zielke "powraca z wybuchowym ładunkiem rozgrywek politycznych, szokujących afer i pokaźną dawką erotyki" i przynajmniej jeśli chodzi o pierwsze dwie nie są to obietnice bez pokrycia.
Zielke napisał świetną książkę. Bohaterowie prowadzący swoje prywatne śledztwo w sprawie morderstwa Sworowskiego zaczynają się dokopywać coraz większych afer, a nawet skandali z politykami w tle. Wątki i możliwe rozmnażania mnożą się z każdą kartką i każdym stawianym przez Bartka i Martę pytaniem. Do tego dochodzą różne wewnętrzne układy, które krępują bohaterów w przypadku Milika przed ujawnianiem pewnych zdarzeń, faktów, bo ktoś inny ma lepszy tekst (bo podyktowany przez WSI) albo redaktorzy dochodzą do wniosku, że to się nie sprzeda (lub uderzy finansowo w firmę), a w przypadku Marty dyscyplina służbowa i układy w firmie utrudniają dotarcie do prawdy.
Do tego wszystko to jest okraszone szaleńczą akcją rodem z filmów o Jamesie Bondzie. Szpiedzy, strzelaniny płatni mordercy, którzy chcą dopaść wścibskiego dziennikarza i zbuntowaną agentkę. Do tego wszystkiego dochodzi policjant z przeszłością, który staje się trzecim wierzchołkiem układu pomiędzy Martą, a Bartkiem.
Kolejnym argumentem za tym żeby sięgnąć po książkę jest fakt, że "Formacja trójkąta" podobnie jak "Wyrok" jest przemyślana i bardzo mocno osadzona na tym co się dzieje w Polsce. Kto ogląda od czasu do czasu jakieś wiadomości to powinien bez trudu wyłapywać różne aluzje do polityków, afer politycznych i innych spraw, które często dość głośno odbijały się w mediach. Przynajmniej w moim wypadku dość często wywoływało to drobny nieco i nieco ironiczny uśmiech.
Pisząc o książce Zielke trudno nie wspomnieć o bohaterach. Z głównych bohaterów najbardziej polubiłam Milika, chociaż czasem do szału doprowadzała mnie jego bierna postawa wobec niektórych spraw np. jego związku z Ewą. Greg był niemalże stereotypowym przykładem gliniarza o dużych umiejętnościach, ale z potrzaskanym życiem prywatnym, złamaną z tego powodu psychiką i stopniowo popadającego w alkoholizm. Najmniej polubiłam Martę. Rozumiem, że agentka ABW nie może być zwiewną dziewczynką, ale cały czas odnosiłam wrażenie, że jej postać jest mocno przerysowana. Taki Bond w spódnicy, brakowało tylko żeby w barze zamawiała wódkę martini, wstrząśnięta, nie zmieszaną.
Fajnie tez było czytać jak autor radzi sobie z opisem i tworzeniem postaci skrajnego psychopaty. I muszę przyznać, że wyszło mu to całkiem nieźle.
Niestety jak wspomniałam na początku "Formacja trójkąta" nie jest czystym skokiem nad poprzeczką. Moje "ale" jest do tej trzeciej obietnicy wydawcy, czyli pokaźnej dawki erotyki, której w moim odczuciu tam po prostu nie było (no może za wyjątkiem jednego momentu). Przedmiotowe traktowanie kobiet i mnóstwo chamskich pozbawionych jakiegokolwiek smaku aluzji. Nie to zdecydowanie nie dla mnie, bo ja najzwyczajniej w świecie nie mam ochoty czytać o tym, co jakiś bohater chciałby zrobić jakiejś lasce albo co ewentualnie ze sobą robią. Gdyby to jeszcze było napisane jakoś mniej topornie i chamsko, ale niestety… To jest moim zdaniem najsłabszy element książki, a w świetle jej finału mógł być naprawdę dobrym dodatkiem do afer politycznych i szaleńczych pościgów. Niestety nie jest to film o Bondzie, a Marta nie jest Halle Berry w "Śmierć nadejdzie jutro".
Podsumowując. Zielke podołał zadaniu i "Formacja trójkąta" dorównuje, a w niektórych miejscach nawet przegania nieco "Wyrok", chociaż w moim odczuciu ma jeden spory minus. Polecam wszystkim miłośnikom kryminałów i tym, co zakochali się w książkach Stiega Larssona. Bo Zielke pisze książki na takim samym poziomie, które zapadają w pamięć i zmuszają czytelnika do myślenia częstymi i niespodziewanymi zwrotami akcji oraz masą tropów, które mogą wprowadzać w błąd.
Nie pozostaje nic innego jak życzyć sobie więcej takich książek w wykonaniu polskich autorów.


Książka bierze udział w: Wyzwaniu bibliotecznym u MK


Źródło ilustracji:
http://www.czarnaowca.pl/files/elibri/150282380.jpg