sobota, 31 sierpnia 2013

Amerykanka w świecie wierzb i kwiatów

Nie od dziś wiadomo, że są społeczności do których trudno jest dotrzeć i nie chodzi tutaj tylko o bariery geograficzne. Nawet teraz są grupy ludzi, którzy świadomie izolują się od reszty świata chcąc chronić swoje tajemnice lub wejście do wspólnoty jest niemożliwe ze względu na silne bariery kulturowe. Takie grupy stanowią duże wyzwanie dla antropologów kulturowych lub innych "badaczy" i zawsze chętnie sięgam po książki, czy teksty je opisujące. Pozwalają one choć troszkę zajrzeć pod kurtynę ze stereotypów i mitów, które narosły wokół tych społeczności.
Jedną z takich grup są gejsze, które wielu ludzi do niedawna utożsamiało tylko i wyłącznie z ekskluzywnymi prostytutkami. Jest to dla tych kobiet bardzo krzywdzące myślenie, które utrwalili amerykańscy żołnierze okupujący Japonię po II Wojnie Światowej. Korzystali oni najczęściej z usług kobiet, które udawały i stylizowały swój wygląd gejsze (Geisha girls), co w cale nie było trudne, a prawdziwych gejsz było w tamtym okresie niewiele lub wcale. Z drugiej jednak strony kłamstwem byłoby stwierdzenie, że gejsze i prostytutki to dwa nie mające ze sobą nic wspólnego zjawiska. 
Samo słowo gejsza pochodzi od japońskich słów gei - sztuka i sha - osoba, co dosłownie oznacza osobę, która zajmuje się sztuką. Początkowo takimi gejszami byli mężczyźni, których odpowiednikiem w kulturze europejskiej byli błaźni. Dopiero później dołączały do nich kobiety, nazywane w tedy onna-geisha (kobieta gejsza) lub w dialekcie regionu Kansai geiko (ko- kobieta). Teraz gejszami są tylko kobiety, które zajmują się sztuką. Od najmłodszych lat uczą się tańca, gry na instrumentach (np. shamisen), śpiewu i konwersacji. Do tego jeszcze uczą się układania ikebany, kaligrafii, poznają literaturę, poezję. Jest tego naprawdę dużo i na pewno trzeba mieć sporo determinacji by zostać gejszą, a mimo, że jest to zawód oraz świat, który powoli zanika to taryfy ulgowej nie ma. Postrzeganie tego zawodu także zmieniło się na przestrzeni ostatnich lat za sprawą książki i filmu o tym samym tytule "Wyznania gejszy", które odniosły spory sukces i odsłoniły trochę rąbka tajemnicy. Jednak mimo wszystko była to swojego rodzaju fikcja, chociaż mocno podparta faktami.
Jeśli ktoś chce podejść do tematu tej społeczności kobiet, która otacza się mgłą tajemnic i niedopowiedzeń to polecam sięgnąć po książkę Lizy Dalby "Gejsza" ("Byłam gejszą"). Jest to wartościowa pozycja z kilku względów. Po pierwsze napisała ją kobieta, która na co dzień zajmuje się antropologią i badała zwyczaje oraz kulturę tego delikatnego świata. Po drugie mieszkała w Pontochō (jedna z pięciu dzielnic, w których mieszkają gejsze) obserwując je osobiście, a nie opisując świat, którego nie poznała na własnej skórze. Po trzecie i najważniejsze. Liza Dalby sama została gejszą o imieniu Ichigiku i mogła na własnej skórze sprawdzić jak to jest chować twarz za maska z białego pudru.
Liza Dalby odmalowuje ten obcy dla człowieka z Zachodu świat w bardzo ciekawy sposób. Przedstawia historię oraz jak ten nietypowy zawód zmieniał się na przestrzeni wieków tak żeby uniknąć niedomówień i posądzeń o ukrywanie niewygodnych faktów. Dowiadujemy się zatem skąd wywodzi się ten zawód, o czym trochę wspomniałam na początku, jak wyglądała nauka na gejszę oraz skąd tan naprawdę pochodziły dziewczynki, które nimi zostawały. Z drugiej strony pokazuje też jak wygląda to dzisiaj, co zostało, a co odeszło w zapomnienie z dawnych procederów. Jak zmieniał się ten jednocześnie piękny i brutalny świat kobiet oraz jak odbierają go ludzie spoza niego.
Ważny jest też jednak jeszcze osobisty aspekt książki. Liza Dalby nie tylko zyskała na tyle zaufania w hanamachi (dom gejsz), że pozwolono jej zostać gejszą i pracować. Opisuje ona swoje doświadczenia z pozycji kobiety, która wychowała się w zupełnie innej kulturze, przez co łatwiej jest ją nam zrozumieć.
Dalby nie używa zbyt naukowego języka, ale też nie jest to beletrystyka. Mogłabym się nawet pokusić o stwierdzenie, że książka ta jest po części autobiografią dotyczącą okresu spędzonego w Japonii. Mimo dużej ilości osobistych elementów w książce jest dużo rzetelnych informacji. Na szczęście są one podane w taki sposób, że nawet ktoś kto dopiero zaczyna zagłębiać się w ten temat nie przestraszy się ich. Autorka a lekkie pióro. Pisze ciekawie i zajmująco, więc od książki czasem trudno się oderwać. Do tego wszystkiego dochodzą ciekawe, egzotyczne i kontrowersyjne dla przeciętnego Europejczyka, czy Amerykanina zwyczaje, które są ciekawie i rzeczowo opisane.
Nie ma tu zbędnego nadęcia w stylu: "Jestem jedyną nie-japonką, która została gejszą", ale próba zainteresowania czytelnika czymś nowym oraz zachęcenie do przełamania wspomnianego wcześniej stereotypu.
"Gejsza" pokazuje te niedostępną kulturę tak jakby od środka i wyjaśnia wiele rzeczy, ale zostawia też troszeczkę miejsca na tajemnicę, która towarzyszy temu zawodowi od początku jego istnienia. Czasem też rozwiewa te romantyczne wyobrażenia jakie można dobie wyrobić patrząc na w pełni ubraną i wymalowaną geiko. Każdy by wolał domyślać się co chowa się za tajemniczym uśmiechem, aniżeli wiedzieć, że kobiety te uśmiechają się tak dlatego, że przy zupełnie białym pudrze zęby choćby nie wiem jak wybielone przez dentystę będą sprawiać wrażenie żółtych.   
Jeżeli ktoś zainteresował się tą kulturą po obejrzeniu troszkę wyidealizowanych "Wyznań gejszy" Marshalla to proponuję sięgnąć po książkę Arthura Goldena na podstawie, której powstał, a potem uzupełnić swoje informacje sięgając po "Gejszę" Dalby. Jeśli komuś spodoba się sposób w jaki autorka pisze to zachęcam też do sięgnięcia po jej "Opowieści Murasaki", które z gejszami mają niewiele wspólnego, ale podobnie jak opisywana dzisiaj książka potrafią zapaść głęboko w pamięć i serce.
Dla mnie ten świat zawsze pozostanie trochę magiczny, ale z chęcią wracam do książki Dalby choć już swoje lata ma i pewnie przydałaby się jakaś świeższa książka w tym temacie. Natomiast filmowe i książkowe "Wyznania gejszy" to zupełnie inna bajka i chętnie o nich kiedyś napiszę, bo do nich też bardzo często wracam ze względu plastyczny sposób pokazania kontrastów  w świecie wierzb i kwiatów.

Źródła ilustracji:
japanzonebeju.blogspot.com
www.lubimyczytac.pl

środa, 28 sierpnia 2013

"Ostatni ślad" - kryminał podszyty kiepskim romansem

Macie taką magiczną stronę w książkach po przeczytaniu, której choćby nie wiem jak nudna historia by nie była to czytanie idzie szybciej? Ja mam. Najczęściej jest to 100 stron, chyba, że książka jest maleństwem jak "Zamieć śnieżna i woń migdałów" Läckberg albo zbiorem opowiadań. Są książki, w których nie zauważam tej granicy, ale są też takie w których dobrnięcie do setki graniczy z cudem i ciągnie się w nieskończoność.
Tak było w przypadku "Ostatniego śladu" Charlotte Link. Do setnej strony dobrnęłam w tej książce dopiero po trzech dniach i ciężkich bojach, a była to dopiero 1/5 całej powieści. Na szczęście potem nie było już tak źle, ale i tak zawiodłam się na lekturze, bo po opisach na książce i w sieci spodziewałam się czegoś znacznie lepszego.
W życiu Rosanne Hamilton nie dzieje się najlepiej. Niby ma wszystko, o czym marzy nie jedna kobieta: kochającego męża i wspaniałego przybranego syna, piękny dom w państwie, gdzie wielu by chciało mieszkać. Jednak okazuje się, że to w cale nie jest taka sielanka. Kobieta jest sfrustrowana tym, że jej rola ogranicza się do bycia kurą domową oraz nieustannego łagodzenia sporów między ojcem i synem, tęskni także za Anglią, której jej mąż nie cierpi. Kiedy, więc pojawia się możliwość wyrwania się choć na chwilę z tego wszystkiego i choćby na krótko powrócić do zawodu dziennikarki decyduje się przyjąć zlecenie od swojego byłego szefa. Dodatkową motywacją jest też fakt, że pierwszy z całego cyklu artykułów, które ma napisać dotyczy jej zaginionej przed pięcioma laty koleżanki Elaine Dawson. Rosanne zaprosiła ją na swój ślub w Gibraltarze, ale dziewczyna nigdy tam nie dotarła. Najpierw z powodu mgły odwołali jej lot, potem przystała na propozycje obcego mężczyzny, który obiecał jej nocleg, a w końcu słuch o niej zaginął. Policja szybko umorzyła sprawę dlatego, że kobieta była dorosła, a jej niepełnosprawny brat tak uprzykrzał wszystkim życie, że śledczy doszli do wniosku, że wolała uciec od tego wszystkiego. Natomiast media i brat postanowili obarczyć kogoś winą za to zaginięcie i posądzili marca Reev'a, czyli mężczyznę, który udzielił Elaine schronienia o jej zgwałcenie, zamordowanie i ukrycie zwłok. Jak sam Reev twierdził, że te oskarżenia są bezpodstawne i przyczyniły się poniekąd do złamania mu kariery i życia osobistego.
Rosanne próbuje dociec, co tak naprawdę się stało i zamiast skupić się na napisaniu artykułu zaczyna prowadzić coś w rodzaju prywatnego śledztwa, które porusza całą lawinę tragicznych zdarzeń. Dodatkowo zakochuje się w podejrzanym o zamordowanie koleżanki z dzieciństwa mężczyźnie i za wszelką cenę stara się udowodnić, że prawda leży po jego stronie. Nawet nie zauważa jak zakochuje się w kimś kogo zupełnie nie zna.
"Ostatni ślad" to książka, którą trudno czytać szybko i z przyjemnością. Jak wspomniałam dobrnięcie do setnej strony zajęło mi dość sporo czasu i to jeszcze bardziej działa na jej niekorzyść. Mocno poszarpany początek pełen wątków, które często nijak się do siebie mają, a potem w jakiś niesamowity sposób łączą się ze sobą. No bo jak inaczej wytłumaczyć, że paszport zaginionej dziewczyny trafia w ręce kobiety, która rozpaczliwie chce uciec od partnera psychopaty albo dlaczego mężczyzna, który czerpie przyjemność z zadawania bólu nie zabił nikogo więcej przez pięć lat? Po za tym sama postać głównego podejrzanego, który w oczach Rosanny jest czysty, ale nigdy nie jest do końca szczery i trzyma wszystkich na dystans. Z góry wiadomo, że coś z nim jest nie tak.
Niemal wszystkie wydarzenia w książce miały ślimacze tempo. Czasami coś przyspieszało i pojawiał się dreszczyk emocji, ale niestety później drastycznie zwalniało i robiło się nudne. Efekt ten dodatkowo pogłębiał nużący język i sposób pisania. Na pewno nie może to być wina tłumaczenia, bo tłumacze wydawnictwa Sonia Draga zazwyczaj przykładają się do roboty.
Także sposób wykreowania bohaterów doprowadzał mnie wręcz do szału. Dominują tam jednowymiarowe, stereotypowe postacie, które przez większość czasu zachowują się w sposób przewidywalny  i wiadomo jak zareagują na napotkane sytuacje.
Łatwo także było przewidzieć w jaką stronę to wszystko będzie zmierzać zwłaszcza w przypadku Marca i Rosanny między którymi szybko zrodziło się niesamowite uczucie. Uczucie, dla którego zdaniem dziennikarki warto było zaryzykować pięć lat małżeństwa i zaufanie jakim obdarzył ją przybrany syn. Kobieta często zachowywała się irracjonalnie i wykazywała brakiem profesjonalizmu, mimo iż uważała się za profesjonalną i rzetelną dziennikarkę. Podobnie było z wątkiem Pameli i Cedrika miedzy, którymi również coś tam zaiskrzyło. Trąciło taką telenowelą z wątkiem kryminalnym.
W książce pojawiały się ciekawe momenty i zwroty akcji, ale niestety były one przytłaczane przez całą masę nudnych rzeczy i często pozbawionych sensu wydarzeń, czy postaci. Trzeba jednak Charlotte Link oddać trochę sprawiedliwości i przyznać, że jak na kogoś kto nie jest anglikiem świetnie odmalowała tamtejszy klimat.
Koleżanka miała rację narzekając na Charlotte Link. Mi również ta autorka nie przypadła do gustu i raczej nie sięgnę po jej kolejne książki. Było nudno i przewidywalnie, a z ciekawego pomysłu na kryminał (bo ciężko to nazwać thrillerem) została mało prawdopodobna, rozwleczona do granic możliwości historia podszyta tanim romansem.
Ach i byłabym zapomniała o okładce. Rzadko zdarza mi się zwracać na nią uwagę, ale lubię jak jest adekwatna do książki. Tutaj tego nie było, bo w końcu jak ma się zdjęcie pleców dziewczynki z warkoczami do zaginięcia dorosłej kobiety i innych często dość brutalnych wydarzeń?


Źródło ilustracji:
www.publio.pl

wtorek, 27 sierpnia 2013

Ja, Klaudiusz i Messalina

Dużym szacunkiem i wdzięcznością darzę moją polonistkę z czasów gimnazjalnych. Mając niesforną klasę do ogarnięcia zawsze znalazła trochę czasu i w jakiś sposób motywowała nas do sięgania dalej niż klucz do egzaminu, czy program nauczania. Dzięki niej zaczęłam sięgać po książki inne niż obowiązkowe lektury, czy czytadła dla nastolatek. Gdyby nie ona pewnie nie sięgnęłabym po "Mistrza i Małgorzatę", "Zbrodnię i karę" (to lektura, ale w liceum :), czy po tego nieszczęsnego "Ulissesa", który niestety mnie rozłożył na łopatki. Jedną z polecanych przez nią książek była również powieść Roberta Gravesa "Ja, Klaudiusz", której historia ciągnęła się również w "Klaudiuszu i Messalinie". Pomyślałam sobie, że fajnie by było coś o tych książkach napisać, bo mam o nich dwie skrajnie różne opinie.
"Ja, Klaudiusz" napisany w 1934 roku jest formą autobiografii cesarza Klaudiusza (wnuk Marka Antoniusza i stryj Kaliguli). Klaudiusz opowiada o tym jak wyglądało jego dorastanie w rodzinie cesarskiej, rozgrywki na dworze oraz to jak udało mu się przeżyć to co się działo, a działo się bardzo dużo.
Jako dziecko nie spotykał się ze zbyt wielką czułością ze strony matki, która podobnie jak babka Liwia odnosiła się do niego z pogardą, a nawet nazywała niedokończonym przez naturę monstrum (utykał i jąkał się). Wszyscy uważali go za pociesznego, nieszkodliwego głupka i to sprawiało, że mógł do woli obserwować wszystko i wszystkich. Klaudiusz nie miał ambicji zostania cesarzem, ale kolejne wydarzenia i dostrzegane przez nielicznych cechy powodują, że po morderstwie Kaliguli zostaje on nim obwołany.
Książka ta jest genialna pod wieloma względami. Graves odrobił lekcje historii i przedstawia bardzo sugestywny i realistyczny obraz Rzymu za panowania Oktawiana Augusta, Tyberiusza i szalonego Kaliguli. Zwłaszcza popisy tego ostatniego przykuwają uwagę, bo o jego wyczynach krążą legendy, które spróbowano w 1979 roku przekuć w dość dobry obraz filmowy. Każdy miłośnik historii starożytnej będzie z niej zadowolony i wśród ogólnej wiedzy o Rzymie dostanie garść ciekawych, sprawdzonych informacji i niezwykle ciekawy obraz Cesarstwa, a zwłaszcza działalności dynastii julijsko-klaudyjskiej w okresie od 27 r p.n.e do 41 r n.e.
Powieść ma formę autobiografii, więc oglądamy wszystko z perspektywy Klaudiusza, który snując swoją historię próbuje przedstawić też ogólną sytuację Cesarstwa Rzymskiego. Nie czyta się tego łatwo ze względu na małostrawialny w niektórych momentach język, ale w moim odczuciu jest to mankament większości książek z narracją pierwszoosobową. Jednak już sam sposób prowadzenia historii sprawił, że cierpliwie przebijałam się przez kolejne wydumane frazy. Z drugiej jednak strony specyficzność języka i pojawianie się wydumanych fraz, górnolotnych stwierdzeń sprawiały, ze postać narratora miała swój charakter i tak prawdopodobnie mógł mówić prawdziwy Klaudiusz. Muszę jednak przyznać, że książka ta nie męczyła. Świetnie napisana powieść, którą mogę z czystym sercem polecić każdemu kto choć odrobinę interesuje się starożytnym Rzymem.
Niestety zupełnie odmienne uczucia mam w stosunku do drugiej części dyptyku, czyli wydanej w tym samym roku książki "Klaudiusz i Messalina". Po tak genialnym początku spodziewałam się czegoś równie wybitnego. Niestety zawiodłam się już na samym początku.
Klaudiusz, który jest cezarem nagle przestaje być tą fascynującą postacią, którą poznaliśmy w pierwszej części. Znika gdzieś bystry obserwator, a pojawia się nudny, sfrustrowany człowiek, którego żona zdradza na prawo i lewo. Wypadałoby zacząć jednak od samego początku. Po tym jak zakończył swoją opowieść na rękach gwardzistów, rozpoczyna ją ponownie od przeprosin i krótkiego zarysowania tego co się zdarzyło w pierwszych chwilach obwołania go Cezarem oraz od usprawiedliwienia swoich działań przez niechęć do monarchii. Zaprowadza porządki po szalonych i rozwiązłych rządach Kaliguli. Stara się podratować chwiejące się w posadach cesarstwo i ponownie wprowadzić republikę. Poddani się z niego śmieją (znów niepełnosprawność daje o sobie znać), w skarbcu pusto, szykuje się kilka bitew, a jemu brak doświadczenia militarnego, koszmar. Do tego dołącza jeszcze Messalina, która za mężem nie przepadała, knuła i układała spiski, uwodziła i zdradzała. Klaudiusz nie ma więc łatwo. Dodatkowym wątkiem, któremu Graves poświęca równie wiele czasu jest Herod Agryppa oraz jego dość zawiłe perypetie na cesarskim dworze i po za nim.
Niby mamy tego samego głównego bohatera, ale jak już wspomniałam Graves, gdzieś po drodze zgubił cały urok postaci. Robi się nudny, choć są momenty, w których czytałam z niemal zapartym tchem. Dotyczyło to głównie tych części, gdzie cezar musiał sobie radzić z bitwami, bez doświadczenia wojskowego. Także sposób ich opisywania był wciągający. Niestety kiedy opowieść zaczynała dotyczyć Heroda Agryppy trochę napuszony język jaki nie przeszkadzał mi u samego Klaudiusza, to już u narratora wszechwiedzącego był niesamowicie męczący. Powodowało to, że ciekawa historia stawała się nudnym wykładem, na którym się przysypia. Irytowała mnie także postać Messaliny, która miała być famme fatale tej części, ale niestety w porównaniu do famme fatale z "Ja, Klaudiusz", czyli Liwii wypadała troszkę blado.
Mojego rozczarowania nawet nie poprawiło studium stopniowego popadania w obłęd. Patrzenie jak Klaudiusz co raz bardziej mota się w sieciach intryg jakie na niego zastawiali różni ludzie i swoich własnych planów mogłoby być o wiele ciekawsze, gdyby postacie były bardziej wyraziste, a tego niestety zabrakło.
Nie mogę narzekać na stronę historyczną. Tutaj Graves również porządnie odrobił lekcje historii, ale po tak znakomitej pierwszej części to mi nie wystarczyło.
Podsumowując. "Ja, Klaudiusz" to klasyka po, którą należy bezwzględnie sięgnąć. Świetnie napisana, wciągająca i niosąca sporą dawkę wiedzy w formie fascynującej opowieści (zasługa nie tylko barwnego życia rzymskich cezarów). Niestety w drugiej części, czyli "Klaudiuszu i Messalinie" zdaje się to wszystko gdzieś umykać i rozmywać. Moim zdaniem wypada ją przeczytać chociażby tylko po to żeby wiedzieć jak się skończy to szaleństwo zapoczątkowane już za cezara Augusta.



Źródło ilustracji:
www.lubimyczytać.pl

niedziela, 25 sierpnia 2013

Konparuya Gomez, czyli dziwnych książek początek

Pisząc o "Człowieku z wysokiego zamku" Philipa K. Dicka obiecałam, że zacznę prowadzić ranking dziwnych książek, pora więc zacząć się z tej obietnicy wywiązywać. Tym razem będzie więc o "Konparuya Gomez - powrót do Edo"
Kto by nie chciał cofnąć się w czasie i zobaczyć jak żyło się kiedyś w innych epokach? Zobaczyć samurajów, kobiety chodzące w kimonach na co dzień, a w końcu zwykłe życie  bez pośpiechu, komputerów, kart kredytowych, a w końcu i bez tego wszystkiego, co otacza nas dzisiaj, a czego nie zauważamy chyba, że tego zabraknie.
Taką możliwość mają Japończycy z niedalekiej przyszłości, gdyż w środku ich nowoczesnego państwa pojawił się skrawek Japonii z okresu Edo. Malusieńkie państewko, które podobnie jak Japonia z tego okresu jest odizolowane od reszty świata do tego stopnia, że o jedną wizę stara się ponad 300 osób. O tym żeby sie tam dostać marzą wielbiciele filmów o samurajach, wielbiciele historii, ludzie, którzy chcą uciec od wszechobecnego wyścigu szczurów, zbytniej europeizacji, a nawet tacy, którzy skrywają o wiele straszniejsze tajemnice.
O wizę do Edo na prośbę zmarłego ojca starał się Satō Shinjirō, którego rodzina przed piętnastoma laty opuściła to nieuznawane przez resztę świata państewko. Teoretycznie nie miał on zbyt wielkiej szansy na to by ją dostać (na co też zbytnio nie liczył) z trzech powodów: starał się o nią po raz pierwszy, był jednym z setek, więc prawdopodobieństwo wylosowania też było niewielkie i przede wszystkim już kiedyś tam był, a według zasad na wjazd do Edo jest tylko jedna szansa. Kiedy Satō dowiaduje się, że jedzie do Edo ma mieszane uczucia, bo wszystko mówi, że to nie był przypadek. Przypuszczenia bohatera potwierdzają się, gdy trafia do Konparuya -  placówki, w której ma się zaaklimatyzować do nowych warunków.
Okazuje się, że w Edo pojawiła się tajemnicza choroba, która sieje spustoszenie spustoszenie w śród mieszkańców i nie ma na nią lekarstwa. Co ma z tym wspólnego chłopak? Otóż w Edo już kiedyś pojawiła się ta choroba, która w bolesny sposób doprowadzała ludzi do śmierci, a Satō Shinjirō był jedynym, który przeżył kontakt z nią. Nagle spada na niego wielka odpowiedzialność, ponieważ wszyscy twierdzą, że wystarczy jak przypomni sobie to co się z nim działo przed opuszczeniem państewka. Czy aby na pewno?
Książka jak już wspomniałam jest dziwna i argumentów potwierdzających to jest kilka. Wystarczy chociażby to, że ciężko stwierdzić, czy jest to fantasy, science-fiction, kryminał, sensacja albo obyczajówka osadzona w nietypowych realiach. Dlatego każdy powinien znaleźć tu coś dla siebie i będzie z niej zadowolony.
Autor pisze prostym oraz w miarę przystępnym językiem, co jak na moje kontakty z literaturą japońską jest czymś nowym. "Konparuya Gomez - powrót do Edo" ma bardzo wciągającą, chociaż czasami mocno przewidywalną fabułę. Autor umiejętnie serwuje czytelnikowi odpowiednie dawki napięcia, dzięki czemu ciężko jest się oderwać od książki.
Satō Shinjirō, który najpierw nie bardzo umie się w tym całym szaleństwie odnaleźć, a potem okazuje się, że to wszystko staje się dla niego bardzo ważne. Ciężko też nie wspomnieć o postaci Gomez, z którą też miałam sporo problemów. Na początku nie wiadomo, czy to kobieta, czy mężczyzna, potem dodatkowo okazuje się, że była kiedyś naukowcem. Muszę jednak stwierdzić, że takie dziwactwa właśnie lubię.
Nie jest to też jednak książka czysto rozrywkowa. Satō Shinjirō pokazuje jak może wyglądać zmiana światopoglądu i wyrwanie się z tego nieustannego wyścigu. Co ważne,



środa, 21 sierpnia 2013

The chemistry of death

Gdy siostra przeczytała pierwszy rozdział książki Simona Becketta stwierdziła, że to obrzydliwe i nie wie jak mogę takie rzeczy czytać. No cóż... Chyba się już troszkę uodporniłam na opisy rozkładających się zwłok. W każdym bądź razie początek "Chemii Śmierci" dla osób wrażliwych może być mało przyjemny i jeśli ma ktoś bujną wyobraźnie to może dorobić się jakiegoś koszmaru wieczorem. Jednak książka ta nie składa się tylko z makabrycznych opisów.
Doktor David Hunter po tragedii jaka go spotkała postanowił uciec od dawnego życia. W tym celu odpowiada na ogłoszenie i zostaje lekarzem w małej, położonej na odludziu miejscowości Manham. Brzmi znajomo? Mi od razu na myśl przyszła postać Jacka Stapletona z thrillerów Cooka. Bohaterów dotknęła podobna tragedia i w niektórych aspektach bardzo podobnie sobie z nią poradzili, a raczej od niej uciekli.
Gdy tą małą miejscowością wstrząsa odkrycie przez małych chłopców zwłok kobiety w daleko posuniętym stadium rozkładu Davida Huntera dopada jego przeszłość. Policja dowiaduje się kim był i stara się go wciągnąć do pomocy przy identyfikacji ofiary, mimo iż lekarz zapiera się rękami i nogami. Kiedy w końcu zgodził się pomóc i wykorzystać zdobyte doświadczenie antropologa sądowego dochodzi do kolejnego zaginięcia kobiety. Rozpoczyna się rozpaczliwa walka z czasem, która z góry skazana jest na porażkę. Porywacz-morderca utrudnia śledztwo oraz poszukiwania porwanej kobiety zastawiając sidła i pułapki. Do ciężko znaleźć jakiekolwiek dowody. Mieszkańcy stają się co raz bardziej podejrzliwi, a do wymierzania sprawiedliwości na własną rękę podburza ich jeszcze pastor miejscowego kościoła. Atmosfera robi się jeszcze cięższa, gdy odnajdują się zwłoki porwanej i znika następna kobieta. Kobieta, z którą Davida Huntera zaczęło łączyć coś więcej. W tym momencie dla lekarza, który ledwo pogodził się z jedną stratą świat zaczyna się walić. Jednocześnie z pełną świadomością, że czasu jest co raz mniej zaczyna działać trochę na własną rękę.
Autor serwuje makabryczne i szokujące opisy rozkładających się ciał martwych zwierząt oraz ofiar szalonego mordercy, który sterroryzował wręcz małą angielską miejscowość. Dodatkowo wykazuje się bardzo dużą wiedzą z zakresu antropologii sądowej, dlatego tym bardziej zaskoczył mnie fakt, że jest on dziennikarzem, a nie antropologiem. Wszystko jest bardzo realne i prawdopodobne, a sama postać Davida Huntera choć bywa nieco irytująca to na pewno jest o wiele bardziej prawdziwa niż dr Brennan z serialu "Bones".
Kolejnym atutem pisarza jest sposób w jaki buduje atmosferę całego miejsca. Bardzo skupia się na emocjach jakie towarzyszą głównym bohaterom oraz zmianie nastrojów w miasteczku. Przyznam się jednak, że nie atmosfera nie pasowała do pory roku albo inaczej. Atmosfera powodowała, że w mojej wyobraźni cały czas pojawiał się obraz małej szarej miejscowości skąpanej w jesiennym deszczu i mgle, natomiast w Manham panowało upalne lato. Także nie byłam w stanie trochę tego przeskoczyć, ale nie przeszkadzało to jakoś specjalnie w odbiorze książki. Sposób narracji też w genialny sposób budował klimat. O dziwo, nie przeszkadzał mi pierwszoosobowy narrator. David Hunter okazał się dobrym opowiadaczem i mimo paru irytujących wstawek nie doprowadzał mnie do szału. Przedstawiał w miarę możliwości różne punkty widzenia i świetnie opowiadał o tym co się działo w mieście, jak reagowali różni mieszkańcy, a komentarze okazywały się bardzo trafne.
Beckett stworzył świetny trzymający w napięciu thriller, który trochę przypomina filmy Hitchcocka. Narastające stopniowo napięcie i przyspieszenie akcji książki powodują, że nie mogłam się od niej wręcz oderwać, gdy wszystko zbliżało się już ku końcowi. Do tego jeszcze otwarte zakończenie, które zaprasza do sięgnięcia po następną książkę o losach Davida Huntera i jego trupów.
Jest jednak mały minus. Niestety fabuła okazała się dość przewidywalna, dlatego już na samym początku miałam przeczucie, co do tego kto był mordercą, a drugie zwłoki utwierdziły mnie w tym przekonaniu już na 100% i okazało się, że się nie pomyliłam. Dzięki temu, że wszystkie pozostałe aspekty  poruszone w książce (antropologia sądowa, trudności z akceptacja obcych, obsesje) były bardzo ciekawie opisane i mocno absorbujące to w gruncie rzeczy prosta i trochę oklepana zagadka kryminalna aż tak bardzo nie kuła w oczy.
"Chemia Śmierci" to świetnie napisany, mocno trzymający w napięciu thriller dla ludzi, którzy są w stanie znieść dość makabryczne opisy. Beckett nie pisze lekko, ale za to bardzo ciekawie i obrazowo. Także umiejętnie prowadzi narrację pierwszoosobową za co ma u mnie dużego plusa, bo nie każdy pisarz to potrafi. Chętnie więc sięgnę po "Wołanie grobu" i "Szepty zmarłych", bo "Zapisane w kościach" już dane mi było przeczytać.


Źródło ilustracji:
www.lubimyczytac.pl

wtorek, 20 sierpnia 2013

"Templariusze. Miłość i krew", czyli filmowa papka na potrzeby kina

Jestem osobą z natury marudną i niewiele osób jest w stanie oglądać ze mną jakikolwiek film w warunkach domowych. Bo zwyczajnie przegadam połowę i zgaduję co będzie się po kolei działo (niestety często mam racje dlatego siostra zawsze mnie mierzy morderczym spojrzeniem). Dlatego staram się też uważnie wybierać filmy jakie oglądam. Kiedy więc po obejrzeniu kiepskiego w moim odczuciu "Królestwa Niebieskiego" Scotta ktoś mi polecił "Templarisze. Miłość i krew" jakoś nie miałam ochoty znów patrzeć jak ktoś masakruje jedna z moich ulubionych epok.
Zaczęłam więc szperać po sieci za informacjami, a najlepiej za całym filmem. Dystrybutorzy pisali, że to jeden z najdroższych filmów w europejskiej kinematografii, że jest nakręcony z rozmachem i dużym realizmem. Jednak recenzje tych, którzy mieli okazje go obejrzeć miały bardzo negatywny wydźwięk. Postanowiłam go jednak obejrzeć, bo z kinem skandynawskim zawsze miałam raczej dobre doświadczenia i liczyłam na film przynajmniej odpowiadający realiom tamtej epoki, a nie poprawnie polityczną amerykańską papkę. 
I tu zaczyna się coś co powoduje, że nie bardzo wiem jak to ugryźć. Kiedy szukałam tego filmu na własną rękę okazało się, że jest to duża dwuczęściowa produkcja, na którą składają się: "Arn: Tempelriddaren" oraz "Arn: Riket vid vägens slut". Peter Flinth w genialny sposób przełożył na język filmowy prawdziwe wydarzenia z historii Szwecji i książek Jana Guillou. Jednak film zarazem mi się podobał i nie podobał.
W pierwszym filmie śledzimy losy młodego Arna Magnussona, który gdy był mały uległ poważnemu wypadkowi. Kiedy wyzdrowiał rodzice postanowili odesłać chłopaka do zakonu w zamian za cud jego uzdrowienia. Tam chłopak uczył się nie tylko łaciny, ale też pod okiem templariusza brata Gilberta jak walczyć. Po kilku latach chłopak opuścił zakon żeby móc poznać inne życie i zdecydować, czy takie jest jego powołanie.
Poznał w tedy Cecilię, w której zakochał się z wzajemnością. Całą sielankę przerwał donos młodszej siostry Cecili Katriny, która doniosła władzom kościelnym, że para będzie spodziewać się nieślubnego dziecka.
Młodych rozdzielono na 20 lat. Cecilia została zamknięta w klasztorze, gdzie ją poniżano, a zaraz po porodzie odebrano dziecko. Arna natomiast wysłano jako templariusza do Ziemi Świętej, gdzie brał udział w wielu bitwach, ale też nawiązał kilka przyjaźni w tym z Saladynem. 
Bardzo podobał mi się ten film. Nie była to przesłodzona romantyczna historia i bardzo odpowiadała realiom epoki. Świetnie napisany scenariusz i genialna gra aktorska. Świetny Stellan Skarsgård z synem Gustafem oraz Sofia Helin z Bibi Andersson. No może Joakim Nätterqvist (Arn), który momentami przypominał kawałek drewna troszkę przeszkadzał, ale w ciągu trwania całego filmu udało mu się w końcu rozwinąć.
Druga częć, czyli "Arn: Królestwo na końcu drogi" opowiada już zupełnie inną historię. Arn zatrzymany przez przełożonych bierze udział w ostatniej bitwie, która okazuje się rzezią dla rycerzy chrześcijańskich. Cecilia tymczasem opuszcza klasztor i zostaje przyjęta jako gość przez parę królewską. Tam dowiaduje się, że w ostatniej bitwie w Ziemi Świętej zginęli niemal wszyscy i postanawia przyjąć propozycję zostania przeoryszą w klasztorze, w którym do tej pory mieszkała. Nie wiedziała, że Arn dzięki przyjaźni z Saladynem przeżył i wraca do domu. 
Para spotyka się w końcu po 20 latach rozłąki i stara się ułożyć sobie życie. Tymczasem nad Szwecją zaczynają się zbierać czarne chmury i grozi jej wojna.
Podobnie jak w przypadku pierwszej części mogę tylko chwalić. Świetna gra aktorska (Nätterqvist jest tutaj o wiele lepszy). Dobrze napisany scenariusz i świetne zdjęcia, a do tego ta muzyka. Byłam po prostu oczarowana! Obie części ładnie się nawzajem uzupełniały i wyjaśniały pewne wątki. W obu dużą wagę przyłożono do stworzenia portretów psychologicznych głównych bohaterów i sprawiało, że nie był to film czysto rozrywkowy jak produkcja Ridley'a Scotta z 2005 roku. Naprawdę warto te dwa filmy zobaczyć. Nie jest to przesłodzona historyjka rodem z Hollywood, ale kawałek dobrego europejskiego kina, w którym zwraca się uwagę na realizm i aktualną widzę o epoce, w której osadzone są wydarzenia, a nie tylko na medialny szturm Saladyna na Jerozolimę.
Teraz natomiast pomarudzę i to mocno, a co ciekawe będę narzekać na ten sam film. Śmieszne prawda? 
Po obejrzeniu tamtych dwóch filmów długo zastanawiałam się dlaczego zebrał on tak kiepskie recenzje, przecież filmy były genialne. No i odpowiedzi udzieliła mi jakiś czas temu TVP puszczając go jako hit.
Otóż okazało się, że "Templariusze. Miłość i krew" to miks: "Arn: Tempelriddaren" oraz "Arn: Riket vid vägens slut" o bardzo szumnym i medialnym tytule. Niestety z genialnie opowiedzianej historii w tym ponad dwugodzinnym filmie nie zostało nic po za świetną muzyką i plenerami. Fabuła została mocno poszatkowana i pozbawiona sensu. Czasem miałam wrażenie, że jest to relacja kogoś kto chce wszystko bardzo szybko opowiedzieć, ale z emocji wychodzi mu bardzo nieskładna historyjka pozbawiona uroku.
Gubi się w tym sfera emocjonalna, która była dobrze rozbudowana w wersji dwuczęściowej i opowiedziana historia pozbawiona sensu dodatkowo staje się bardzo płytka. Można powiedzieć, że "Templariusze. Miłość i krew" przypominają papkę z co bardziej medialnych scen i mają przypominać produkcje zza oceanu.
Jeśli mam być szczera to unikajcie tej wersji szerokim łukiem, bo nie ma sensu tracić czasu i nerwów. Warto natomiast zarezerwować sobie weekend i obejrzeć wersję dwuczęściową, która nie była emitowana w Polsce ani w kinach, ani w telewizji. Jest o wiele piękniejsza i bardziej wartościowa, niż gniot, który powstał po ich zmasakrowaniu i obdarzeniu chwytliwym tytułem.
A po niżej piosenka z drugiej części historii Arna i Cecilii, która doskonale oddaje klimat całej historii, a nie chaosu, który zaserwowano w postaci papki pod tytułem "Templariusze. Miłość i krew".
 

Źródła ilustracji:
www.imdb.com
cdon.no

piątek, 16 sierpnia 2013

Książki kryminalno-sensacyjne na romantyczną nutę

Harlequin osobiście kojarzy mi się z tymi tanimi romansami, które kiedyś pojawiały się w ilościach hurtowych. Tym większe moje zdziwienie było, gdy z tyłu książki Gerritsen zobaczyłam wielgachną nazwę wydawnictwa. No cóż, zdarza się. Na szczęście jednak nie ocenia się książek po tym przez kogo zostały wydane, a po ich zawartości. Zwłaszcza jeśli to kryminał napisany przez Tess Gerritsen, której książki bardzo lubię, a zwłaszcza te z Jane Rizzoli i Maurą Isles.
Tym razem jednak nie były to książki z moim ukochanym duetem, ale coś czego zazwyczaj unikam jak ognia, czyli romans. Na mój stosik przywędrowały jedne z pierwszych książek wspomnianej autorki, które jakby nie patrzeć wpasowują się w klimat wydawnictwa, bo to (o, zgrozo!) romanse kryminalne. Są to: "Prawo krwi" wydane również pod tytułem "Nigdy nie mów żegnaj" i "Śladem zbrodni". Czy w tych książkach jest więcej romansu, kryminału, a może odrobina sensacji? Na to pytanie postaram się dzisiaj odpowiedzieć.
"Prawo krwi" przytargałam do domu po promocji w Lidlu, gdzieś tak na początku maja. Opowiada historię, w której poniekąd budzą się demony z czasów wojny w Wietnamie. Na prośbę umierającej matki Willy Maitland rozpoczyna poszukiwania ojca, który był pilotem i prawdopodobnie rozbił się w czasie jednego z lotów zleconych przez wojsko. Kiedy obeszła już wszystkie możliwe tropy w Stanach zaczęła szukać w Azji. Tam również nie potrafi się niczego konkretnego dowiedzieć. W tedy na jej drodze staje Guy'a Barnarda - antropologa, który pracuje dla wojska i pomaga w identyfikowaniu szczątków amerykańskich żołnierzy. Willy początkowo nie polubiła, ba nawet chetnie by znienawidziła Guy'a uważając go za hienę, która chce tylko zarobić na tym, że znajdzie Dzikiego Billa Maitlanda i doprowadzi przed sąd jako zdrajcę wojennego. Jednak wbrew zdrowemu rozsądkowi zaczyna coś do niego czuć. Kiedy w końcu zaczynają współpracować i znajdują odpowiedzi na coraz więcej zaczyna się robić coraz niebezpieczniej. Każdy kto im udziela w jakiś sposób informacji albo pomocy kończy tragicznie. Willy w końcu udaje się znaleźć odpowiedzi na szukane pytania, omal nie zostaje zabita, ale także po uszy zakochuje się w Barnardzie.
Tak mniej więcej w telegraficznym skrócie, bez zdradzania zbyt wielu szczegółów wygląda historia opowiedziana przez Gerritsen. Książka jest napisana lekkim i przystępnym językiem, ale nie jest to literatura najwyższych lotów. Owszem jest ciekawie i dynamicznie, bo akcja zwłaszcza na końcu przyspiesza niemiłosiernie, ale niestety cały czas coś tam umyka, rozmywa się. Do tego jeszcze wątek romantyczny, który jest dość strawialny, ale niestety do bólu przewidywalny. Jest to całkiem fajne czytadło na wieczorny relaks przed snem. Ja wchłonęłam "Prawo krwi" bardzo szybko i nawet romans przeplatający się z duchami wojny nie był taki straszny. Do tego zakończenie (oczywiście nie historii Willy i Guy'a, bo to nawet bez czytania można przewidzieć) mnie zaskoczyło. Miałam zupełnie inne typy, dlatego książka bardzo mi przypadła do gustu i zostaje na mojej półce już na stałe.
"Śladem zbrodni" to już zupełnie inna para kaloszy. W przeciwieństwie do "Prawa krwi", które jest bardziej książką sensacyjną tutaj mamy romans osadzony w kryminalno-sensacyjnym klimacie.
Beryl i jej brat są wychowywani przez wuja, który wziął ich pod opiekę po śmierci rodziców. Jednak wszystko zaczyna się komplikować, gdy podczas jednego z przyjęć na którym spotykają się ludzie znani ze świata polityki, ekonomii i wywiadu ktoś zdradza im jak naprawdę było ze śmiercią ich rodziców. dziewczyna nie potrafi się pogodzić z tym, że ojciec mógł zabić matkę i popełnić samobójstwo, a dodatkowo być kretem w NATO i sprzedawać informacje komunistom.
Beryl z bratem ruszają więc w pościg za starymi duchami. Większość osób, które znały historię Tavistock'ów pomaga im w dążeniu do prawdy, ale po jakimś czasie okazuje się, że ktoś nie chce by wyszła ona na jaw i zaczyna grozić im niebezpieczeństwo. W całej tej zawierusze między Beryl, a byłym agentem CIA Richardem Wolfem zaczyna rodzić się bardzo gorące uczucie, które miesza tej parze w głowach od pierwszego spotkania.
Historia opowiedziana przez Gerritsen w "Śladzie zbrodni" jest świetna. Dynamiczna akcja, odrobinę tajemniczości przynależnej tajnym służbom i rodzące się pomiędzy bohaterami uczucie. Prawie jak w Bondzie. Niestety tylko prawie. Najsłabszą częścią tej książki jest właśnie wątek romansu Beryl i Richarda. W pewnym momencie robi się to nudne jak flaki z olejem i przyćmiewa całą resztę książki, która jest naprawdę dobra. Co jakiś czas musiałam odłożyć książkę i odpocząć od przemyśleń dziewczyny i prawie dwadzieścia lat starszego od niej ukochanego. Wszystko było oczywiste i mocno pretensjonalne. Można wręcz powiedzieć, że nawet meczące. Dodatkowo sam finał mocno mnie rozczarował, choć przyznaję, że był zaskakujący, ale zakończenie wątku romantycznego przyprowadziło mnie wręcz od tej całej słodyczy o mdłości.
Jeśli miałabym wybierać, która z tych dwóch książek jest lepsza to jest to zdecydowanie "Prawo krwi", w którym pisarka fajnie zrównoważyła wątki kryminalno-sensacyjne z romansem. Tego zdecydowanie zabrakło w "Śladem zbrodni", które było książką męczącą. Książki są bardzo różne nie tylko ze względu na realia w jakich zostały osadzone, ale i na poziom, co mnie trochę zdziwiło bo "Ślad zbrodni" powinien być lepszy ze względu na to, że Gerritsen napisała go później i powinna nabrać wprawy.
Odpowiadając na postawione pytanie muszę stwierdzić, że "Prawo krwi" przypomina trochę te wszystkie filmy sensacyjne, w których główny bohater pokonuje wrogów i zdobywa dziewczynę. Fajnie się to czytało i mogę ją polecić każdej dziewczynie, która nie chce kolejnego cukierkowego romansu, ale coś z dreszczykiem emocji.
"Śladem zbrodni" byłoby ciekawe ze względu na ciekawy pomysł połączenia zagadki kryminalnej z przeszłości i fajnej sensacji troszkę w stylu Bonda. Niestety okazało się bardziej kiepskim romansem, którego tłem były wybuchy, wywiad i próby morderstwa. Zbyt dosłowna i oczywista książka, która mimo niespodziewanego finału męczyła. Mi się nie podobała i raczej na długo zniechęciła do podobnych książek. A szkoda, bo Bond w nieco babskiej wersji mógł być ciekawy, ale został typowym Harlequinem.



Źródła ilustracji:
www.harlequin.pl
zdjęcie własne

sobota, 10 sierpnia 2013

Pan Lodowego Ogrodu

Kiedy cztery lata temu zamknęłam trzeci tom "Pana Lodowego Ogrodu" czułam się oszukana i pozostawiona z niedokończoną historią bez możliwości poznania dalszych losów bohaterów. Nie lubię jak autor nagle ucina akcję książki pozostawiając mnie z wrażeniem, że coś ciężkiego uderzyło mnie w tył głowy. Nie potrafię się po tym ogarnąć i jestem zła. Niestety przez ostatnie trzy lata Grzędowicz nie popełnił nawet malutkiego opowiadania choćby w innej tematyce i powoli zaczęłam tracić nadzieję, że kiedykolwiek dowiem się co się stało z Drakkainenem i Filarem synem Oszczepnika. No i na tym kończy się moje marudzenie.
Nawet nie wyobrażacie sobie jak się ucieszyłam, gdy na półce w księgarni zobaczyłam czwarty tom "Pana Lodowego Ogrodu", a przed jego kupieniem powstrzymał mnie jedynie fakt, że nie miałoby sensu kupowanie samej ostatniej części. Poczłapałam więc grzecznie do biblioteki i ustawiłam się w kolejce czekających na książkę, a ta była długaśna. Po drodze doszło jeszcze kilka rzeczy, które były ważniejsze od zatopienia się w tym jakby nie patrzeć opasłym tomisku. No i w końcu z początkiem sierpnia znów mogłam na spokojnie zatonąć w Midgaardzie.
"Pan Lodowego Ogrodu" to powieść składająca się z czterech tomów, która nie jest ani fantasy, ani science fiction, ale czymś pomiędzy, chociaż wyraźnie czuć te bardziej mroczną i magiczną część świata stworzonego przez Grzędowicza. Dodatkowo świat, w którym się poruszamy powstał zupełnie od zera, choć widać wyraźnie, co i w jaki sposób inspirowało pisarza. Mamy więc świat, gdzieś tak mniej więcej w okresie wczesnego średniowiecza, w którym żyją plemiona podobne do plemion arabskich, czy azjatyckich i wikingów. Dzięki temu Midgaard staje się czymś bardzo znajomym, wręcz swojskim. Niby wszystko jest podobne, ale jednak gdzieś zawsze pojawiają się różnice i chodzi tu nie tylko o zamieszkujące planetę humanoidy, florę i faunę. Pojawia się magia, która często przynosi więcej szkody niż pożytku.
Nasz główny bohater, Vuko Drakkainen został wysłany z misją uratowania grupy naukowców badających Midgaard. Jest on wszechstronnie wyszkolonym zwiadowcą, którego organizm został dodatkowo podrasowany swojego rodzaju bionicznym pasożytem nazwanym cyfral. Dzięki niemu staje się on kimś w rodzaju nadczłowieka, może widzieć w ciemności, słyszeć nawet najcichsze dźwięki itd. Jego zadanie, które miało być dziecinnie proste nagle się komplikuje i nie sprowadza się do: znalezienia, doprowadzenia na wyznaczone miejsce i wpakowania do statku grupy naukowców. Okazuje się bowiem, że ziemianie mogą władać magią, a ta daje im wręcz nieograniczoną władzę. To zaś spowodowało, że najpierw rzucili się sobie do gardeł, a potem część oszalała, a część zapłonęła chorą wręcz nieograniczoną rządzą władzy. Chcą kształtować idealne społeczeństwo według ich planu, a drogą do tego ma być brutalna dyktatura kontrolująca każdy aspekt życia ludzi. Vuko ma trudny orzech do zgryzienia i przyjmując imię Ulf Nitj’sefni zaczyna coś w rodzaju krucjaty. Próbuje się odnaleźć w obcym świecie, który zaczyna mu być co raz bardziej bliski i chce go uratować przed tym co mogą zgotować szaleni naukowcy.
Drugim głównym bohaterem jest Filar syn Oszczepnika, który był następcą Tygrysiego Tronu i jako przyszły władca odebrał staranne wykształcenie. Jednak, gdy w jego kraju z powrotem zaczyna pojawiać się wiara w Podziemną Matkę, a jej kapłani wznoszą Czerwone Wieże wszystko zaczyna się sypać. W wyniku przewrotu jego rodzina ginie, a chłopiec jako jedyny z rodu ucieka rozpoczynając podróż po upadającym państwie. Przemierza on w towarzystwie Benkeja pustynie, góry, trafia do niewoli, a w końcu los zanosi go do Lodowego Ogrodu i splata jego drogę z drogą Drakkainena. Koniec tej podróży ma zaś przynieść rozwiązanie losu jego samego i jego ludu.
Do tego jeszcze dochodzi tytułowy Lodowy Ogród, który powstał przez jednego z naukowców Fjollsfinna. Ten nie oszalał, ale sprzeciwił się szaleńcom i prawie zginął. Zaczął on wykorzystywać rozumniej swoje umiejętności tworząc miejsce ukryte przed innymi i takie, w którym nie zmuszał ludzi do niczego siłą. Połączył on siły z Vukiem i razem postanowili ukrócić działania pozostałych członków ekipy badawczej. Zniszczyć albo pozbawić mocy i zapakować na statek do domu. W tym celu zaczęli podejmować szereg różnorodnych działań. Ulf zajął się tą stroną bardziej wojskową i dowodził całym przedsięwzięciem, a Fjollsfinn robił wszystko by móc mu ułatwić zadanie stanowiąc coś w rodzaju zaplecza badawczo-technicznego. W końcu doprowadzili do czegoś, co mieszkańcy Midgaardu nazwali wojną bogów, a jej rozstrzygnięcie... Tego musi się dowiedzieć każdy na własną rękę.
"Pan Lodowego Ogrodu" to najlepsze fantasy jakie dane mi było czytać w ostatnim czasie! Napisane z rozmachem i dopracowane w każdym możliwym szczególne. Mogę spokojnie powiedzieć, że prawie dorównał Tolkienowi, który dla mnie jest najlepszym z pisarzy fantasy. Jarosław Grzędowicz stworzył bardzo bogaty świat z własnymi legendami, wierzeniami i kulturą, a żeby to zrobić musiał się naprawdę sporo napracować. Bo widać tam nie tylko samą inspirację kulturami wykorzystanymi jako pierwowzory, ale i poważny research w zakresie uzbrojenia (nie tylko średniowiecze, ale i współczesność), sposobów walki i konstrukcji machin oblężniczych.
Książki te to jednak nie tylko sam świat, w którym się to rozgrywa. Są to również bohaterowie wszystkich możliwych planów. Główne postacie jak Vuko  i Filar mają porządnie stworzone portrety. Nie są sztucznymi postaciami, o których się zapomina po przeczytaniu książki, ale traktuje się ich jak ludzi z krwi i kości. Mają swoje słabości, marzenia, ciągle szarpią nimi jakieś dylematy. Potrafią też jednak znaleźć w sobie dość siły by przeciwstawić się różnym pokusom. Bo Drakkainen spokojnie mógł sięgnąć po władzę i tak jak naukowcy kształtować świat według siebie, łamać wszystkie zasady, ale tego nie zrobił. Filar mógł zapomnieć o swoim ludzie i wieść w miarę spokojne życie, ale postanowił walczyć do końca. Pisarz sprawnie pokazuje motywacje bohaterów i wystawia ich na różne próby, z których nie zawsze wychodzą zwycięsko.
Także pozostali bohaterowie, a jest ich całkiem sporo nie są jednowymiarowymi obrazami. Nocni Wędrowcy mają do Ulfa szacunek, ale i nie są bezkrytyczni wobec jego pomysłów. Zdarza się, że ktoś mu przygada albo wprost powie, że jest idiotą. Są różni, jedni pedantyczni, drudzy wręcz przeciwnie. Każdy ma swój niepowtarzalny charakter i to pozwoliło autorowi na tworzenie świetnych dialogów oraz różnych sytuacji, które przez to stawały się bardzo prawdziwe.
Obeszło się bez zbędnego patosu i wydumanych przesłań, jednak jeśli ktoś się wczyta dostrzeże też komentarze nie tylko do tego co się działo w Midgaardzie, ale i do naszej rzeczywistości, co najbardziej było widać w momentach, gdzie bohaterowie coś sobie obiecywali. Musieli polegać tylko i wyłącznie na danym słowie. Bez umów, bez prawników i wzajemnej nieufności.
Do tego wszystkiego jeszcze genialne opisy bitew. Bez wymuszonych i nienaturalnych scen. Niemalże czuć unoszące się w powietrzu krew, pył, strach i determinacje. Można dać się ponieść bitewnej zawierusze. Co najważniejsze nie ma tam innego zbędnego zamieszania i niepotrzebnych wtrąceń z przemyśleń bohaterów. Jak już są to są adekwatne i dotyczą prowadzonych działań. Także tajne akcje przeprowadzane przez Nocnych Wędrowców są opisywane bardzo profesjonalnie.
Spotykamy się także z trzema narratorami. Trzecioosobowym, którym najprawdopodobniej jest cyfral będący już pod postacią skrzydlatej wróżki. Wydaje mi się tak dlatego, że pojawiał się ona najczęściej w tedy, gdy Vuko go uaktywniał. Pozostali dwaj to Vuko i Filar, którzy opowiadają osobno swoje historie, a także pokazują z różnych punktów widzenia to z czym przyszło im się zmierzyć razem.
Ach no i jeszcze jedno. Vuko przeklina jak stary szewc, ale można mu to wybaczyć, bo ani razu nie przeklinał po polsku, a mieszanka fińskich i chorwackich przekleństw jest na tyle niezrozumiała, że nie można się przyczepić, a wypowiedziane z ciekawości na głos powodują, że człowiek się troszkę pod nosem uśmiecha.
Tyle o samych książkach. Mogłabym pisać jeszcze więcej i jeszcze bardziej się zachwycać, bo naprawdę
jest czym. Takiej książki w polskiej fantastyce dawno nie było i po genialnym czwartym tomie jestem w stanie wybaczyć autorowi, że musiałam na niego czekać prawie trzy lata. Warto było! Bo na pewno nie było tak jak z "Kłamcą" Ćwieka, w którym z tomu na tom było coraz gorzej. Historia z tomu na tom wciąga i moim jedynym zarzutem jest to, że w tomie III nagle się urywa, a w tomie IV nagle i bez ostrzeżenia lądujemy w bitewnej zawierusze. No może też troszkę brakowało mapek do pełni szczęścia.
"Pan Lodowego Ogrodu, t.4" to chyba najbardziej opasła książka jaką dane mi było ostatnio przeczytać. Ponad 800 stron, na których jest opisana dynamiczna i wciągająca historia to coś co tygryski lubią najbardziej. Łatwo jest wpaść w rytm narzucony przez pisarza i bez większych kłopotów przeskakiwać z jednego narratora na drugiego. Grzędowicz stworzył idealną wręcz dla takiej powieści atmosferę.
Nie byłabym jeszcze sobą gdybym nie wspomniała o ilustracjach. Wszystkie ilustracje i ozdobniki na początkach nowych rozdziałów wykonał Dominik Broniek. Grafiki są genialne i idealnie wpasowują się klimat książki.
Teraz tylko czekam aż może Fabryka Słów stworzy jakiś pakiet i będzie można wszystkie cztery części "Pana Lodowego Ogrodu" kupić za jednym razem. Bo są to książki do których na pewno wrócę i fajnie by było mieć swoje egzemplarze. Polecam wszystkim, nie tylko fanom fantastyki i s-f (którego w sumie nie ma tam aż tak dużo). Warto dać się wciągnąć tej historii.

Źródło ilustracji:
www.empic.com
zdjęcia własne

czwartek, 8 sierpnia 2013

Modelina i trochę innego handemadu

Słońce pali na dworze niemiłosiernie, chociaż dzisiaj już troszeczkę wiaterku się pojawiło i da się żyć. W ramach przerwy od filmów i książek postanowiłam się wyżyć trochę artystycznie na resztkach posiadanej modeliny.
Szukając w sieci jakiegoś ciekawego wzorka natknęłam się na technikę nazwaną mokume gane i się troszkę wkręciłam. Technika ta bardziej mi się kojarzyła z metodą wykonywania samurajskich mieczy, a swojego czasu miałam na punkcie samurajów porządnego kręćka. No to wzięłam wałek w dłoń, kartkę papieru na biurko i zaczęłam wałkować modelinę na różnej grubości placki. Kiedy uzyskałam pasiasty bloczek zaczęła się największa zabawa. Bierze się jakiekolwiek ostre narzędzie oraz coś czym można modelinę wciskać do środka i popuszczamy wodze fantazji. tak pokiereszowany kawałek masy uciskamy powodując że nacięcia i ewentualne dziurki się zlepiają. Kiedy doszłam do wniosku, że mój kawałek jest dostatecznie posklejany wzięłam żyletkę i zaczęłam ciąć mój bloczek na plasterki.
Po upieczeniu, zamontowaniu uszek i pomalowaniu lakierem dostałam coś takiego:
 
Nie jest to może jakieś super udane i wyższa szkoła jazdy, ale jestem zadowolona z pierwszej próby bawienia się tą techniką. To dobra rzecz na wykorzystanie resztek modeliny i zrobienie czegoś fajnego. Mi się moje kwadraciki podobają i dylemat kolczykowy zrobił się jeszcze większy niż był.
Postanowiłam też zrobić mały prezent koleżance na urodziny, choć tym razem to nic z modeliny. Poczcie Polskiej nie ufam po tym jak listonosz cały dzień łaził z moimi modliszkami w torbie, a mi zostawił awizo mimo iż byłam w domu. No i byłaby też duża możliwość, że modelinowy stworek jak nie byłby twardy to uległby uszkodzeniu.
Wzięłam więc blok techniczny, ołówek i zamiast modelinowego trolla zrobiłam kartkę urodzinową. Z trollem oczywiście.
Mam nadzieję, że taki maluch choć czarno-biały się spodoba i wywoła choć mały uśmiech.  Dlaczego nie jest w kolorze? Po porostu nie lubię używać koloru, bo kredki jakoś nie chcą mnie słuchać, pastele mimo utrwalania się rozmazywały, a farby to też nie moja bajka chociaż zawsze chciałam nimi malować. Oczywiście siłą rozpędu zrobiłam jeszcze dwie, a czwarta gdzieś tam się jeszcze czai w głowie.
Strasznie lubię robić  takie rzeczy i patrzeć na reakcje przyjaciół po otwarciu koperty bądź małej paczuszki. Na koniec jeszcze dla niektórych może coś drastycznego, ale do zdarzenia doszło, gdy walczyłam z klejem podczas robienia kartki z suszonym barwinkiem.
Ponieważ jest bardzo ciepło i odrobinę chłodniejszego powietrza do pokoju mogę wpuścić jedynie wieczorem to już od tygodnia siedzę i śpię przy otwartym oknie. Tym razem zapaliłam dużą lampę bo do lampki nocnej było mi za ciepło i zostałam zaatakowana przez wielgachną ćmę. No i niestety motylek nie skończył najlepiej. Bo po tym jak go odruchowo pacnęłam wleciał do klosza lampy i troszkę się usmażył.
Wyciągnęłam wiec nastrosza topolowca z lampy, profilaktycznie włożyłam do zamrażarki i dzisiaj rozłożyłam go. Teraz czekam aż wyschnie by dołączyć do mojej małej kolekcji owadów. 
Na razie to tyle. Po weekendzie powinna pojawić się pierwsza notatka dotycząca "Templariusze. Miłość i krew", którą obiecałam przy okazji recenzji "Whisky dla aniołów". Pewnie wkrótce skończę też "Pana Lodowego Ogrodu", ale o moich ochach i achach opowiem jak dobrnę do ostatniej strony.

wtorek, 6 sierpnia 2013

Mała miss

O tym, że niektóre europejskie filmy są dziwne pisałam już przy okazji "Jabłek Adama" i "Whisky dla aniołów", ale właśnie to stanowi ich największy atut. Są inne od typowo hollywoodzkich produkcji jakimi częstuje telewizja. Rzadko kiedy można obejrzeć coś innego niż powtórki tych samych hitów sprzed lat, a jeśli już puszczą "Gwiezdne Wojny" albo "Władcę Pierścieni" to człowiek wysiada nerwowo na długaśnych, często ponad półgodzinnych reklamach. Koszmar. Po za tym z reguły w niedziele do południa lecą same powtórki albo programy "śniadaniowe". Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy podczas bezsensownego przeskakiwania z kanału na kanał trafiłam na coś ciekawego. 
"Mała miss" (2006) to film dziwny, choć nie w taki sam sposób jak w filmach europejskich i do tego jest debiutem reżyserskim. No może nie do końca, bo Jonathan Dayton i Valerie Faris reżyserowali wcześniej reklamy, klipy oraz każde z nich osobno ma na swoim koncie jakiś film, ale mimo wszystko łatwiej jest tworzyć osobno niż razem. O czym jest film? 
Jest to historia rodziny Hooverów, w której podstawowym problemem jest komunikacja między poszczególnymi członkami. A nawet dochodzi do skrajności w której Dwayne postanawia porozumiewać się z rodziną za pomocą notatnika i ołówka. Do tego zbuntowanego nastolatka dochodzi jeszcze: młodsza siostra Olive, dziadek erotoman wyrzucony z domu spokojnej starości za posiadanie narkotyków, wujek świeżo po próbie popełnienia samobójstwa, Richard wiecznie sfrustrowana głowa rodziny i mama Sheryl, która próbuje ogarnąć ten cały cyrk. A cyrk robi się jeszcze większy, gdy mała Olive kwalifikuje się do kolejnego etapu konkursu małych miss.
O locie samolotem na drugi koniec Stanów nie ma mowy, bo rodziny na to nie stać. O tym żeby ktoś został w domu też nie ma mowy, bo w końcu niedoszły samobójca nie może zostać sam, a już tym bardziej w towarzystwie wiecznie milczącego ponuraka. Cała rodzina pakuje się więc do starego Volkswagena i wyrusza w długą podróż pełną różnych dziwacznych sytuacji. Samochód psuje się i musi być rozpędzany siłą mięśni. Richard nie jest w stanie zapanować nad wydaniem książki, która ma przynieść duże zyski. Ruszając ze stacji benzynowej zapominają zabrać ze sobą małej Olive, która ćwiczyła swój występ. Zostają zatrzymani przez policję, bo w aucie zepsuł się klakson i cały czas piszczał, ale od mandatu i innych konsekwencji ratują dziadkowe pisemka pornograficzne. Żeby tego było mało po drodze umiera dziadek. W tym momencie wydaje się, że Olive nie dojedzie na swój wymarzony konkurs, ale w tym momencie rodzina wykrada zwłoki i pakuje je do bagażnika. Do tego dochodzi jeszcze sam konkurs, który też nie odbywa się bez różnych zawirowań.
Co jest w tym takiego nietypowego? W sumie niewiele, bo koniec końców motyw rodziny, która nie potrafi się dogadać i łączy się po jakiś wydarzeniach jest częsty. Tym razem jednak nie do końca chodzi o historię, a sposób pokazania postaci i relacji pomiędzy nimi. Bo Olive uwielbia dziadka, który innych doprowadza do nerwicy, bo wspiera ją we wszystkim i tłumaczy, że nie zawsze trzeba być zwycięzcą. Bo czasem bardziej liczy się to jak się do celu dąży, a nie jego osiągnięcie. Dwayne zafascynowany filozofią Nietzschego postanawia nie odzywać się do nikogo, ale w jakiś sposób wspiera siostrę i chce uniknąć upokorzenia jakie może jej przynieść występ w konkursie. Wujek stopniowo zaczyna dochodzić do siebie, bo jego problemy nagle przestają mieć znaczenie. Także ojciec nagle zderza się z
rzeczywistością i wyciąga odpowiednie wnioski. A wszystko to podlane odpowiednią dawką absurdu i swojego rodzaju refrenem jakim jest rozpędzanie auta i wskakiwanie do niego kolejnych członków rodziny.
Nie jest to przesłodzona komedyjka z happy endem, która nie próbuje na siłę być odkrywcza. Nie ma przesadnego patosu, ani łzawych historyjek. Jest to fajna historia z świetnie poprowadzonymi postaciami i bardzo dobrymi dialogami, a czasem z odpowiednim komentarzem nie wymagającym długich wywodów.  Jest odrobina absurdu i czarnego humoru, a ci dziwacy na koniec podróży już w cale nie wydają się tacy dziwni jak na początku, bo koniec końców każdy z nas może odnaleźć w sobie cechy poszczegónych bohaterów.
Oprócz relacji rodzinnych poruszony jest jeszcze problem małych missek. Nie poświęca mu się tam zbyt wiele czasu, ale jest to zrobione dosadnie. Widać wyraźnie pełno kontrastów i szaleństwo tych konkursów. Kiedy Olive staje pomiędzy resztą dziewczynek wydają się one być plastikowymi laleczkami ze sztucznymi przyklejonymi uśmiechami. Nie lepsi są też organizatorzy takich konkursów, którzy krzywo patrzą na każdą odmienność.
Podsumowując. Watro zobaczyć "Małą miss" bo jest to przykład ciekawego i dobrego filmu zza oceanu, który nie jest to filmowa papka jaką zazwyczaj serwuje telewizja. Reżyserzy z wdziękiem wykorzystują pewne utarte schematy i nie silą się na oryginalność, za to w fajny sposób pokazują relacje w dziwnej rodzinie Hooverów.


Źródła ilustracji:
film.interia.pl
www.filmweb.pl
esensja.stopklatka.pl

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Poczet dziwów miejskich

Swoją przygodę z fantastyką zaczynałam od "Władcy Pierścieni" i ta trylogia w dalszym ciągu pozostaje jedną z najważniejszych książek w moim życiu. Są jednak momenty kiedy człowiek potrzebuje małej odskoczni od poważnych tematów, a ostatnio od nadmiaru lepszych lub gorszych kryminałów. W takich momentach chętnie sięgam po polską fantastykę, a zwłaszcza te książki, które kręcą się dookoła urban fantasy.
Tym razem za nim zaczęłam się wgryzać w czwarty tom "Pana Lodowego Ogrodu" (nareszcie!) i odpocząć po "Powrocie" Nessera wyciągnęłam z półki "Poczet dziwów miejskich" Krzysztofa Piskorskiego. Po ten zbiorek opowiadań sięgam dość często i jest to rodzaj przerywnika między kolejnymi poważniejszymi (lub nie) książkami.
Na "Poczet dziwów miejskich" składa się 10 niezbyt długich opowiadań, które są ze sobą mniej lub bardziej powiązane. Akcja większości z nich rozgrywa się we Wrocławiu, który został zaatakowany przez różne mniej lub bardziej magiczne stwory. Z tym, że atak to chyba zbyt dużo słowo, bo jak się okazuje dziwoludy w mieście są praktycznie od zawsze. Takim stworkiem może okazać się nawet element dekoracyjny budynku albo antena satelitarna! Co innego jest jednak gdy do miasta sprowadzi się Baba Jaga. To już zwiastuje nieliche kłopoty, o czym wie każdy znający bajkę o Jasiu i Małgosi. I w tym momencie na scenę wkraczają dwaj przyjaciele: niezależny dziennikarz Rafał Witkowski i student Janek Miciński. Ci dwaj dostrzegają więcej niż pozostali mieszkańcy miasta dlatego wpakowują się w różne afery i choć dla nich nie zawsze jest wesoło to dla kogoś kto czyta już tak. No bo jak tu się nie uśmiechnąć albo wybuchnąć śmiechem, gdy student mierzy się na pojedynek w piciu z Babą Jagą albo PRL-owcy chrononauci chcą wprowadzić w życie swój plan, ale zapominają o jednym drobniutkim szczególe.
Opowiadania są różne zarówno pod względem poziomu i humoru, czyli jak w każdej antologii. Mamy historie napisane bardzo dobrze, przemyślane i zabawne np. "Na wczoraj" i "Prosty włam". Są też jednak takie, które wydawały mi się napisane na kolanie i na szybko, żeby tylko "Poczet dziwów miejskich" mógł być wydany. Albo autor w pewnym momencie chciał napisać coś ambitniejszego i mocno przekombinował.
Język jakim napisane są opowiadania jest prosty i nie wymagający. Czasami zdarzają się jakieś śmieszne kwiatki, ale wpasowują się w konwencję książki, więc nie rażą aż tak bardzo.
Ciężko jest przeanalizować każde z opowiadań, ale mają one kilka wspólnych punktów. Przykładem tego może być wyśmiewanie po PRL-owskich budynków i innych naleciałości po tym okresie. Nawet wysyłanie w przyszłość agentów żeby zdobywali fundusze na gierkowskie inwestycje może się wydawać zabawne choć dla mnie przekombinowane. Albo zgraja krasnoludków, która pracuje w wytwórni taniego wina i jest bardziej skora do bitki niż pomocy. Nie są to może dowcipy najwyższych lotów, a niektóre aluzje walą z siłą młota pneumatycznego. Można się jednak przy tym zrelaksować, a nawet ci co nie orientują się zbyt dobrze w fantastyce doszukają się kilku nawiązań do bardziej znanych książek i autorów.
Cały zbiorek czyta się szybko i przyjemnie, czasem dostając niekontrolowanych ataków śmiechu. Jest to dobry przerywnik między kolejnymi książkami i nie doprowadza do szału jak reklamy w telewizji. Mimo, że nie jest to urban fantasy w najlepszym wydaniu to warto po nią sięgnąć i poczytać jak Wrocław radzi sobie z ogromną ilością magicznych stworów.



Źródło ilustracji:
lubimyczytac.pl

czwartek, 1 sierpnia 2013

Nie niszcz książek - używaj zakładek!

Książki jak każdy dobry nośnik trzeba szanować żeby jak najdłużej służył. Dlatego płyty wkłada się do pudełek, kopert, piórników, pendraki mają zatyczki, które lubią się gubić, telefony, czytniki, czy tablety różne pokrowce i inne takie. O książkę też wypadałoby czasem zadbać. 
Moje zazwyczaj bezpiecznie stoją na półce i jedynym realnym zagrożeniem jest zgniecenie w torbie jak gdzieś je zabieram. Natomiast książki z biblioteki wołają czasem o pomstę do nieba bo... ktoś żeby nie zapomnieć gdzie skończył zagina róg kartki albo mocno zagina grzbiet, co książce klejonej (a takich jest ostatnio najwięcej) nie służy.
Dlatego warto używać zakładek! Raz, że książka będzie dłużej w obiegu, a dwa zawsze to łatwiej znaleźć zakładkę niż pogniecione rogi ;)

Do pochwalenia się zakładkami zachęca MK i spółka, więc i ja się dołączam choć moje zbiory wyglądają dość skromnie w porównaniu z ich kolekcjami.
W moim przypadku za to zakładką może być co popadnie i czasem znajduję w książkach stare rachunki, pocztówki, kartki z życzeniami, a ostatnio suszone roślinki. Z resztą zakładki są w większości zdobyczne ze względu na gada mieszkającego w portfelu.
A oto moja mała kolekcja:

Wszystkie dostałam od kogoś lub przy okazji czegoś. Natomiast sama zaopatrzyłam się w te cudowne jeżyki i z racji, że do pigmejów pałam miłością ogromną to one są najczęściej w użyciu.
No i to by było na tyle :) Jeśli ktoś jeszcze chce się przyłączyć do zabawy to zapraszam serdecznie.